Strumień świadomości #4: Raito był idiotą
Świat jest chory. Toczony zgnilizną wieków, choć tak dla nas dzisiaj odległych, że wciąż są one dla nas równie nieodgadnione co sekrety kosmosu, wciąż czujemy ich nieznośny swąd na naszych plecach, bezradni wobec ropy i krwi wylewających się spod szwów lepiej lub gorzej zszytych ran historii. Bo któż je tworzy? Zwycięzcy? Możliwe. Problem jednak polega na tym, że gdy w jakiejś Wielkiej Grze uda się w końcu tego zwycięzcę wyłonić, wybór akurat jego rzutuje na to, w jaki sposób wyznaczani będą kolejni.
Kim jesteśmy w takim razie? Na ile istotne są nasze decyzje i wybory w świetle większych, którzy stają się decydentami, gdy na szali stają losy nas wszystkich?
Żaden z nas nie jest człowiekiem wyjątkowym. Absolutnie żaden. Nawet ci, których dzisiaj wspominamy, nawet jeśli minęły setki lat od ich śmierci, prędzej czy później też zostaną pogrzebani na cmentarzu wieków, a wszelka pamięć o nich umrze wraz z ostatnim człowiekiem, który będzie ich wspominał.
Mogą podnosić się głosy, że przecież różnimy się między sobą w większych lub mniejszych detalach i to nadaje nam swego rodzaju unikatowość – i temu nie sposób zaprzeczyć – jednakże te kosmetyczne szczegóły, które pozwalają nam określić naszą częściową indywidualność, są całkowicie niczym, gdy spojrzy się na nie w skali ogółu. Weźmy pierwszą lepszą osobę z przeciwnego krańca globu i puśćmy ją między nas, zwykłych, szarych Kowalskich spod piątki, którzy są do bólu statystycznymi i pospolitymi humanoidami, niewiele tylko inteligentniejszymi od naszych odrobinę słabiej rozwiniętych ewolucyjnie małpich braci. I co? Nie rozróżni ani jednej twarzy i ani jednego nazwiska. W oczy rzuci mu się może grupa nastolatek z kolorowymi włosami czy też mały chłopak, który co czwartek siada na ławce nad Odrą i gra na trąbce motywy z „Ojca Chrzestnego". Jednak, poza tymi drobiazgami, które można zauważyć na pierwszy rzut oka, nie wyróżni się dla niego absolutnie nic, a nawet te rzeczy, na które z powodu ich swego rodzaju unikalności zwróci uwagę, raczej nie wryją się w jego pamięć jak tabliczka mnożenia w mózgi co bardziej ambitnych dziesięciolatków, zaś jedyne, co z takiej wycieczki zapamięta, to co ładniejsze widoki ukształtowane przez architektów, których nazwisk prawdopodobnie nigdy nie pozna, a także sam fakt podróży do miejsca być może w jego rozumieniu egzotycznego. W skali świata niemal każdy z nas jest nic nieznaczącą mrówką, która tylko przenosi coraz to kolejne okruszki, by społeczeństwu, a w szczególności tejże mrówce, która najbardziej zainteresowana jest efektami swojej pracy spływającymi bezpośrednio na nią, żyło się lepiej. I tak ciułamy, niby to bez celu, niby dla dobra własnego, niby dla ogółu. Po co to wszystko? Dlaczego robimy te rzeczy, by za pięćdziesiąt lat, zapytani o właściwy cel tej naszej pracy, odpowiedzieć tylko beznamiętnie: „emerytura"?
To, jaki cel nam w tym wszystkim przyświeca, to temat do dysput filozoficznych na długie godziny, w trakcie których, choćby i dyskutanci żyli przez setki lat, nie udałoby się dojść do porozumienia, więc zdają się one być całkowicie bezcelowe. Tak naprawdę cel każdego z nas jest jeden: śmierć. I to nie podlega żadnej dyskusji. To zaś, co może wydarzyć się po niej, to temat na zupełnie inne rozważania. Faktem jest jednak, że wszyscy, absolutnie wszyscy jesteśmy popychani dokładnie przez te same siły i mechanizmy, a naszą jedyną szansą na choć częściowe przeciwstawienie się im jest próba zrozumienia sposobu ich działania, chociaż często nawet pomimo tej wiedzy próby pokonania naszej natury i prostych iluzji, które zwodzą nas na każdym kroku, spełzają na niczym, pozwalając nam co najwyżej trwać w naiwnym przekonaniu, że udało nam się pokonać barierę nie do przeskoczenia, podczas gdy w rzeczywistości spadamy za nią coraz niżej, a poczucie, że mamy wciąż tę niezłomną ścianę pod palcami, przekonuje nas, że wspinamy się w górę, ślepi na to, że grawitacja wciąż osuwa nas w głąb przepaści.
Raito był idiotą. Jeśli ktoś nie wie, kim jest ta postać, spieszę z wyjaśnieniem: jest to seryjny morderca z fenomenalnej, zaliczanej już do klasyków, mangi Tsugumi Ōby, „Death Note", na podstawie której powstał równie fenomenalny serial anime oraz kilka mniej lub dużo mniej udanych adaptacji filmowych. Choć podnosi się, że zarówno on, jak i jego główny przeciwnik, detektyw o pseudonimie L, byli niemal tacy sami, a różniły ich jedynie motywacje, obstaję jednak przy teorii, że choć obaj wykazywali mocne ciągoty do dyssocjalnych zaburzeń osobowości, była jednak między nimi istotna różnica: poziom emocjonalności.
Emocje to nieodłączny element ludzkiej natury, który towarzyszy nam już od pierwszych podrygów gatunku homo sapiens sapiens (ciekawy materiał na ten temat pojawił się ostatnio na Youtube, na kanale PsychoLoszka – jest w mediach na górze). Emocje jednak, choć często trudno postawić jasną granicę między emocją, nastrojem a uczuciem, stają się także nośnikiem naszych słabości. Negatywne emocje, a przynajmniej te postrzegane powszechnie jako negatywne, pokazują to, co sprawia nam przykrość, odsłaniają najskuteczniejsze sposoby na zranienie, czasem nawet na całkowite złamanie naszej psychiki, pokazują nasze najgorsze lęki, obawy i wrodzoną dozę pesymizmu, którą każdy zdrowy człowiek w jakimś stopniu posiada. Pozytywne zaś odsłaniają nasze najsłabsze punkty, pokazują, gdzie będzie najłatwiej ukłuć, żeby zabolało, co odebrać, żeby wszystko mogło rozsypać się w drobny mak, są jak wielkie, migoczące neony wskazujące na filary naszego poczucia własnej wartości i akceptacji.
Dlaczego więc Raito był idiotą? Umiał kalkulować, jednak gdy emocje brały górę, tracił kontrolę i jego wszelkie umiejętności chłodnego rozważania dostępnych rozwiązań brały w łeb, zaś jego działania, gdyby nie były podejmowane pod presją buzujących emocji, prawdopodobnie byłyby całkowicie inne, jeśli tylko opanowałby to, co siedziało w jego wnętrzu i podszedłby do sprawy całkowicie od nich wolny. I właśnie to, że dał się im ponieść, wielokrotnie pozwoliło jego przeciwników na „załatwienie go" i podejście dużo bliżej, niż mógłby oczekiwać.
Przy temacie emocji jednak jeszcze pozostańmy. Ostatnio dużo rozmawiałam z moim przyjacielem na tematy mniej lub bardziej filozoficzne i podczas jednej z takich dyskusji doszłam do wniosku, że w sumie uważam uczucie gniewu czy zawiści za dużo lepsze i czystsze niż chociażby taką tęsknotę czy współczucie. Ale dlaczego właściwie stwierdziłam tę, na pierwszy rzut oka, absurdalną rzecz? Ponieważ, upierając się już przy tym gniewie czy zawiści, te uczucia przynajmniej nie boją się nazywać rzeczy po imieniu, podczas gdy tęsknota czy współczucie po mistrzowsku wręcz kamuflują swoją wewnętrzną, egoistyczną zgniliznę pod płaszczykiem altruizmu i ciepłych uczuć.
Każdy z nas jest egoistą. Fakt, u każdego poziom tego egoizmu jest odrobinę inny, jednak egoizm to nieodłączna część naszej natury, której żadną siłą nie jesteśmy w stanie się pozbyć – i bardzo, bardzo dobrze, bo gdyby nie to, nasz gatunek wyginąłby już wieki temu. W niektórych przypadkach osiąga on stany nieco patologiczne, jak „zaślepienie Sprawą" czy skrajny narcyzm, jednak takie przypadki wymagają już pomocy specjalisty, a poza tym niekoniecznie do tego zmierzam.
Pewnie teraz może pojawić się pytanie, gdzie niby, przykładowo, w tęsknocie udało mi się dostrzec egoizm, podczas gdy to tylko wyrażenie żalu po odejściu jakiejś bliskiej osoby. Właśnie w tym sęk: NASZEGO żalu, jest to wyrażenie NASZEGO smutku i NASZEJ złości, że tej osoby już tu nie ma, że sobie ot, tak po prostu, powiedzmy, umarła. I podczas tego zatracania się w tęsknocie za wyidealizowanym obrazem tejże osoby często głęboko w dupie mamy, czy ona w ogóle życzyłaby sobie naszego towarzystwa i czy miałaby choć najmniejsze chęci zaspokajać nasze zachcianki towarzyskie, które dla nas oczywiście są dobrem priorytetowym, jednak dla niej znoszenie naszego pierdolenia mogłoby być gorszą karą niż ognie piekielne. Jako istoty śmiertelne nie rozumiemy idei śmierci samej w sobie, często wywołuje w nas ona strach i gniew, które jednak skrzętnie ukrywamy pod słodkim płaszczykiem kłamstewek i gier, aby tylko nie stanąć twarzą w twarz z naszymi własnymi przywarami, które zżerają nas od środka, jednak maskujemy ich wszystkie bolesne ugryzienia słowami „to tylko tęsknota", nie pozwalając drugiej osobie odejść w świętym, z całą pewnością zasłużonym, spokoju. Współczucie rozumiem na bardzo podobnej zasadzie – jest to tylko śmierdzące „dobrze, że to nie byłem ja" podane na pięknej, srebrnej tacy z napisem „przykro mi, że ci się to przytrafiło", swoiste katharsis, do którego za nic w świecie nie potrafimy się przyznać. Tak, lubię negować kwestie, które negacji zwykle nie podlegają, ponieważ ludzie nie lubią kwestionować rzeczy, które ładnie przykrywają ich wady, jednak czymże byłby świat bez cyników?
W rozmowach z tym samym przyjacielem wypłynął również temat, że każdy człowiek posiada jakąś „moc", która na wybranym polu daje mu przewagę nad innymi. Cały problem polega na tym, że niektórzy mają te „moce" totalnie do dupy i przynoszą one więcej szkody niż pożytku zarówno otoczeniu, jak i samemu zainteresowanemu. Zastanawialiśmy się również, ile warta jest „moc" zdobywania informacji, umiejętność bycia swego rodzaju Gossip Girl realnego świata. Szybko i tutaj doszłam do wniosku, że w większości przypadków informacje pozyskane od takiej osoby na temat innych ludzi są całkowicie bezwartościowe, ponieważ działa tutaj słynny efekt potwierdzenia, a zdobywane opinie i plotki są mocno zniekształcone przez pryzmat postrzegania samej osoby je rozprowadzającej, więc mogą być bardzo odległe od stanu faktycznego, nawet jeśli na samym początku, gdy wychodziły ze swojego źródła, były jak najbardziej realne i dobrze oddające rzeczywistość. To też się sprowadza do naszej wrodzonej egoistycznej natury, która nakazuje nam wynosić naszą opinię na piedestał i to przez nią, a nie przez fakty, filtrować każdą pozyskaną informację. I to właśnie bardzo lubi robić problemy. Więc czymże byłby świat bez sceptyków, jeśli nie tylko padołem pełnym humanoidów kłócących się, dlaczego moja prawda jest mojsza?
Ciekawie ten mechanizm obrazuje pewne zjawisko, które zapewne ma w psychologii jakąś mądrą nazwę, jednak ja, jako że tej nazwy nie znam, roboczo określam je jako efekt Zoomi lub efekt Czury, bo w przypadku tej pani, ostatnio aktywnie udzielającej się w literackich rejonach fejsbuka, zjawisko to również może zadziałać przy odpowiednich okolicznościach przyrody. Jest to nieumiejętność przestawienia sposobu myślenia społeczności, w której jakaś jednostka się obraca i padają jej ofiarą głównie osoby, które znane są z tego, że, mówiąc wprost, pierdolą głupoty. W momencie, gdy taki człowiek w jakiś sposób zmienia swój tok myślenia i postrzegania rzeczywistości, zderza się ze ścianą w postaci obserwujących jego dotychczasową działalność ludzi, którzy absolutnie nie wierzą w jego przemianę i traktują go dokładnie tak samo jak wcześniej, nawet jeśli zaczyna głosić poglądy, z którymi ogół jego obserwatorów się jak najbardziej zgadza. Wtedy osoba dotknięta efektem Czury bardzo często przestaje widzieć sens swojej przemiany i wraca do stanu poprzedniego. Jest to więc swego rodzaju zbiorowy efekt potwierdzenia, gdy cała grupa ludzi, mimo braku dowodów potwierdzających dany pogląd, umacnia się w nim coraz bardziej, zupełnie nie zważając na odwrotny stan faktyczny i ostatecznie doprowadzając do tego, że osoba dotknięta tym efektem zmienia się na powrót w taką, jakiej oczekuje ogół.
O rozkładaniu poszczególnych emocji na czynniki pierwsze mogłabym pisać długo, popełniając po drodze pewnie jeszcze więcej błędów niż w tej notce. Nie zrobię tego jednak i na tym zakończę, pozostawiając Was jednak z wyzwaniem: spróbujcie również rozłożyć jakąś emocję na czynniki pierwsze, poszukać ewentualnych innych, które ukrywają się gdzieś w jej wnętrzu, a dla których jest ona wyłącznie ładnym opakowaniem.
Do następnego, kalafiorki!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro