Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

🍁

Powinnam czuć się do głębi zaszczycona, że odstałam szansę spotykania się z tak intrygującym mężczyzną. W końcu ilu z nas może poszczyć się spotkaniem samego boga? Ironizowałam, otrzepując się ze śniegu.

Mam imponujący zbiór zwojów, który mieści w sobie wiedzę z zakresu anatomii, psychologii, manipulacji. Mam za sobą kurs łamania ludzkiej psychiki przeprowadzony przez Moriono Ibikiego. Mam naturalne zdolności machinacji ludzkich pragnień i emocji. Mam przyjemne mieszkanie w centralnej części wioski i wysoką rangę w szeregach ninja. Po cóż mi jeszcze spotkania z bogiem?

Zgodziłaś się. Obiecałaś. To tylko boska przysługa. Wypijesz herbatę, dasz się wciągnąć w gierki słowne, potem wrócisz do domu.

— Zakładałem, że w końcu dostrzeżono twoją niekompetentność — wita mnie od progu. Najwyraźniej miesięczna rozłąka wzbudziła w nim poczucie tęsknoty.

— Sarkazm ci się wyostrzył — zajmuje miejsce na welurowym fotelu — Czy w boskim repertuarze manier nie istnieje coś takiego jak powitanie gościa? — szczerze liczyłam, że moja zaczepka zostanie odebrana jako domysł uraczenia mnie herbatą.

— Oczywiście — nie drga mu nawet jeden mięsień twarzy — Tylko widzisz, w tych okolicznościach to ja jestem gościem.

Ziewam. Jak na kogoś, kto nie utknął w monotonnym kole codzienności, jestem bardzo zmęczona swoją pracą. Wizyta w biurze Hokage, zbiórka oddziału, działania właściwe, dokumentacja. Tym, co odróżniało mój dzień od codzienności sprzedawcy pomidorów, były gorzko brzmiące działania właściwe, czyli wszystko od śledzenia i eskortowania przed odzyskiwanie, po zabijanie lub reprezentowania.

Skrzywiłam się, myśląc o dokumentach, które towarzyszyły mi nawet teraz. Moją drogą ninja jest zostanie skrybą. Cóż trzeba było zagospodarować czas spędzany w tym małomównym towarzystwie. Wyjęłam pokaźny plik kartek, czym wyraźnie pozyskałam uwagę skazańca.

— Zachowujesz się co najmniej niegrzecznie — skarcił mnie, opuszczając brew.

— Nie przypuszczałam, że jesteś, aż tak łasy na atencję. W każdym razie musisz mi wybaczyć, ale w tej chwili łatwiej mi wyczytać cokolwiek z tym pism.


~*~


Idę powoli, drobnymi krokami oddalam się od siedziby Kage. Zimowe słońce ostro świeci mi w oczy. Ktoś oparty o pobliską witrynę spogląda na mnie. Ma na sobie długi, czarny płacz w dziwny wzorek z białą lamówką. Żadnego szalika, żadnej czapki mimo mrozu.

— Proszę, proszę. Sama księżniczka [Imię]. Ostrzegałem. Kulturalnie tłumaczyłem. A ty co? — głos mu nie drży, kiedy moje ciało dygocze z każdym mniejszym ruchem powietrza.

Spoglądam w niebo. Jest stłumione wszelkimi odcieniami szarości.

— Przepraszam, nie bardzo rozumiem — wyjawiam.

Mężczyzna wyszczerza zęby. Widzę, że trzyma coś w ręku. Połyskuje. Dopiero po chwili rozumiem, że to metalowy pręt. Na oko ma co najmniej z pół metra. Nie podoba mi się to. Idę dalej, mam zamiar wejść między ludzi i zabrać się stąd jak najszybciej. Rozcieram ręce, jest zimno.

Dostrzegam ich dopiero teraz. Pięciu mężczyzn o potężnych gabarytach. Stoją przy oszronionym iglaku. Ten z lewej małą, łysą głowę, jakby przyczepioną do byczego karku. Cielęcy wygląd potęguje korona metalowych „rogów". Wygląda jak postać z dziecięcego rysunku. Drugi o spojrzeniu rzeźnika jest nieco wyższy, równie groteskowy. Kolejny z włosami zaczesanymi do tyłu na pół słoju żelu. Stojący z tyłu najwyższy z długimi, luźno opadającymi włosami. I ostatni, którego miałam szansę zobaczyć niedaleko swojej kamienicy.

Uśmiecham się mimowolnie, mimo że wcale nie powinno mi być do śmiechu, bo za chwile będzie bolało. Ucieczka?

— Za każdym razem, kiedy daje komuś radę, to ma właśnie taki uśmiech — mówi pierwszy.

Przeciąga końcówką pręta po szybie wystawy. Pisk wgryza się w uszy, metal zostawia paskudną głęboką ryskę. Irracjonalnie myślę, że faktycznie mój instynkt samozachowawczy szwankuje. Kiwa ręką, w tym samym czasie pozostali zaczynają się zbliżać. Patrze, na nich, oni na mnie. Wiem, czego mogę się spodziewać. Może dałabym sobie radę z jednym. Może. Łysy nagle przyśpiesza, podskakuje i wyprowadza prawy prosty, wielką jak świątynny gong łapą. Z trudem odskakuje. Czuję, jak pięść łysego przelatuje mi nad głową. Wystawiam nogę, obracam się, z całą siłą lewej nogi uderzam go. Czubek mojego buta z głuchym stuknięciem uderza go w kostkę, sześć centymetrów za nisko. Łysy jednak syczy, co przyjmuje z dziką i dziwną satysfakcją.

Rzeźnik uderza w tym samym momencie sierpem. Pięść trafia mnie prosto w ramię. Ból. Promienisty ból przez cały grzbiet. Wymierzam w niego, nie sile się na żadną z pieczęci, uderzenie chakrą musi wystarczyć. Uderzam tak, jak świeżo-upieczony absolwent akademii. Chce go odepchnąć, unieruchomić, póki jestem w stanie cokolwiek zrobić. Prawie mi się udaję. Prawie.

Łysy jednym krótkim ciosem uderza mnie w wątrobę. I już wiem, że impreza właśnie dobiegła końca.

Paraliż.

Bezdech.

Ciemność.

Łamię się w pół.

Dostaje drugi raz. Pod żebra. Tak, że na moment prostuje się, a później padam. Słyszę jakby z oddali głos:

— Tak dobrze się zapowiadałaś. I po co ci to było? — mówi spokojnym tonem, jakby chodziło o wypicie herbaty i o interpretację wykonań utworów. Czuję, jak brudne resztki śniegu przemakają mi przez ubranie. Chce całkowicie bezsensownie zaprotestować, że to nie ja, ja taka nie jestem, ale łysy bierze potężny zamach.

Otwieram oczy.

~*~


Leże bez ruchu. Mam poczucie, że jeśli się ruszę, ból wróci. Przez wilgotne powietrze uderza mnie zapach ziół. Jest cierpki. Jak przejrzewający krzew róż.

— To wszystko wina edukacji — mówi Pain — za mało czasu przeznacza się na kształtowanie ludzkiego słuchu. Gdyby ludzie mieli dobry słuch, żyliby jak w raju. Zgodzisz się ze mną [Imię]?

Zaciskam usta. W głowie mam karuzele. Dociera do mnie, że cały ten absurd dział się jedynie w mojej głowie. Prostuje się na fotelu. Syk. Wątroba boli, jakby dzikie zwierze uczepiło się mojego boku i starało się dostać do niej pazurami. Dłoń? Patrzę na dłoń. Pieczęć nienaruszona. Zginam i rozprostowuje palce. I jeszcze raz.

— Przepraszam — mamroczę, chociaż nie jest mi przykro. Jest mi słabo. Chce wymiotować. Nie wolno mi.

Zauważam, że pod moimi nogami nie błąka się stos makulatury, który musiał zsunąć się z moich kolan w trakcie drzemki. Obracam głowę w prawo. Są. Na niskim stoliku, idealnie zrównane tuż obok parującego kubka z herbatą.

— Nie zajmujesz się niczym szczególnym — zwraca moją uwagę — Mam nadzieje, że nie masz mi za złe tej lektury.

— Nie — mam chropowaty głos, jakbym nie odzywała się przez długie godziny.

Widzę, jak Pain kontempluje ze wzorkiem wbitym w ścianę. Oczy mu błyszczą.

— Myślę, że dopiero teraz będziemy mogli zacząć na nowo — mówi, a mi robi się zimno.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro