Rozdział 5
|03.09.2019 rok|
Na jego twarzy było wymalowane zdziwienie. Nie spodziewał się, że jeszcze kiedy kolwiek zobaczy tą osobę!
- Ethan! O Boże, stary! Minęły zaledwie cztery lata, a ty wyglądasz jak... No wiesz... No poprostu twój wygląd dupy nie urywa jak kiedyś! - Zaśmiał się głośno.
- Czy ty zawsze musisz mnie denerwować? - Popatrzyłem na niego z pod byka. - Ty za to nic się nie zmieniłeś, Liam. Nadal jesteś szpetny i dziecinny.
- Masz racje ja się zmieni... Ej! Jak to szpetny i dziecinny?! - Krzyknął blondyn.
- Normalnie. - Wywrócił oczami. - Czego się spodziewałeś? Że rzucę ci się w ramiona i zacznę płakać jak to ja za tobą bardzo tęskniłem? Boli cię główka?
- A spierdalaj. - Warknął niższy. - Do tego, że jesteś jeszcze wredniejszych niż kiedyś, to jesteś wyższy! Ile ty masz wzrost?! Dwa metry?!
- Metr osiemdziesiąt dziewięć. - Mruknął Holmes.
- Ile?! To te dwa metry już zaniedługo będziesz mieć! Japierdole! Dlaczego ja mam tylko metr siedemdziesiąt?! Jak ja na ten wzrost wyrwę jakaś laskę?! - Załamał się brązowo włosy.
- Nawet jakbyś był wyższy to byś żadnej nie poderwał. - Wywrócił oczami. - Myślisz, że nie pamiętam iż wolisz chłopaków? Sorry stary. Minęły cztery lata, nie czterdzieści. A szczerze wątpie, że coś się zmieniło.
Blond aż zaniemówił. Najwyraźniej myślał, że jego można powiedzieć, ,,były" przyjaciel się nie skapnie. No cóż. Był w wielkim błędzie.
- A co z Theo? Przecież za nim pojechałeś do tego przeklętego miasteczka w Ameryce? - Brunet podniósł brew do góry.
- No tak... Ale wrócił tutaj jakieś trzy miesiące temu, więc skłamałem rodzicą, że w szkole mnie gnębią i poprosiłem żebyśmy się znów tu przeprowadzili... - Smith podrapał się po szyi.
- Jesteś kretynem. - Stwierdził niebieskooki.
- Powiedz mu coś o czym nie wiem. - Burknął. - Tak w ogóle... Przepraszam, że do ciebie nie pisałem... Nie zachowałem się jak przyjaciel...
- Tsa. Spoko. - Mruknął pod nosem. Tak właśnie jego dobry chumor wywołany spotkaniem z ,,byłym" najlepszym przyjacielem się sobie poszedł. I szczerze wątpił, że wróci.
- A Mason? Co u niego i tego... Pożal się Boże Ricka? - Widać, że niechęć do chłopaka Hudsona nie minęła.
- Nie wiem. Nie rozmawiamy ze sobą od... dwóch lat. - Przeczesał palcami swoje włosy.
- Dlaczego? Przecież... Zawsze myślałem, że wasza przyjaźń nigdy nie minie. Nie było dnia, w którym do siebie nie pisaliście. - Ździwił się blondyn.
- Dużo się działo te dwa lata temu... Dużo złych rzeczy się stało. Nie pytaj o to. Nie chce o tym rozmawiać. - Spuścił wzrok.
- Dobrze... A co u twojej mamy, sióstr i taty? - Spytał Liam.
- Mój ojciec stał się pracoholikiem, a siostry i matka... nie żyją. Od dwój lat. - Mruknął i już miał odejść, gdy Smith złapał mocno jego ramie.
- Dobrze wiesz, że najchętniej teraz bym cię przepytał, ale wiedz też, że rozumiem iż jest to dla ciebie trudne. Nie będę pytał jeśli tego sobie nie życzysz. - Brązowooki wyciągnął małą karteczekę i coś na niej zapisał. - To jest mój numer telefonu. Jeśli będziesz potrzebował pomocy lub po prostu będziesz chciał z kimś porozmawiać to dzwoń i pisz.
Spojrzał na kartkę. Był na niej rządek liter. Nie rozumiał. Czy Liam też chciał zniszczyć szklaną kule? Czy on i Alex się jakaś zmówilili by akurat teraz, chwile po rocznice śmierci jego rodziny, pojawić się i zniszczyć wszystko to co zrobił te jebane dwa lata temu?
- Może zadzwonię. - Nawet nie czekając na odpowiedź, skierował się w stronę jego miejsca docelowego.
|Po zakupach tego samego dnia|
Ethan z trzema siadkami z różnymi produktami sporzywczymi, wracał do domu. Można powiedzieć, że zaszalał kupując jedzenie, którego pewnie i tak nawet nie tknie. Bardzo ciekawe.
- Mnie chyba naprawdę coś dzisiaj pojebało. Może chory jestem? Albo mózg mi się spłaszczył, gdy dostałem w głowę piłką na wfie? - Położył reklamówki z zakupami na betanie obok siebie u wyciągnął klucze do domu z kieszeni.
Otworzył drzwi po czym wszedł do małego budynku. Rozpakował zakupy i znów zamknął się w ,,swoich" czterech ścianach na, no dobra więcej niż na, cztery spusty.
Wyciągnął z paczki papierosów jednego z nich i go odpalił. Usiadł na balkonie i patrzył się na zaniedbany ogród za posiadłością. Nikt tam nie wchodził od śmierci jego matki. To był jej raj. Było tam kiedyś pięknie i kolorowo. Teraz prawie każdy kwiat był zwiędnięty. To miejsce nie przypominało tego, w którym bawił się za dzieciaka.
Spojrzał na dom Hudsonów. Kiedyś tam też spiędzał bardzo dużo czasu. Uważał ten budynek za drugi dom. Zawsze, gdy tam przychodził był miłe widziany. Mama Masona traktowała go jak swojego syna. Chodź nim nie był. Ta kobieta kochała wszystkich. Uważała, że nie istnieje dobro i zło. Tylko ludzie dobrzy i bardzo dobrzy.
W jego oczy rzucił się czarno skory chłopak wybiegający do ogródka za domem jego sąsiadów. Za nim biegł, także chłopak ale tym razem biało skóry.
- Mason i Rick. - To było oczywiste.
Dawno ich nie widział. No, ale czego można się spodziewać jak unika kontaktu z ludźmi? Potarł oczy pięścią i westchnął. Ten dzień był już za bardzo emocjonujący.
[:}]
Słowa: 802
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro