Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

II

Obudziła go poranna krzątanina. Najwyraźniej przespał śniadanie, na które nikt nie raczył go obudzić. Podejrzewał, że najstarszy syn pewnie chciał to zrobić, ale został powstrzymany przez Rachel, która zapewne uznała to za kolejny element jego kary, lecz Chris nie przejął się tym zbytnio. Po wczorajszej kłótni zupełnie nie czuł głodu, miał wręcz wrażenie, że jego żołądek został zawiązany w ciasny supeł, który dudnił nieprzyjemnym napięciem w jego trzewiach.

Molly znów się rozpłakała, wespół z niewiele od niej starszym Samuelem, przez co już na dzień dobry mężczyzna czuł się jak w małym, osobistym piekle. Ból głowy, z którym miał nadzieję się pożegnać, znów uderzył ze zdwojoną siłą. Peter i Jane próbowali ich zabawić, ale rozwrzeszczane rodzeństwo nie dawało za wygraną i z łatwością przedzierało się przez kolejne granice możliwości ludzkiego głosu. Rachel natomiast, zupełnie nie zwracając uwagi na dramat rozgrywający się za jej plecami, zbierała się do wyjścia.

– Dokąd idziesz? – zapytał, przecierając oczy.

– Na targ – odparła równie chłodno co poprzedniego dnia. – Ktoś musi zrobić zakupy.

– Też pójdę.

Podniósł się z kanapy i jeszcze raz przetarł oczy, widząc przy tym zaskoczenie malujące się na jej twarzy.

– Po co?

– Może znajdę jakieś miejsce, gdzie mnie przyjmą do pracy.

Rachel uniosła wysoko brwi, starając się nie zdradzać żadnych emocji poza zaskoczeniem, jednak w jej oczach wyraźnie rozbłysł płomyk radości... i zwycięstwa. Poczuła, że wygrała, że się złamał. I nie było w tej chwili absolutnie żadnej rzeczy na świecie, która przyniosłaby jej większą satysfakcję.

W takich momentach, choć zwykle doskonale ukrywała swoje uczucia, Christopher czytał z niej jak z otwartej księgi – i nic dziwnego, w końcu byli małżeństwem już od dwunastu lat. Teraz jednak nie był zbyt zadowolony z tego, co widział. Nie lubił przegrywać, a już w szczególności nie znosił, gdy po raz kolejny ponosił porażkę w starciu z żoną, zwłaszcza w tak ważnej dla niego kwestii.

Zebrał się szybko i wyszedł razem z nią. Rzeczywiście musiał długo spać, ponieważ słońce, które dziś wreszcie postanowiło wychylić się zza chmur, stało już dość wysoko i przez chwilę oślepił go jego blask. Momentalnie zatęsknił za piwnicą. Choć była brudna i zawilgocona, zdecydowanie wolałby siedzieć teraz właśnie tam – bez ostrego światła i gryzącego skórę ciepła promieni słonecznych, bez gwaru miasteczka, bez turkotu przejeżdżających tu i ówdzie automobilów... Chociaż te akurat obserwował z niemałą uwagą, notując sobie w głowie charakterystyczne cechy poszczególnych modeli w nadziei na inspirację.

Mieszkali blisko centrum Scarborough, w mieszkaniu kupionym jeszcze za złotych lat rodziny, więc droga na targowisko zajęła im ledwie kilka minut.

– Pietruszka! Szałwia! Rozmaryn! Tymianek!

Słychać już było pierwsze okrzyki nachalnych sprzedawców. Otulił go zapach jedzenia, wonnych ziół i ludzi, od których ostatnio tak bardzo się odcinał na rzecz swoich niedoszłych wynalazków. Niemal zapomniał już, jakie to uczucie, gdy jest się wśród tłumu. Przez głośne nawoływania, by podejść do straganów, chwilami przebijała się znajoma melodia wygrywana przez ulicznego grajka, który przyszedł tu w nadziei, że ktoś doceni jego talent i da mu trochę grosza.

Rachel zniknęła w wirze różnobarwnych przechodniów krążących po targowisku. Lśniące kolory, niczym światło rozszczepione przez pryzmat, rozlewały się po całym placu, nieustannie tańcząc i migocząc przeróżnymi strojami mieszczan podchodzących raz po raz do każdego stoiska w poszukiwaniu sobie tylko znanych skarbów. Grajek zaczął śpiewać kolejną zwrotkę, a Chris przedzierał się przez tłum w poszukiwaniu żony.

For she was once a true love of mine...

Zauważył ją. Stała przy straganie z owocami i plotkowała radośnie z żoną Douga McDowella. Wyglądała przy bogatej koleżance wyraźnie biednie, jednak to mu nie przeszkadzało. Pragnął również dla niej kupić tak wspaniałe stroje, chciał, by mogła żyć tak jak ona bez zaciągania kolejnych długów. Kiedyś takie miała i wówczas prezentowała się w nich olśniewająco, budząc kolejne zachwyty kobiet z innych zamożnych rodzin. Ten widok za każdym razem niezmiernie cieszył jego oczy, jednak niezależnie od tego, jak była wystrojona, zawsze była dla niego tą Rachel, przy której chciał spędzić życie. Nawet za cenę swoich wynalazków...

Bardzo dawno nie był na targu, więc szybko zgubił się pomiędzy krętymi alejkami ustawionych ciasno stoisk ze wszystkim, co tylko mógł sobie wymarzyć. Trafił w końcu do mniej zatłoczonej części, w której już nie musiał się przeciskać. Jego uwagę przykuł stragan z małymi robocikami, podobnymi do tych, które konstruował dla Petera. Jedne machały rękami, inne kręciły się w kółko, jeszcze inne potrafiły same jeździć.

Przeszło mu przez myśl, czy pójście podobną drogą nie byłoby dobrym pomysłem. W końcu to praca, jak by to ujęła Rachel, „prawdziwa", w dodatku powiązana z jego pasją. Spojrzał na sprzedawcę. Siwy, wychudzony staruszek posyłał mu bezzębny uśmiech, ogarniając ręką swoje towary w zachęcającym geście...

Chris zastanowił się przez chwilę, czy w oczach żony nie jawi się nieco podobnie, jako stary szalony naukowiec, który rozstawia po kątach wytwory swojej, być może nieco chorej, wyobraźni. Stragan był pełny. Przestrzeń przed nim – pusta. Odrzucił szybko od siebie myśl, by zająć się sprzedawaniem swoich wyrobów na targu, uświadamiając sobie, że trudno by było o jakiegokolwiek kupca, jeśli nie ma się wyrobionej renomy. A przecież nie o to chodziło; potrzebowali pieniędzy, prawdziwych, namacalnych pieniędzy, a nie mglistych ich wizji i myśli, że „może kiedyś się pojawią". Odwrócił się więc, by ruszyć dalej, jednak jego oczy nie mogły oderwać się od cudów na straganie.

Uderzył w coś. Maszyny zajęły go tak bardzo, że zupełnie nie patrzył przed siebie i gdy tylko podniósł wzrok, uświadomił sobie, że wpadł prosto na plecy ogromnego mężczyzny, który teraz spoglądał na niego morderczym wzrokiem. Dwaj jego równie rośli koledzy otoczyli Chrisa, odcinając mu drogę ewentualnej ucieczki.

– Szukasz czegoś, kolego? – warknął przypominający chodzącą górę facet, którego Chris nieumyślnie zaczepił.

– Ja... nie chciałem panu przeszkadzać, zagapiłem się... – Rozejrzał się nerwowo z nadzieją, że któryś z przechodniów w jakiś sposób zareaguje, jednak tłum wyraźnie się przerzedził, a ci, którzy kręcili się w okolicy, pospiesznie odwracali wzrok, udając, że niczego nie zauważyli.

– My sobie inaczej pogadamy. – Jeden z towarzyszy osiłka uśmiechnął się i strzelił palcami, wyraźnie zadowolony z okazji do bójki. Chris skulił się nieco, czując się przy nich drobny jak mrówka, gotów, by w każdej chwili rzucić się do ucieczki.

– Panowie! – Gdzieś z tyłu rozległ się wysoki, ale wyraźnie męski głos z silnym obcym akcentem.

Po chwili wielkoludy rozsunęły się, wpuszczając do kręgu niskiego człowieczka ze śmiesznie podwiniętym wąsem, ubranego w jaskrawy strój i wysoki cylinder, być może mający dodać mu wzrostu. Przez ramię miał przewieszoną skórzaną torbę, w której, gdy szedł swoim sprężystym, energicznym krokiem, brzęczały monety. Duża ilość monet.

Karzeł zmierzył osiłków srogim spojrzeniem.

– Nie zaczepiajcie ludzi, miejcie proszę choć odrobinę kultury!

Potężni mężczyźni jak gdyby skurczyli się i choć teoretycznie powinni wyglądać przy nim na jeszcze większych niż do tej pory, teraz sprawiali wrażenie całkowicie nieszkodliwych, takich samych, jak wszyscy inni bywalcy targowiska. Wyglądało na to, że osiłki są całkowicie posłuszne obcokrajowcowi.

Niziołek skłonił się lekko, unosząc cylinder.

– Przepraszam najmocniej, że moi podopieczni zakłócili pański spokój, sir.

– Nic nie szkodzi – odparł, czując się już nieco pewniej, choć zupełnie nie rozumiał tej tak abstrakcyjnej dla niego sytuacji.

– Zgubił się pan?

– Nie... znaczy, szukam pracy i pomyślałem, że może tutaj będzie ktoś...

– Ach! Może będę w stanie jakoś pomóc! Znam trochę ludzi w Scarborough. Niech pan potraktuje tę przysługę jako rekompensatę za tę niegrzeczną zaczepkę.

– Naprawdę nie trzeba. Ja już sobie pójdę...

– Ależ nalegam! Chłopcy też muszą zobaczyć, że kiedy się kogoś tak niegrzecznie zaczepia, trzeba go za to przeprosić. Ach, a gdzie moje maniery? Leonardo Moretti.

Ponownie się skłonił, a Chris nieudolnie odpowiedział tym samym, mając jednak w głowie pewne dziwne przeczucie, że nie jest to człowiek, z którym powinno się wchodzić w jakiekolwiek układy.

– Christopher Gordon.

– A zatem, panie Gordon, czym się pan zajmuje?

– Naprawdę nie...

– Nalegam.

– No dobrze. Z wykształcenia jestem architektem, pracowałem przez chwilę przy budowach domów, ale potem zająłem się inżynierią.

– Inżynierią? Jakim jej rodzajem?

– Konstruuję maszyny. – Wzruszył ramionami. – Jakieś roboty, pojazdy, maszyny liczące...

– To się znakomicie składa! – ucieszył się Włoch. – Jeśli zamierza pan zostać przy inżynierii i nie wracać do fachu architekta, to nawet ja sam będę miał dla pana zajęcie. Całkiem opłacalne w dodatku.

Mężczyzna puścił mu oczko, a Chris spojrzał na niego nieco sceptycznie. Odczekał moment, czekając na ciąg dalszy wypowiedzi, jednak karzeł tylko patrzył na niego wyczekująco, licząc na jakąś reakcję.

– ...ale?

– Żadne „ale"! Jedynie chciałbym zobaczyć jakieś pana projekty i jeśli uznam, że jest pan wystarczająco dobry, zatrudnię pana jako konstruktora.

Wciąż otaczający go rośli mężczyźni spojrzeli po sobie z wyraźnym przestrachem, jednak nie sposób było odgadnąć, co właściwie w słowach Włocha tak ich przestraszyło. Chris jednak nie przejął się tym zbytnio, bo wyglądało na to, że stanęła przed nim szansa jedna na milion. Postanowił więc całkowicie zignorować lśniącą czerwienią lampkę ostrzegawczą, która zapaliła mu się w głowie, i pociągnąć temat.

– Konstruktora?

– Budowałby pan dla mnie maszyny, konstrukty konkretnie – wyjaśnił niziołek. – Duże roboty, bardzo duże. I oczywiście naprawiał te, które podczas pracy by się uszkodziły, bo niestety blachy lubią się czasem tu i ówdzie wygiąć, a i mechanizmy wieczne nie są.

Chris szybko przeanalizował w myślach swój zasób stworzonych do tej pory urządzeń. Mógłby pokazać którąś z zabawek Petera, może też automobil, gdyby wreszcie udało się go uruchomić... Albo może zdąży zrealizować od dawna krążący mu po głowie koncept automatycznego urządzenia robiącego herbatę... Maszyna różnicowa odpada, bo to dopiero wstępny, niedokończony projekt, ale może w przyszłości Moretti w jakiś sposób pomoże ze sprzedażą patentu... No i Rachel będzie zachwycona.

– Skonsultuję się jeszcze z żoną – stwierdził w końcu. – Ale jeśli pan chce, może pan za jakieś dwa dni do mnie przyjść, to pokażę, co mam.

Włoch, wyraźnie usatysfakcjonowany jego odpowiedzią, wyciągnął z torby kajecik oraz pióro i zanotował adres podany przez Chrisa.

– No, to jesteśmy dogadani! – Mężczyzna był bardzo zadowolony z rozwoju wypadków. – A skoro tak, proszę mówić mi po prostu Leonardo, jeśli to nie problem.

– W takim razie mi proszę mówić Chris. – Uśmiechnął się szeroko. Że też nie wyszedł do ludzi wcześniej! Przez ten cały czas spędzony w piwnicy mogło mu przelecieć koło nosa nawet dziesięć równie świetnych okazji... Choć nigdy nie słyszał, by osoby zainteresowane tego rodzaju specjalistami rekrutowały do pracy ludzi z ulicy.

– Znakomicie, Chris! W takim razie spotkamy się za dwa dni i zobaczę te wszystkie cuda, które budujesz. Panowie!

Olbrzymy wypuściły ich obu z kręgu i podążyli za Morettim, który ruszył gdzieś w głąb miasta, pozostawiając za sobą zatłoczony targ w Scarborough i przeszczęśliwego Christophera.

Niemalże podskakując z radości, wrócił do centralnej części targowiska, gdzie szybko złapała go Rachel.

– Gdzieś ty był? – Fuknęła na niego z irytacją.

– Pracy szukałem. I znalazłem!

Zaskoczenie na jej twarzy całkowicie go rozbroiło i, nabuzowany radością i energią, po prostu ją uściskał.

– Szybki jesteś – stwierdziła, gdy tylko wypuścił ją z objęć. – Jaką?

– Świetną! Mogę zostać konstruktorem! Za dwa dni przyjdzie do nas taki Leonardo, znaczy, sir Moretti, żeby zobaczyć moje...

– Czekaj, czekaj. – Żona ostro przerwała jego entuzjastyczny potok słów. – Kim?

– No konstruktorem! Będę maszyny robił!

Spojrzenie Rachel jasno powiedziało mu, co kobieta o tym myśli, jednak nie odezwała się, tylko westchnęła ciężko. Najwyraźniej szybko pogodziła się z myślą, że lepsze to niż nic.

– Dobrze, skoro możesz zarabiać na budowaniu tych swoich zabawek, to nie mam nic przeciwko. A po co ma przyjść ten cały... Luciano?

– Leonardo. Jeszcze właściwie nie dostałem tej pracy, tylko właśnie przyjdzie do nas obejrzeć moje projekty. Pokażę mu te zabawki Petera, które kiedyś robiłem, spróbuję odpalić automobil i jak się uda z czasem, to spróbuję dokończyć jeden stary projekt takiego robota, który sam potrafi robić herbatę... – trajkotał jak najęty, bardzo rozemocjonowany szansą, którą dostał, a która wydawała się mu wręcz niepojęta. Sam nie mógł uwierzyć, że ma aż takie szczęście.

Rachel posłała mu pobłażliwy uśmiech. Niezbyt wierzyła w to, że potencjalna nowa praca męża może być faktycznie tak bardzo dochodowa, jak się spodziewał, jednak z całą pewnością lepsza taka niż żadna i nawet jakieś mało opłacalne zajęcie z całą pewnością poprawi ich sytuację finansową, którą w tej chwili można było opisać co najwyżej jako leżącą w rowie i kwiczącą żałośnie. Poczuła wielką ulgę. Może faktycznie wszystko się ułoży.

– Wracajmy do domu.

Wzięła go pod rękę i, spokojnym krokiem, już bez tego panującego wciąż między nimi napięcia, poszli w stronę swojej ulicy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro