Fru, fru, fru... i sru
To trochę taki shitpostowy wpis o wszystkim i o niczym (głównie tematy jedzeniowe), więc nie spodziewajcie się aż takich apeli społecznych jak zazwyczaj (chociaż między wierszami jakiś się na pewno znajdzie).
Ech, ostatnio publikowałam tu coś w lipcu i nie powiem, trochę się zdziwiłam ostatnio xD Wówczas byłam święcie przekonana, że ważę jakieś 85 kilogramów – wagi wówczas w domu nie miałam, ale wszystkie wymiary na to wskazywały. W międzyczasie jednak mój chłopak stwierdził, że po raz kolejny spróbuje trochę tłuszczu zrzucić, bo mu się solidnie podczas kwarantanny przytyło, a poprzednia próba, delikatnie mówiąc, nie wyszła. Stwierdziłam więc, że możemy spróbować razem, bo i mi by się to przydało (zawrotne 166 cm here), więc dobra: kupujemy wagę. I co się okazało? No, że trochę więcej niż 85, a konkretnie 101 xD Co ciekawe, on również był święcie przekonany, że ważę 80-85, więc był nie mniej zaskoczony niż ja.
Wybraliśmy akurat smart wagę, która mierzy też zawartość poszczególnych tkanek w ciele (co prawda mniej dokładnie niż te co bardziej profesjonalne za 25000 zł, ale parę dni researchu pomogło nam wybrać najdokładniejszą z tych budżetowych), więc po części tajemnica się rozwiązała: mam bardzo mocno zmineralizowane kości (ważą okrąglutkie 4 kg, podczas gdy uśredniona ich masa dla osób podobnych do mnie to 2,5-2,8 kg), znacznie mniejszy procent tkanki tłuszczowej niż wskazywały kalkulatory BMR i odrobinę większy procent masy mięśniowej niż ktokolwiek mógłby się po mnie spodziewać. Niewykluczone, że z tym wszystkim ma też coś wspólnego moja choroba serca, przez którą ten narząd mam dwa razy większy niż przeciętny człowiek, natomiast trzewna tkanka tłuszczowa jest całkowicie w granicach normy. Dla pewności wybraliśmy się tu i ówdzie, żeby zważyć się na nieco dokładniejszej wadze, ale różnice w pomiarach były minimalne.
To by w sumie też tłumaczyło, dlaczego zawsze wyglądałam na mniej niż ważę w rzeczywistości i w czasach szkolnych dziewczyny z mojej klasy nie wierzyły, że mam nadwagę, dopóki nie stanęłam przy nich na wadze. I to raczej nie jest kwestia tego, żeby mnie nie urazić – ze względu na serce miałam liczne wycieczki po lekarzach i szpitalach, a pielęgniarki, gdy chciały wpisać mi wagę „na oko", również dawały 10-15 kg mniej niż w rzeczywistości. Prawdopodobnie jestem więc jedną z tych osób, które przy prawidłowej wadze wyglądałyby na lekką niedowagę.
Wniosek jest prosty: jebać BMI.
Oczywiście odpaliliśmy to odchudzanie i jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem (1 kg na tydzień), do prawidłowej wagi powinnam zejść na początku maja. Jak na razie idzie nieźle. BMR + wysiłek wskazuje u mnie, że powinnam jeść ok. 1800 kcal, ale, szczerze mówiąc, trudno mi się tego trzymać – odkąd przerzuciłam się na nieco bardziej niskokaloryczne jedzenie, już w okolicach 1200-1300 jestem całkowicie pełna pod koniec dnia i kiedy polecę dalej z jedzeniem, czuję się po prostu napchana pod korek. Zasadniczo więc średnio zwracam uwagę na kalorie jako takie, bo i tak przy aktualnym żywieniu fizycznie nie jestem w stanie dobić do limitu bez zwymiotowania z przejedzenia. Na wszelkie intensywniejsze ćwiczenia fizyczne mam bana – serce – więc to trochę komplikuje sprawę, ale nadrabiam spacerami.
Cóż, może dzięki temu, że to tak wszem i wobec ogłosiłam, będę mieć większą motywację, żeby trzymać się planu ;)
Nie no, plan mi się podoba i właściwie jedynym minusem, jaki w nim widzę, to ban na żelki. Lubię żelki, zwłaszcza te kwaśne, jabłkowe. Na szczęście markecie koło mnie ich nie ma, to nie kusi. Choć dieta zawsze kojarzyła mi się z czymś koszmarnym (przed oczami widzę teraz moją matkę, która miewała przeróżne dietetyczne odjazdy i potrafiła przez parę miesięcy odżywiać się wyłącznie kapuśniakiem lub sokiem z buraków oraz „suplementami spalającymi tłuszcz", a nocami zagryzała wszystko słoikiem Nutelli, bo już nie wytrzymywała), to kiedy nad tym posiedziałam, porozkminiałam i zaczęłam po swojemu analizować, doszłam do wniosku, że to wcale nie musi tak wyglądać. Tak, brawo, Azie, Amerykę odkryłaś.
Męczennikiem się nie czuję (pomijając kwestię żelków), bo bardzo lubię gotować i to jest w sumie dla mnie świetna okazja, żeby poznać nowe przepisy i trochę zmodyfikować te, które znałam wcześniej. Wynalazłam już parę wersji pasty jajecznej bez majonezu, naleśniki z dyni czy przecudowne ciasto migdałowe, a w planach mam zrobienie majonezu bez oleju (tak, takie pierdoły też lubię robić). Już kiedyś chodziło mi po głowie założenie tutaj małego zbioru przepisów, a teraz mam tylko więcej fajnych materiałów na niego. Co myślicie?
W sumie mogę nawet wrzucić, jak mniej więcej kombinuję do tej pory, choćby dzisiaj (tak, piję drożdże, oczywiście odpowiednio przetworzone, żeby się nie struć):
Anyway, teraz zaczęłam zauważać, że mam całkiem sporo dość pozytywnych upodobań: większość ryb, owoce morza i jajka uwielbiam, za wieprzowiną (i ogólnie czerwonym mięsem) nie przepadam, wszelkie herbaty i ziółka wręcz kocham, podobnie jak warzywa i większość owoców, plus nie lubię soli i używam jej w ilościach minimalnych (to akurat praktycznie wszystkim wydaje się dziwne i zawsze kiedy jem na mieście albo u kogoś, aż mnie skręca z przesolenia, natomiast gdy ktoś stołuje się u mnie, marudzi, że niedoprawione) – z tego też powodu nie przepadam choćby za chipsami czy innymi rzeczami, które słyną z dużej dawki soli. Jako że zwracam dużą uwagę na składy kosmetyków, nawyk sprawdzania składów żywności też łatwo mi wszedł. Niestety negatywne upodobania też się znajdą: nie cierpię orzechów (czasem się do nich zmuszam, ale no), wszelkiej maści ziaren, co tłustsze ryby uważam za obrzydliwe, do słodyczy (a zwłaszcza żelków) często mnie ciągnie, a suszone owoce to wymysł szatana. Podobnie jak owsianki. Owies to zło. No cóż, trzeba kombinować i jakoś muszę sobie z tymi fochami poradzić.
Wracając jednak do pomysłu z przepiśnikiem, bo głównie to zainspirowało mnie do tego wpisu: oczywiście postanowiłam zrobić research i zorientować się, jak wygląda sytuacja z podobnymi pracami na Wattpadzie. Jest ich stosunkowo niewiele, więc można uznać to za pewną niszę. Przejrzałam chyba wszystkie, które znalazłam i mogę podzielić je na dwie kategorie:
1. Zbiory przepisów na wszelkiej maści słodkości (i to większość znalezionych przeze mnie przepiśników), głównie jakieś placki itp., przeważnie ograniczające się do „wymieszaj składniki, usmaż i gotowe", gdzieniegdzie pojawiają się też ciasta.
2. Zbiory fit przepisów. Zaobserwowałam w nich pewne tendencje, przez które niestety ciężko mi znaleźć w nich coś, co by przypadło mi do gustu – w większości przepisów jest wspomniany owies, którego nie cierpię (ale rozumiem, dlaczego się pojawia), a jeśli owsa nie ma, to można spodziewać się tuńczyka z puszki (tego już nie rozumiem; owszem, tuńczyk to bardzo wartościowa ryba, ale ten puszkowany uważam za jeden z gorszych rybnych wyborów ogólnie, plus puszkowany mnie uczula, podczas gdy świeży już nie) lub wędzonego łososia (to z kolei za słone xD).
Podsumowując, w przepiśnikach wattpadowych raczej nie znalazłabym zbyt wiele dla siebie (przynajmniej w tym momencie), a szkoda. Oczywiście, kiedy próbowałam nieco modyfikować wyszukiwane tagi, żeby – być może – znaleźć jeszcze jakąś pracę, która się przede mną ukryła, trafiłam również na te wszystkie dzienniki odchudzania. Większość z nich została porzucona po paru wpisach, jednak tego się w miarę spodziewałam.
Mam tylko jedno zasadnicze pytanie: dlaczego tak duża część z nich jest spod znaku „chcę zostać anorektyczką"? Opisy głodówek, diety liczące sobie jakieś 300 kcal dziennie (czasem ukryte pod tytułem „fit lifestyle" czy coś w ten deseń), cel: 30 kg przy wzroście 165 cm, a to wszystko z dopiskiem „przestańcie pisać, że to głupie, ja wiem, co robię". To jest praktycznie półświadome robienie sobie krzywdy i dodatkowe sprzedawanie tego pod hasłem, że to zdrowe. Motylki może i sobie radośnie fruwają, ale tylko do pewnego momentu – później natomiast jest głośne „SRU!", jak w starych reklamach Heyah. A wszelkie wydarzenia, które można opisać jako „sru", zwykle mają to do siebie, że nie zaliczają się do przyjemnych.
Tak, parę profilaktycznych zgłoszeń poleciało, ale nie mam pewności, ile Wattpad raczy rozpatrzyć. Po tej wycieczce w głębiny dzienniczków odchudzania odniosłam wrażenie, że ten serwis stał się swego rodzaju siedliskiem dla ruchu pro ana – chociaż oczywiście mogę się mylić i to tylko złudzenie, bo niechcący wlazłam w te okolice, szukając przepiśników. Teoretycznie te wszystkie prace podpadają pod złamanie regulaminu, ale sądząc po tym, jak wiele ich wisi, można wywnioskować, że Watt (zarówno administratorzy, moderatorzy, ambasadorzy, jak i zwykli użytkownicy) średnio stara się tępić tego typu treści. Przynajmniej na polskiej wersji serwisu.
Dobra, z tym Was zostawiam, kalafiorki, a jeśli ktoś z Was chciałby podzielić się swoją historią związaną z wagą, dietą, wattpadowymi motylkami lub po prostu wyrzucić z siebie jakieś przemyślenia, to bardzo chętnie poczytam ^^
A tymczasem: do następnego!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro