3. Należało się
Gdy po kilku minutach uspokoiłem swoje emocje wróciłem do domu. Nie mogłem tam dłużej być. Myśl, że za ścianą jest osoba, która prawie by umarła nieszczy moje serce. Wyciągnąłem puszkę zimnego piwa i udsiadłem przed telewizorem. Alexander Hamilton sierota, kurdupel, miernota, mądrala i... Ślepak. Czemu do cholery on musiał zostać potrącony? Czemu nie Laurens?
- Życie jest cholernie głupie. Te osoby, które dostały niezły łopot od losu dostają go jeszcze więcej, a te skurczybyki, którzy mordują ludzi albo kradną nic nie jest. - warknąłem sam do siebie, znudzony sprawdzałem każdy kanał telewizji oczekując czegoś ciekawego, niestety nie było nic z wyjątkiem bezsensownych bajek, dennych piosenek i babskich romansideł. Gdy już miałem iść do sypialni usłyszałem pukanie do drzwi, kogo niesie o tej godzinie? Nawiedzony podszedłem do drzwi i je otworzyłem. Po drugiej stronie stał uśmiechnięty Aaron Burr z siatką, w której był kwadratowy karton.
- Cholera, wiesz, która jest godzina? Ludzie już dawno śpią.- Warknąłem w jego kierunku, czarnoskóry mijając mnie wszedł na korytarz, zdjął kurtkę i jakby nigdy nic powiesił ją na wieszaku.
- Wczoraj mówiłeś, że po pracy mam do ciebie wpaść, bo Madison pojechał do rodziców, a ty się będziesz nudzić... Więc oto jestem. - ruszyłem za nim do salonu, włączyłem telewizor znudzony wpatrując się jak kolega wyciąga karton i otwiera go pokazując naszą ulubioną pizze hawajską. Nie mogłem zjeść nawet połowę pierwszego kawałka, a Burr miał już na swoim końce trzy. Brązowooki spojrzał na mnie otwierając puszkę coli.
- Tommi, coś się stało? Zazwyczaj to byłbyś cały w skowronkach na widok pizzy.
- Taa stało, twój stary przyjaciel miał wypadek.
- O kim mówisz? O Lafayette czy John'ie?
- O żadnym z nich, chodzi mi o Hamiltona.
- Om...- odsunął puszkę od warg i położył ją na stole. Od razu było można dostrzec na jego twarzy zmieszanie, kiedyś przyjaźnił się z Alexandrem, ale kiedy tamten odebrał mu role przewodniczącego w liceum i zrównał go z błotem, znienawidził go.
- Jaki wypadek?
- Został potrącony, wyglądało to strasznie. Wszędzie była krew, nawet na moich ubraniach...
- On nie żyje...? - zapytał zmartwiony. Opuściłem głowę odkładając kawałem pizzy.
- Żyje, tylko jest niewidomy. Coś uszkodziło mu oczy. Gdybyś tylko mógł wyobrazić sobie jego krzyki, pierwszy raz słyszałem coś tak przerażającego.
- Gdyby uważał na pewno by tak się nie skończyło. - spojrzałem na niego zdziwiony. Czemu mówi to tak, jakby cała ta sytuacja go bawiła?
-Co?
- Współczuję ci, że byłeś światkiem tego wszystkiego, ale Hamiltonowi to się należało. Od zawsze był roztrzepany, nie zwracał uwagi na otoczenie, na dodatek był dupkiem, który zasługiwał na karę. Ta jest odpowiednia.
- Chyba nie wiesz co mówisz.
- Dobrze wiem, Alex był najgorszym człowiekiem jakiego spotkałem, odebrał mi to, co było dla mnie ważne! Według mnie mógł zginąć!- nie wytrzymałem, jak on może tak mówić?! Hamilton nie jest taki zły! Poderwałem się z miejsca i chwyciłem czarną bluzę Burra unosząc go w górę.
- Jak tak możesz kurwa o kimś mówić?! Życzyć czyjeś śmierci, to chore!
- Wkurzyłeś się tylko dlatego, że to powiedziałem czy jednak dlatego bo skierowałem to do Hamiltona? - nie wiedziałem co powiedzieć, oczywiście nie podobało mi się to co powiedział, ale że to było przeznaczone do Alexandra... To mnie jeszcze bardziej wkurzyło. Aaron wyrwał się z mojego uścisku, zrobił krok do tyłu i uśmiechnął się.
- Wiedziałem. Spadam, nie chcę się od ciebie zarazić gejozą czy tam innym świństwem. - zabrał kurtkę i wyszedł. Nie jestem gejem, nie mogę nim być, bo nie kocham żadnego chłopaka! Może kiedyś kochałem, ale nie teraz! Zakluczyłem drzwi i w końcu poszedłem spać.
~~~~~~~~~~
- Hej, Jefferson!- krzyknął Alexander, wchodząc do biblioteki. Podbiegł do mnie, położył torbę pod stołem i zajął miejsce koło mnie.
- Nie krzycz, durniu. Jesteśmy w bibliotece. - spojrzałem na jego twarz, był uśmiechnięty, a w jego oczach były radosne iskierki.
- A no tak, wybacz. Masz swoją część materiału na projekt?
- Taak.
- Świetnie. - zabrał mój zeszyt i uważnie zaczął czytać zdanie po zdaniu z ogromnym skupieniem. Znudzony zacząłem kręcić ołówkiem miedzy palcami, do czasu aż szatyn spojrzał na mnie odkładając zeszyt na stół.
- Nie jest złe, ale jest kilka niedociągnięć, które musisz poprawić.
- Mam to teraz poprawić?
- Tak. - zaznaczył miejsca, w którym są owe braki, niedociągnięcia. Aby mi nie przeszkadzać poszedł skopiować zdjęcia Wojska Amerykańskiego podczas Drugiej wojny światowej. Poprawka trzech stron a cztery nie trwała jakoś strasznie długo, gdy skończyłem, wstałem aby wyprostować kości. Na szczęście o tej porze w liceum prawie nikogo nie ma i można w ciszy odpocząć. Ruszyłem w stronę kopiarki, przy której stał Alex coś mrucząc do siebie. Od pierwszej klasy liceum stałem się dla Hamiltona milszy, można powiedzieć, że obydwoje się na siebie otworzyliśmy.
- Długo coś ci to zajmuje.
- Eh... Nie moja wina, że to ustrojstwo nie działa!
- Chyba nawet wiem czemu. - wcisnąłem zielony guzik przez co po chwile wyszło odbite zdjęcie.
- Widzisz? To nie jest takie skomplikowane.
-No tak.- powiedział troche zawstydzony. Po skopiowaniu czterech fotografii, wyłączyłem urządzenie.
-Cholera, wszystko wylatuje mi z rąk.
- Czekaj, podniosę. - obydwoje się schyliśmy po zdjęcia, jego dłoń delikatnie objeła moją rękę. Spojrzeliśmy sobie w oczy, nikogo tu nie ma, więc nic się niestanie jeśli...
- Thomas.- szepnął zdziwiony, wykorzystałem ten moment aby go pocałować. Ani ja, ani on nie byliśmy do tego przygotowani.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro