Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

1.

Galowy mundur pachniał sztywnym krochmalem. James Norrington, wzorowy oficer Royal Navy zmierzający właśnie na swój awans, nad wyraz lubił ten twardy zapach.

Nawyk wychodzenia z domu wcześniej, niżeli było to konieczne zawdzięczał surowemu wychowaniu matki i chociaż nigdy nadto mu się nie naprzykrzał, tamtego dnia pojął jego prawdziwą wagę.

— Ser. — Młodzian mający otwierać mu drzwi powozu, ukłonił się nisko i sięgał już do klamki, kiedy przez brudną ulicę Port Royal przetoczył się stukot dwunastu par kopyt. Konny patrol wyjechał zza zakrętu.

James odwrócił się od powozu, rozłożył ręce splecione za plecami i kontrolnie oparł dłoń  na chłodnej rękojeści szpady.
Jego wyczekujące spojrzenie zatrzymało trzech żołnierzy.

— Ser — Skłonili się przed nim równo, w akompaniamencie parskania koni. Czerwień ich mundurów pulsowała w porannym słońcu.

— Co się dzieje? — zapytał James, jeszcze bardziej prostując już i tak proste plecy.

— Nic takiego, proszę się nie martwić, ser — odpowiedział jeden z żołnierzy, którego Norrington kojarzył z widzenia i ostatniego porannego apelu. — Od wczoraj kręci się tu jakiś powsinoga, szukamy go, ale to naprawdę nic specjalnego. Znajdziemy go.

— Powsinoga? — powtórzył powoli James, marszcząc proste brwi. Zuchwały powiew wiatru znad oceanu porwał się na zerwanie mu kapelusza. Nic z tego.

— Jakiś taki, niespecjalny. Rano widzieli go w szpitalu.

— W szpitalu? — James poprawił galowy kapelusz, wyłożony białymi piórami.

— No tak — przytaknął żołnierz, nerwowo okręcając wodze na palcach. — Mówią, że to pirat — dodał półszeptem. Widmo leku zabłysło w jego oczach.

James uśmiechnął się pod nosem:

— Piraci nie bywają w Port Royal, panie Smith. — Na powrót splótł ręce za plecami. — To dla nich zbyt niebezpieczne.

— Och, oczywiście, ser — przytaknął z braku innej możliwości, po czym dodał niepewnie. — …gratuluję awansu.

— Odmaszerować — mruknął mile połechtany James.

Żołnierze zasalutowali. Norrington odpowiedział im skinieniem głowy. Odjechali. Tętent kopyt poniósł się echem po palisadach budynków nierówno powciskanych między chodnikami.

James odprowadził ich wzrokiem, aż nie zniknęli za zakrętem. Dopiero wtedy, na powrót odwrócił się do powozu, młodzian znowu uprzejmie się przed nim ukłonił. Tym razem sięgnął do klamki i otworzył przed nim drzwi, jednak oficer nie wszedł do środka. Pierwszym bowiem, co zobaczył, był rewolwer wycelowany tuż w jego pierś.

— Musi mi pan pomóc — wyszeptał jego, rewolweru i trzymającego go ręki, właściciel, jednym ruchem odbezpieczając broń. — ...proszę — dodał niemal bezgłośnie, jednak James Norrington usłyszał tą zabójczą prośbę.

Powóz obstawiało pół tuzina żołnierzy. Za plecami Jamesa stał ów młodzian, w każdej chwili gotowy do pomocy. On sam miał przy ciężkim pasie jeszcze cięższą broń. Jedno jego nawet nie słowo, ale gest, sprawiłby, że celujący w niego chłopak w mniej niż pół minuty stałby się bezbronny, ale mimo to, Norrington powoli przytaknął, po czym bez słowa wsiadł do powozu. Bowiem słowa te trafiły wprost do niego, nie chłodnego oficera marynarki, a Jamesa Norringtona. A James Norrington nie był człowiekiem bez serca.

Zajął miejsce na przeciwko chłopaka.

Powóz ruszył z wolna, poskrzypujac cicho.
Na twarzy młodzieńca wykwitło szczere zaskoczenie. Jakby z ulgą poprawił ciążącą na ramieniu torbę i usiadł po drugiej stronie powozu. Jego pistolet pozostawał jednak wycelowany w stronę Jamesa. Jego?

Pasażer na gapę nieco uniósł głowę. Spod szerokiego kapelusza kryjącego twarz, wyślizgiwał się jasne, poskręcane pasma rozjaśnione słońcem. Na opalonej twarzy mnogo było od słonecznych piegów. Pełne wargi spomiędzy których wydobyło się tamto "proszę", zdawały się być nazbyt duże, a rysy twarzy nadto delikatne, by siedzący przed nim chłopak był chłopakiem.

— Co mogę dla pani zrobić? — zapytał James, zerkając na jej ręce, trzymające pistolet. Zdawało mu się, że leży w ich nazbyt dobrze, jak na dłonie kobiety.

Owa kobieta poruszyła się z lekka, zaskoczona jego trafnym spostrzeżeniem.

— Muszę dostać się do portu. — Jej bystry wzrok omiatał Jamesa od góry od dołu, a on, jak zahipnotyzowany, na krótką chwilę zatracił się w jej oczach. Tęczówkach, których koloru nie potrafił nazwać, bowiem jego określenie znajdowało się gdzieś między lazurem a malachitem. — Jak najszybciej — dodała ostro, wytrącając go z zatracenia.

— …och… — Otrząsnął się z nierozwikłanej zagadki koloru jej oczu. — Tak. — Zapukał w znajdującą się za nim ścianę. — Panie Jones!

— Tak, ser?! — okrzyknął woźnica. Jego głos tłumił powóz, jego skrzypienie, i wyboje, na których podskoczywszy, koła robiły okropnie dużo hałasu.

— Jedziemy do portu! — rozkazał James, przekrzykując się z rumorem, nie odrywając wzroku od kobiety siedzącej na przeciwko. Od jej oczu.

— Nie spóźnimy się na pański awans?! — zakrzyknął z zewnątrz pan Jones. James jednak pozostawił jego pytanie bez odpowiedzi, wyraźnie dając mu do zrozumienia, że w tym momencie nadto nie interesuje go ceremonia. Poza tym, wyszedł z domu wystarczająco wcześnie, by zdążyć na nią i z miejskiego portu.
Nieco dziwnie przychodziło mu patrzeć na siedzącą na przeciwko kobietę. Jej kibici nie opinała wytworna suknia upstrzona w falbany. Policzków nie czerwienił róż, a wypieki płonące zmęczeniem. Potarganym włosom daleko było do sztywno ułożonych fryzur dam, które znał, a jednak miała w sobie coś, co nadto intrygowało Jamesa Norringtona.

Chciałby zapytać ją o imię, ale brak odwagi ugrzązł mu w gardle niepewnością.
Czy to ona była tym powsinogą o którym wspominał Smith? Piratką? Norrington uśmiechnął się pod nosem. Piratką?

Jakże absurdalnie brzmiało to dziwne słowo.

Powóz podskoczył gwałtownie na ulicznym wyboju, niemal nie zrzucając ich z siedzeń. James w ostatniej chwili łapał kapelusz. Aster - pistolet, jednak ten wypadł z jej rąk i z trzaskiem upadł na podłogę. Rzuciła się na niego przerażona reakcji Norringtona. Możliwościom, jakie właśnie dała mu swoją nieuwagą.

Z ulgą pochwyciła broń. Chciała na powrót podnieść ją na oficera i wstać z klęczek, kiedy nad jej ramieniem pojawiła się jego dłoń. Zadrżała. Jego dłoń proponująca pomoc. Spojrzała na niego niepewnie. Z przestrachem. Jak dzikie zwierzę zapędzone w pułapkę.

— Proszę. — Wyciągnął rękę jeszcze bliżej. — Jestem dżentelmenem, dotrzymuję danego słowa.

Kontrolnie zmierzyła go wzrokiem, po czym niepewnie przyjęła wyciągniętą dłoń obutą w białą, jedwabną rękawiczkę. Mimo materiału, poczuła ciepło jego palców.

Norrington pomógł jej wstać. Wróciła do swojego miejsca w ciasnym powozie i James dostrzegł jej wahanie. Schować broń, czy nie?

Ostatecznie pozostała w jej dłoni, nadal wycelowana w niego, w Jamesa, jednak jakby mniej starannie. Z mniejszą precyzją.

Znowu na chwilę zatracił się w jej oczach, a kiedy ta chwila minęła, zdało mu się, że wreszcie gotowy był zapytać o jej imię, ale wtedy powóz zatrzymał się gwałtownie. Byli w porcie.

— Pozwoli pani, że pomogę — zaoferował, nim zdążyła zareagować na ten gwałtowny postój. Mewy zawsze bytujące w przystani zaskrzeczały donośnie, jakby na powitanie.

Aster otworzyła już usta by zaprotestować, jednak James zdążył przerwać jej w porę, nim jeszcze zaczęła.

— Dałem pani słowo, nie mam więc żadnego interesu w robieniu pani krzywdy — oświadczył i nie czekając na jej odpowiedź, wysiadł z powozu.

Obszedł go dookoła, pozostawiając Aster samą, na pół minuty niepewności po czym otworzył jej drzwi. Omiotła go wzrokiem pełnym niezrozumienia, jednak on, jakby nigdy nic, uprzejmie podał jej dłoń, pomagając wysiąść.

W ciszy przeszli na keje. On w wytwornym, galowym mundurze i ona w obdartych, męskich ubraniach. Ramię w ramię. Jak równy z równym.

Na pomoście jak zawsze panował portowy gwar i tłok. Nieodzowny smród ryb i marynarzy.

Aster schowała pistolet do kabury i poprawiła ciężki worek. Tamten zuchwały wiatr znad oceanu znowu ośmielił się ukraść Jamesowi jego oficerski kapelusz. I ukradł. Ukradł, ale nie jemu, a jej. Próbowała go pochwycić ale ubiegł spod jej palców. Jasne włosy rozbłysły w słonecznym blasku padającym na port.

James był gotowy oddać jej swój, kiedy w ich stronę przepchnął się niski człowieczek o już nieco posiwiałych włosach, pożółkłej koszuli i kamizelce i spalonej słońcem.

— Aster, ty nicponiu! — Mocno złapał ją za łokieć i przyciągnął do siebie. — Wszędzie cię szukam!

Aster. A więc znał już jej imię.

Aster.

Odchrząknął znacząco, zaznaczając swoją obecność w ich małym sporze.

— Czy wszystko w porządku? — zapytał, mierząc marynarza wzrokiem. Ten, wpierw przeraził się na jego obecność, po czym wepchnął Aster za siebie, gotując się na najgorsze.

— Och, w rzeczy samej — odpowiedziała znad ramienia Branta. — Bardzo dziękuję za pomoc — dodała z lekkim ukłonem, jakby przed kwadransem wcale nie celowała do Jamesa z pistoletu.

— Cała przyjemność po mojej stronie. — Chociaż wcale nie było takiej potrzeby, stuknął przed nią obcasami i skinął głową, po czym odszedł, niechętnie godząc się z myślą, że zapewne nie zobaczy jej już nigdy więcej.

Że nigdy nie pozna odpowiedzi na nurtujące go pytanie. Pytanie o kolor jej oczu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro