3| CUDAK I CAR
Aleksander nie czuł się tak dobrze, jak zapewniali go o tym stary medyk oraz Stanisław, aczkolwiek przyznać musiał, że spał nader twardo. Obudził się tylko raz przez pragnienie, które doskwierało mu, jakby po tygodniowym marszu przez pustynię, o której niegdyś słyszał w swojej rodzinnej mieścinie. Pochodził bowiem ze wschodnich krain, których nigdy nie myślał opuścić, więc słuchał historii o rozległych, słonych wodach i niekończących się, piaskowych terenach z wręcz dziecięcą zachłannością.
Pamiętał szczególnie jeden z wieczorów, kiedy to wyczerpany po upalnym dniu spędzonym na kopaniu nowej studni dla schorowanego sąsiada (stara nie była zdatna do użytku przez ogromną ulewę, która nawiedziła wioskę) siadł przy ognisku, które rozpaliły dzieci, a przy którym zebrali się niemal wszyscy mieszkańcy. Zaczął wiać lekki wiatr, dzięki czemu temperatura powietrza nie dręczyła zanadto, a sam ogień nadawał spotkaniu specyficzny charakter.
— Przyjaciele! — Głos zabrał Henryk Białowąs, gładząc się po swym – o dziwo – czarnym niczym krucze pióra wąsie. Ktoś kawałek dalej toczył beczkę piwa, gwiżdżąc radośnie pod nosem. — Jak miło gościć was w mych skromnych progach! — zawołał, obserwując zebranych z wyższością i parodiując tym samym wielkomiejskich dostojników. A następnie mlasnął głośno, co wywołało salwę śmiechu od najmłodszych poczynając, na najstarszych kończąc. — Cicho, cicho! — huknął raz jeszcze i sam zamarł w milczeniu.
Aleksander czuł wtedy przenikliwy wzrok Białowąsa taksujący jego sylwetkę od stóp do głów. Spojrzał więc na mężczyznę, a wtem przez jego ciało przeszły ogromne dreszcze. Wejrzenie wąsatego było mroźne niczym północny wiatr i ostre niczym ciernie; przeszywało młodzieńca prawie tak dobrze, jak mogłaby to zrobić niejedna włócznia. To właśnie wówczas Aleksander pierwszy raz poczuł faktyczny strach i... ekscytację.
Tamtego wieczora usłyszał inicjujące wszystko historie o ogromnych lasach, w których wiecznie pada deszcz oraz potężnych, skalnych urwiskach, nad którymi nawet ptaki boją się latać.
* * *
— Młody? Ej, młody? — Usłyszał gdzieś obok głos Niewietrznego, a zaraz potem zobaczył jego dłoń przed swoimi oczami. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że odpłynął myślami gdzieś daleko, wspominając jeszcze nie takie dawne, ale dobre czasy. — Młody, żyjesz? Wszystko dobrze?
— Tak, tak — odparł pospiesznie, po chwili zdając sobie sprawę, że – faktycznie – wszystko było dobrze. Aż nad wyraz dobrze. Ból i pieczenie, które wczoraj dawało się we znaki, jakby zniknęło. Pozostało tylko delikatne swędzenie w miejscu rany i dyskomfort... oraz wyczuwalny pod palcami, gruby strup. — Nie jest źle — dodał, odwracając się w stronę rudego towarzysza.
— Jużem się bał, że dokonasz żywota. — Mężczyzna westchnął przeciągle, by potem wesoło poklepać młodszego kolegę po plecach. — Jużem się bał — powtórzył, śmiejąc się serdecznie.
— Przecież nie dam się załatwić, jakiemuś obcemu cudakowi, co myśli, że ma władzę — zażartował Aleksander, ale w myślach przywołał sobie wizję siebie (lub raczej swojej głowy) jako trofeum wiszącego na ścianie naprzeciw łoża Konstantego tak, by młody carewicz mógł do woli sycić się porażką żołnierza. W duchu obawiał się tego, że książę generał jednak zmieni zdanie i jednak postanowi go ściąć lub – co mogłoby okazać się gorsze w skutkach – poniżyć go przed towarzyszami tak, że ci nawet nie chcieliby na niego spojrzeć. Już i tak czuł się wystarczająco sponiewierany.
— Oj, młody, młody. — Niewietrzny pokręcił głową z udawanym politowaniem. — Cały żywot będziesz się męczył — westchnął i zamilknął, wpatrując się w niemałą plamę na gnijącym dywanie, który niegdyś był chyba czerwono-zielony.
* * *
— Wejść! — krzyknął, słysząc pukanie do drzwi swojej dziennej komnaty, a gdy zobaczył, że to zwyczajny posłaniec, machnął na niego ręką, chcąc na powrót oddać się cichemu kontemplowaniu. Goniec jednak nadal uparcie stał w miejscu i nerwowo przekładał list z dłoni do dłoni. — Dlaczego jeszcze tu jesteś? — zapytał Konstanty, powoli tracąc spokój.
— T-to od cara — wydukał podwładny, kłaniając się i kurcząc, kiedy napotkał wzrok młodego carewicza.
Konstanty wstał niechętnie z miękkich, biało-złotych poduszek i, starając się nie warknąć na wystraszonego chłopaczka, wyciągnął rękę, podszedłszy doń. Wziął list i, odesławszy tym samym posłańca, rozłamał pieczęć z jego rodowym herbem – gryfem uzbrojonym w miecz i tarczę, ale zanim rozwinął szorstki papier, wziął głęboki oddech. Listy jego brata nigdy nie były przyjemnym doświadczeniem dla młodego księcia.
Ukochany bracie,
jestem zmuszony powiadomić Cię, iż doszły mnie niepokojące słuchy o Twojej osobie, które, mam szczerą nadzieję, są jedynie tawernianymi oszczerstwami. Niestety, jako szanowany władca poczuwam się w obowiązku sprawdzenia każdej, nawet fałszywej, aczkolwiek alarmującej wiadomości. Wysyłam więc do Ciebie mego zaufanego przyjaciela, a zarazem naszego najbliższego brata Mikołaja.
Jestem pewien, iż zrozumiesz i wybaczysz mi te czynności oraz iż przyjmiesz najdroższego Mikołaja pod swój dach.
Zawsze miły Tobie brat
Aleksander
Konstanty zgrzytnął zębami, z zapartym tchem raz po raz czytając treść listu nakreśloną starannym, wijącym się pismem cara.
Bezczelny — przemknęło mu przez myśl, gdy wpatrywał się w podpis starszego Romanowa. Przynajmniej tym razem darował sobie z Bożej łaski cesarza i samodzierżcę, pana i wielkiego księcia, zdobywcę czy następcę tronu. Jakiż łaskawy. Młodego księcia aż napadły mdłości.
— Jeszcze ten zdrajca będzie pałętał się po mym domu! — zagrzmiał, prawie rwąc sobie włosy z głowy. Piękne i gęste, miękkie niczym jedwab blond włosy.
Znów usłyszał pukanie do drzwi i zobaczył struchlałą twarz gońca.
— N-najmocniej prze-epraszam — wyjąkał służalec, wyciągając rękę z kolejnym zwiniętym w rulon listem. — Od brata księcia, Mikołaja Pawłowicza.
Konstanty bliski był wezwaniu straży i ukaraniu posłańca za przynoszenie takich, a nie innych wiadomości, lecz – z największym wysiłkiem – opanował się.
— Wynoś się — syknął jedynie w kierunku rozedrganego chłopaczka.
Rozłamał kolejną pieczęć ze zbrojonym gryfem i najszybciej jak tylko potrafił, odczytał na głos treść korespondencji.
Konstanty,
jestem nad wyraz uszczęśliwiony, iż z polecenia brata naszego Aleksandra będę mógł gościć u Ciebie. Ufam, że przyjmiesz mnie godnie, jak przystoi na księcia.
Powinienem przybyć czwartego dnia od otrzymania przez Ciebie tegoż listu.
Mikołaj Romanow
Carewicz tym razem roześmiał się wniebogłosy.
— Romanow? Ten zdrajca nie powinien nawet móc spojrzeć na to nazwisko!
Jeszcze raz spojrzał na oba listy, które trzymał w ręku, by następnie rozedrzeć je wpół i nakarmić nimi szalejący w kominku ogień. Jeszcze pokaże swojej rodzinie, kogo powinni szanować.
— Jewłalija! — zawołał, wyszedłszy z pokoju dziennego do obszernego korytarza, a gdy kobieta wychyliła się ze swojej izdebki, dodał: — Znajdź Wołodymyra i każ mu przyprowadzić trzech najlepszych myśliwych. Będziemy mieli gości.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro