🍁
— Co tu robisz o tej porze?
Pain, zaspany, stał w drzwiach. Półprzytomnym wzorkiem usiłował zerknąć do środka papierowych toreb, których zawartość niemalże wysypywała się.
— Planujesz się tutaj przeprowadzić? — spoglądał na mnie podejrzliwie, co jakiś czas zmieniając obiekt swojego zainteresowania. Kiedy w końcu zrozumiał, że obiekty, które tak wzbudziły jego ciekawość to nic innego jak pojemniki, przeniósł wzrok na mnie.
Policzki i czubek nosa miałam zarumienione z zimna. Na ramionach nadmiar śniegu.
— Skro spędzam tu tyle czasu to, czemu nie — powiedziałam, wpychając mu do rąk dwie z trzech toreb.
Oszołomiony, nie zdążył zanegować takiego typu wyzysku. Szedł przodem, niosąc je na pojedynczy blat. Odstawił je, zrobił krok w tył. Czekał, aż będzie mógł targnąć się wzrokiem na ich zawartość.
— Zasłużyłem sobie czymś szczególnym? Spędzasz tu ostatnio zdecydowanie więcej czasu.
— A, co? Nie jestem dość dobra?
Tego typu sposób eksplikacji, wzbudzał w nim zwykle chęć dalszych słownych potyczek. Tym razem Painowi zabrakło konceptu, aby zareagować na takie dictum. Przez resztę popołudnia siedzieliśmy głównie w milczeniu. On od czasu do czasu przemierzał przestrzeń. Ja usadowiona w fotelu z plikiem dokumentów w dłoni i kubkiem kawy w pobliżu — tradycyjnie.
Zastanawiałam się, jak w elegancki sposób nie stracić resztek równowagi emocjonalnej, nie wypłakiwać się na ramieniu Paina, nie zostać u niego do rana, nie wyjść w kompletnym milczeniu. Wzdrygnęłam się z obrzydzeniem, zastanawiając się, która część mnie postanowiła antycypować w tym kierunku.
Kuriozum ludzkich sprawa zwykło przybierać różne formy. Płacz. Krzyk. Bezsenność. Zaburzenia odżywiania. U mnie ma formę pracoholizmu. Dokumenty. Raporty. Sprawozdania. Zwoje. Księgi. Ciasta i wszelkie wymyślne potrawy, których nie ośmieliłabym się wcześniej starać "powołać do życia". Porządki. Misje i zadania, o każdej porze dnia i nocy.
Frymuśną sumą dwutygodniowej nadwyżki pracy, którą ochoczo i żwawo nakładałam, na swoje barki stały się zaczerwienione oczy, okalane ciemnymi cieniami.
Pain w końcu przemógł i zapytał:
— Przechodzisz jakiś degrengoląd?
— Powiedzmy — spojrzałam na niego. Siedział z miną znudzonego człowieka, podpierając twarz na zaciśniętej dłoni.
~*~
Wrodzony instynkt defetyzmu zawiódł. Chociaż... Przecież nic nie zapowiadało katastrofy.
Kuliłam się na siedzisku. Kolana podciągnęłam niemalże pod sam podbródek. Części ciała dzieliło parę stronic dokumentu. Pociągnęłam nosem. Pierwszy, drugi raz nieznacznie, niezauważalnie. Poprawiłam papiery, zasłaniając się nimi do połowy czoła. Pociągnęłam nosem raz jeszcze. Poprawiłam chwyt, uwalniając lewą rękę, którą od czasu do czasu przesuwałam po twarzy. Aż w pewnym momencie straciłam kontrolę i pozwoliłam łzom swobodnie spływać wzdłuż twarzy.
Pain kontemplował w ciszy. Nieopatrznie przerwałam błogostan łkaniem. Przez chwile myślałam, że rudy celebruje ten moment. Nie widziałam go. Nie odważyłam się podnieść wzorku.
Podłoga zaskrzypiała, kiedy wstał. Oczekiwałam go, pewna reperkusji swoje Nim jednak znalazł się naprzeciwko mnie, upłynęło kilka chwil w akompaniamencie szmerów, delikatnych postukiwań i skrzypnięć.
— Proszę — jego głos drążył we mnie na przestrzał. Podniosłam na niego wzrok, jakbym nie zrozumiała krótkiego przekazu.
Duża, ciepła dłoń odgarnęła pierwsze pasma włosów, które za sprawą łez lepiły się do moje twarzy. W drugiej dłoni znajdowało ciemne, pokryte laką pudełko, w pudełku mochi. Wpatrywaliśmy się w siebie. On wzorkiem przepełnionym oczekiwaniem. Czy to z powodu chęci wysłuchania wyznań, czy też drętwiejącej dłoni? Trudno stwierdzić. Ja z przeglądem skumulowanych od paru miesięcy uczuć.
— Dzięki — powiedziałam, biorąc wyrób z mąki ryżowej. Przetarłam wierzchem dłoni o twarz — ale ja nie zajadam smutków, tylko je zapracowuje — spojrzałam w dół. Resztki tuszu na koniuszkach palców utwierdzały, że z porannego makijażu nie zostało nic prócz paru niechlujnych smug.
— Nie wiem, czy ktoś ci mówił, ale człowiek potrzebuje też snu — usiadł na podłodze, na naprzeciwko mnie — W porządku? — spytał po dość długiej przerwie cichym głosem.
— Tak, chyba tak.
Westchnęłam, licząc, że wymiana dwutlenku węgla na czyste powietrze przyniesie pośród swoich korzyści odpowiednie słowa, którymi mogłabym nakreślić ogół problemów. A ponieważ słów brakowało, siedzieliśmy w ciszy.
~*~
Halo? Panie Jashin?
Tak wiem nic... trudno spodziewać się pościgów i wybuchów w historii, gdzie głównym miejscem wydarzeń jest więzienna cela... Spokojnie! Obiecuję, że to się zacznie zmieniać. Powoli, ale zacznie. No i ostatnio pojawił się Jiraiya, a czy tak znakomity literat nie mógłby dopatrywać się historii miłosnej między swoim dawnym uczniem i Reader?
Nic nie spekuluje, ja tylko piję kawę i snuję nieboskie wizje katastrof ~
ʕ'• ᴥ •'ʔ
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro