Wstęp
Wszędzie wokół było głośno. Ludzie krzyczeli, słyszała rżenie koni i szczekanie psów. Próbowała w tym hałasie wyłapać jeden głos. Jeden głos, który pozwoliłby jej wierzyć, że jeszcze nie jest za późno, że jeszcze powinna walczyć. Nawet gdyby była w stanie wyłowić w tym całym hałasie ten jeden głos, to ogień skutecznie jej to uniemożliwiał. Czuła, że przepala podeszwę cienkich butów. Ogień pełznął po jej sukience (niebieskiej, długiej aż do ziemi, kupionej w zeszłym tygodniu). Stopniowo przypalał skórę.
W tym momencie uświadomiła sobie, że krzyczy. I to nie tak ładnie, wysoko, jak dziewczyny na filmach. Darła się w niebogłosy i nie było w tym nic ładnego.
Oczywiście wiedziała już wcześniej, że nie krzyczy ładnie. To nie był jej pierwszy raz w takiej sytuacji.
Nie widziała pokoju w któym leżała. Łzy uniemożliwiały jej skupienie wzroku na jakimkolwiek przedmiocie.
To koniec. Nikt nie przybędzie jej na ratunek. Z resztą dlaczego ktokolwiek miałby ją ratować? Była tylko zbędnym rekwizytem, który musiał zostać usunięty ze sceny. I właśnie to się dzieje. Życie po raz kolejny próbuje ją usunąć. Tylko dlaczego ona jest tak uparta i nie chce dać się...
Osiem, dziewięć, dziesięć... trzydzieści!
Diana zatrzymała się na środku ulicy i zaczęła kaszleć. Stała na środku wiejskiej drogi i czuła, że za chwilę wykaszle płuca. Po jednej stronie drogi rozciągał się sad, zapach owoców docierał aż tutaj i tylko przyprawiał ją o mdłości. Kiedyś uwielbiała ten zapach. Po drugiej stronie drogi rosła pszenica.
"Czemy tyle rzeczy się zmienia, a tu zawsze jest ten cholerny sad i pszenica?" - przemknęło jej przez głowę.
W końcu poczuła się na tyle dobrze, że wciąż pokasłując, powoli się wyprostowała i uważniej się rozejrzała.
Wszystko wyglądało dokładnie tak samo jak zawsze. Nie żeby spodziewała się czegoś innego, ale mimo to poczuła ukłucie rozczarowania. I nie miało to nic wspólnego z tym, że płuca paliły ją żywym ogniem.
Zerknęła na zegarek. Była 11:36. Westchnęła.
"Zaczynamy ten cyrk od początku."
Kiedyś jeszcze próbowała zmienić scenariusz, jednak po czterdziestu ośmiu próbach dała sobie spokój. Pozostawała jej cicha rezygnacja.
Gdy wybiła 11:37 zza drzewa wychylił się mężczyzna. Znajoma twarz, choć przystojna, przyprawiła ją o mdłości. Już nie pamiętała podekscytowania, które czuła, gdy zobaczyła ją po raz pierwszy.
- Tak się kończy łączenie palenia z bieganiem - powiedział wesoło Mailo, podchodząc bliżej.
Diana nie musiała mu się przyglądać. Znała jego twarz na pamięć. Jasne loki, niebieskie oczy i zadziorny uśmiech huncwota.
- Mhm - skwitowała jedynie.
Za pierwszym razem się zaśmiała i powiedziała coś o tym, że jest winna zarzutowi. On też się zaśmiał.
- Często tu jestem, ale pierwszy raz widzę, żeby ktoś próbował tędy biegać - kontynuował niezrażony jej brakiem entuzjazmu.
- Może dlatego, że jest prawie południe, gorąc jak cholera i mało kto wpada na tak inteligentne pomysły? - burknęła w odpowiedzi.
Spojrzał na nią ze zdziwieniem.
No tak, on ją widzi pierwszy raz. Jej wrogość może być dla niego kompletnie niezrozumiała.
W tamtym momencie nic jej to nie obchodziło. Może on widzi ją po raz pierwszy, ale ona właśnie społonęł ,ratując jego durny tyłek. Wciąż słyszała w uszach cały ten hałas i czuła nieprzyjemne mrowienie w całym ciele - jedyną pamiątkę jaka jej została po ostatniej śmierci.
- Na razie - rzuciła tylko i ruszyła przed siebie zdecydowanym krokiem.
Nie chciała z nim rozmawiać. Może nie mogła przerwać tego cholernego cyklu, ale z pewnością nikt nie zmusi jej żeby udawała zakochaną w dupku, który za chwilę pozna miłość swojego życia (nie Dianę) i który będzie próbował ratować tę swoją miłość, co w efekcie doprowadzi do śmierci Diany.
Bo chociaż nie tak wyglądała pierwotna wersja, to kolejne czterdzieści osiem już tak.
Z początku obserwowanie narzeczonego raz po raz zakochującego się w innych kobietach (czterdzieści osiem wersji i to za każdym razem była inna kobieta) bolało. Z czasem przywykła. Z czasem wszelkie ciepłe uczucia jakie miała do tego... (teraz gdy o nim myślała przychodziło jej do głowy jedynie słowo "typ") wyparowały. Pozostała jej jedynie złość, która z czasem przerodziła się w obojętność.
Rozmyślając nad bezsensownością swojego życia dotarła do domu, gdzie usadowiła się w fotelu i odblokowała telefon. Była jedna osoba, którą za każdym razem wtajemniczała w to co się dzieje. Czterdzieści osiem razy wykonała telefon do swojego najlepszego przyjaciela, powiedziała, że dzieje się coś szalonego i koniecznie musi wpaść. On przychodził, ona mu opowiadała co się stało. Czasem z początku brał ją za wariatkę, czasem wierzył od razu. Zawsze prowadziło to do tego samego - obiecywał jej, że to ostatni rok, który tak spędzi, że to ostatni cykl i razem im się uda pokonać to... cokolwiek się dzieje.
Jaki był w tym sens?
Odłożyła telefon.
Co miała ze sobą zrobić?
Wtedy przyszło jej do głowy, że przecież wie. Jest jedna opcja, której do tej pory nie wypróbowała, bo za bardzo się bała. Ale jaki sens miał strach?
Wstała z fotela i ruszyła w kierunku kuchni. Z szafki z lekami wyjęła jedno z opakowań - silne leki przeciwbólowe ... . Wzięła butelkę wody i wróciła do salonu. Z powrotem usadowiła się w fotelu. A potem połknęła wszystkie tabletki. Co najgorszego mogło się stać? Najwyżej umrze. To wcale nie taka najgorsza alternatywa. Przynajmniej coś by się zmieniło. Nawet jeśli tą zmianą miałby być niebyt.
Butelką wyślizgnęła jej się z ręki. Zasypiając patrzyła ja woda rozlewa się po podłodze.
Potem nie było już....
Diana stała na środku ulicy i kaszlała. Znajdowała się na środku wiejskiej drogi i czuła, że za chwilę wykaszle płuca. Po jednej stronie drogi rozciągał się sad, zapach owoców docierał aż tutaj i tylko przyprawiał ją o mdłości.
- Tak się kończy łączenie palenia z bieganiem.
"Kurwa!"
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro