Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 1

So you want to start a war?
Klergy, Valerie Broussard, Start a War

Chciałem wiedzieć.

Zawsze stawiałem niewygodne pytania. W zasadzie odkąd sięgam pamięcią. Niejednokrotnie było to powodem kary, ale dość szybko nauczyłem się tym nie przejmować. Karę wpisano w moje jestestwo. Pogodziłem się z nią i z czasem przyjmowałem ją nawet z ulgą. Oznaczała pewną stałą w moim dziecięcym życiu. Kiedy znajdywałem odpowiedź na swoje pytanie, było warto ponieść nawet tę najsroższą.

Później dzięki Arturowi sam mogłem szukać potrzebnych informacji. Literatura. Ona dała mi całkiem pokaźną dawkę wiedzy. Wiedzy niezbędnej do tego, by być tym, kim byłem. Zabójcą. Egzekutorem. Bezwzględnym mordercą. Wiele nazw... jedno znaczenie. Byłem kimś, kto mógł skończyć twoje życie. W każdej chwili, bez wątpliwości, nie wkładając w to nawet zbyt wiele siły.

Chciałem wiedzieć, dlaczego jestem taki, jaki jestem. Wielu ludzi próbowało zbadać przyczynę powstania przestępczości. Niektórzy twierdzili, że powód stanowiła patologia: w człowieku, jego środowisku, społeczeństwie. Zło miało rodzić zło. Brzmiało to sensownie. Wierzyłem głęboko, że za moją czarną duszę odpowiedzialność ponosił ojciec. Wychował mnie, nie... wytresował mnie na swój obraz i podobieństwo, choć nie brał pod uwagę, że uczeń przerośnie mistrza i... zabije mistrza.

No cóż. Jedną z najważniejszych zasad panujących w naszym świecie była ta:

Nigdy nie lekceważ przeciwnika.

Były też inne. Ale do nich wrócę później. Wbrew pozorom przestępczość nie była chaotyczna. Nie była czymś nieuporządkowanym. Nie. Wręcz przeciwnie. Jeśli chciałeś zostać złym chłopcem, musiałeś grać według zasad ustalonych przez innych złych chłopców. A jeżeli robiłeś to dobrze, w końcu dochodziłeś do takiego momentu w swoim życiu, w którym to ty ustalałeś reguły gry.

Mój ojciec był właśnie w takim miejscu. Rządził. Choć zza kulis, w oddaleniu, zawsze przyczajony, ale i gotowy. Po aferze z Pruszkowem na polskiej ziemi pojawił się nowy schemat. Nowi gangsterzy, którzy już wiedzieli, co robić, by nie dać się złapać. Ojciec był jednym z nich. Właściwie: władał nimi wszystkimi. Rozumiał, że prawdziwy przestępca nie wystawia się na zagrożenie – ma od tego ludzi. Sam natomiast stoi z tyłu i pilnuje, by ci ludzie go słuchali. I zarabiali dla niego, oczywiście.

Do tego potrzebna była druga zasada:

Bądź takim mężczyzną, który wzbudza szacunek.

Chłopcy szanowali ojca. Widziałem to, choć sam stałem w cieniu – czyli tam, dokąd mnie wysłał. Poważanie było podstawą. Sam szacunek nie daje jednak takiej pozycji, jaką trzeba mieć, by władać tym światem. Szacunek można stracić, może się pojawić ktoś, kto ci go odbierze. Wówczas z pomocą przychodziła kolejna zasada:

Wzbudzaj również strach.

Jeżeli kogoś szanujemy i jednocześnie się go obawiamy, nigdy nie wystąpimy przeciwko niemu. Mój ojciec to wiedział. Ja to wiedziałem. Artur również. I właśnie my dwaj w pewnym momencie życia zrozumieliśmy, że aby pokonać ojca, musimy wyzbyć się względem niego obu: szacunku i strachu. Z pierwszym poszło łatwo. Z drugim...

Cóż... W końcu też się udało.

Zabiliśmy go, pozorując wypadek samochodowy jedynie po to, by chłopcy się od nas nie odwrócili. Nie mieliśmy czasu, by mordować ich dla przykładu. Chcieliśmy rządzić. I rządziliśmy. Później w końcu przyszedł czas na mojego stryja. A właściwie należałoby powiedzieć: potwora. Mojego potwora. Ostatecznie zawsze pojawiał się pod osłoną nocy. Wyłaniał z mroku niczym te wszystkie stwory wyłażące z szaf w wyobraźniach dzieci. Jego również pokonałem. I w końcu mogłem odetchnąć pełną piersią.

A wówczas... Cóż... Pojawiła się ona. I po raz kolejny nabrałem ochoty, by zapolować. Moje życie było w końcu nieustannym polowaniem. Wciąż szukałem nowych ofiar. Wciąż potrzebowałem czuć zapach ich strachu, widzieć gasnącą nadzieję w ich oczach. To mnie napędzało, powodowało, że moje czarne serce wypełniało się spokojem.

Nadszedł czas, by zapolować po raz kolejny. A tym razem moja ofiara nawet nie wie, że ktoś ją ściga. Nie wie, że każdego dnia, w każdej pieprzonej sekundzie jej życia mogę ją dorwać. I ta wiedza wywoływała uśmiech na mojej pokiereszowanej twarzy bestii.

Właśnie.

Bestia. Tak mnie nazywano. Ale miałem też inne przydomki. Im więcej, tym lepiej. Brzytwa. Egzekutor. Revolvermann. To ostatnie akurat mnie bawiło. Co prawda, miałem słabość do rewolwerów, ale bez przesady... Określenie przywarło do mnie w Norwegii i jakoś nie czułem potrzeby, by temu zaprzeczać. W końcu na własnym weselu wystrzelałem swoim smithem sześć osób. Można to nazwać jakimś osiągnięciem. Wówczas została mi jedna kula. Wciąż tkwiła w bębnie, czekając na swoją ofiarę.

Bestia.

To określenie lubiłem najbardziej. Dobrze odzwierciedlało stan mojej duszy. Była czarna i pusta.

Chciałem wiedzieć, dlaczego tak jest. Jak już wspominałem, czułem stałą potrzebę odnajdywania odpowiedzi na stawiane przez siebie pytania. Przeczytałem setki książek. Miałem pewność, że swoją wiedzą z zakresu kryminologii przewyższałem wszystkie psy i niejednego profesora. Ostatecznie dowiedziałem się, że powodem mojego stanu ducha mogły być różne czynniki.

Po pierwsze: bieda. A najlepiej taka, która leży tuż obok bogactwa. Brak możliwości osiągnięcia pewnego statusu społecznego miał spychać ludzi w otchłań przestępczości, w której jawiła się nadzieja na poprawę swojego bytu. Coś w tym było. Mój ojciec miał pieniądze, a ja nie miałem do nich dostępu. Traktowany gorzej niż pies, spędzałem całe dnie w piwnicy, odcięty od świata i wszelkich wygód. Mogłem więc uznać, że na drogę zła zepchnęła mnie usilna potrzeba poprawy bytu.

Po drugie duże znaczenie miało odgrywać otoczenie delikwenta. Społeczeństwo, w jakim się wychował, i wartości, które mu przekazano. Mnie nie przekazano żadnych. Nic według nauk ojca nie przejawiało żadnej wartości: życie, pieniądze, władza, ja. Musiałem być w każdej chwili gotowy, by umieć zrezygnować. Z siebie, władzy, pieniędzy, czyjegoś życia. W końcu jeśli nie zależy ci dosłownie na niczym, nic nie jest w stanie cię zranić.

Ostatecznie spodobała mi się jedna książka, którą trzymałem w swoim mieszkaniu prawie z tak nabożną czcią, z jaką normalni ludzie trzymają Biblię. Był to Człowiek-zbrodniarz Casarego Lombroso. Właśnie dzięki tej lekturze znalazłem odpowiedź. Nie liczyło się środowisko, wartości, naturalne predyspozycje, bieda czy inne czynniki wpływające na wychowanie człowieka. Chodziło o coś zupełnie innego. I prostota odpowiedzi wydawała mi się przez chwilę wręcz śmieszna.

Zbrodniarz był albo chory, albo zły. Po prostu zły. A z tego wynikał kolejny wniosek: czy można karać kogoś za to, kim po prostu jest? Wychodziło na to, że nie. Ludzie rodzą się źli. A skoro tacy się rodzą, nie potrafią się kontrolować. Są przestępcami.

Po prostu. Ich działania będą wynikiem przyzwyczajeń, zwykłej pierwotnej potrzeby walki, może nawet instynktu, któremu niedaleko do zwierzęcego. Według Lombroso zbrodniarze różnili się od zwykłych ludzi także wyglądem. Kiedy patrzyłem w lustro, nie mogłem przeciwko temu optować. Skoro wreszcie zrozumiałem, kim byłem, nastał w moim życiu moment, by pokazać prawdę światu. W dniu swoich osiemnastych urodzin zacząłem atakować. Ojciec w prezencie dał mnie i Arturowi po jednej ofierze. Mój brat trochę pobawił się tamtym facetem, sprawdzając swoje noże i to, co można nimi zrobić. Mnie było wciąż mało. Powolne umieranie mojej ofiary trwało tydzień. Odbierałem temu mężczyźnie wszystko, a najbardziej podobało mi się, kiedy obdzierałem go z człowieczeństwa.

Ostatecznie stał się bezwładną masą mięśni, żył i jeszcze gdzieniegdzie skóry. Zwijał się w kącie pomieszczenia w piwnicy, w którym trwała moja zabawa. W jego oczach nie widziałem nic ludzkiego. W rozbieganym spojrzeniu wyraźnie zauważałem jedynie przerażenie. Pewnie błagałby, by skrócić jego cierpienie. Zrobiłby to, gdyby mógł mówić. Niestety trudno to robić bez języka. Zębów. Warg.

– Wystarczy – powiedział wtedy mój ojciec, kiedy w końcu zszedł do piwnicy.

Wówczas w jego spojrzeniu po raz pierwszy zobaczyłem strach. I napawałem się nim przez długi czas. Posłuchałem go, choć niechętnie. Zabawa wciąż trwała, a ja nie lubiłem, gdy odbierano mi jedyną przyjemność, jaką miałem w życiu.

A teraz przyszedł czas, by kolejna ofiara poznała moje oblicze. Dowiedziała się, na co mnie stać i co robię z tymi, którzy próbują mnie zdradzić. Właśnie: próbują. Ostatecznie nigdy nie doprowadziłem do sytuacji, w której komukolwiek by się to udało. Anne-Lise Hansen. Pieprzona mistrzyni mistyfikacji. Była tak pewna siebie; wierzyła, że jej plan jest idealny, że naprawdę odzyska wolność. Cóż, nie mogła przewidzieć, że trafi akurat na mnie. A ja nigdy nie dałem się oszukać. I zawsze dopełniałem swojej zemsty. Nie planowałem jej śmierci. Jeszcze nie. To byłoby zbyt proste, zbyt łaskawe. Za to miałem zamiar sprawić, że Anne-Lise pożałuje każdej sekundy swojego życia. I będzie mnie błagać, abym zakończył jej cierpienie.

Zapowiadała się świetna zabawa.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro