Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

dziesięć


Do kolacji jeszcze trochę czasu, dziś akurat nic nie muszę robić. W namiocie pusto, korzystam z chwili wolnego, wyciągam tusz i pociągam nim, dosłownie odrobinę, rzęsy. Zwykle na wyjazdach nie maluję się w ogóle, ale jakoś markotnie mi, muszę poprawić sobie nastrój. Od razu czuję się lepiej, szczególnie, że powieka już wróciła do stanu wyjściowego. 

Zabieram książkę i schodzę nad jezioro, na swój ulubiony pień. Najpierw uważnie oglądam chmury, bo nie chciałabym znów uciekać przed burzą. Niebo jednak jest błękitne, tylko delikatne szaro-granatowe smugi od zachodu. Słońce prześwieca przez nie, wybarwiając fragmenty na czerwono. Jezu, jak tu pięknie. 

Kładę się na plecach, głowę opieram na gałęzi i zatapiam się w lekturze. Nie wiem, ile czasu mija, kiedy schodzi po mnie Majka. Jej zastęp robi dziś posiłki, więc pewnie skończyli. Siada blisko mnie, milczy chwilę. Widzę, że coś jej leży na sercu.

– Co tam, Chytrusku? Gadaj co nabroiłaś.

Majka spogląda na mnie spod tych swoich wielkich rudo-brązowych rzęs. W końcu nie wytrzymuje i potok słów wylewa się z niej nieprzerwanie. Okazuje się, że Majka zadurzyła się w Potterze, chociaż wcale tego nie chciała. A Potter zwraca większą uwagę na Małą niż na nią od czasu incydentu z Danielem. 

– Wiesz, ja w ogóle nie wiedziałam, że tak mnie to zaboli. Lubię Małą, naprawdę, ale kiedy dziś Franek zaczął z nią rozmawiać, aż mi się serce ścisnęło. Ja... boję się, że się zaczynam w nim zakochiwać. No co? Co tak na mnie patrzysz?

– Franek? Serio, Potterek ma na imię Franek? – W ogóle do niego nie pasuje takie imię. Przezornie, nie komentuję więcej.

– Tak, to ładne imię – patrzy na mnie z urazą, więc szturcham ją stopą w kolano, żeby wiedziała, że żartuję. Jej jednak wcale nie jest do śmiechu, widzę, że to poważna sprawa. Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek wcześniej tak się przejęła jakimkolwiek chłopakiem. 

– No, Lisku, nie fochaj się, daj spokój. Głupi jest, jeżeli nie widzi cię naprawdę. – Skutek mojej przemowy, jak na mnie długiej, jest taki, że za chwilę łzy popłyną po jej piegowatych policzkach, więc odkładam książkę, siadam obok i kładę głowę na jej ramieniu. Nic nie mówię, nie pocieszam jej nawet. Nie wydaje mi się, żeby tego ode mnie potrzebowała.

Z obozu dochodzi gwizdek, chyba już czas na kolację. Chętniej bym posiedziała z Majką nad wodą i dała się jej wygadać, ale niestety, nie ma tak dobrze. Gwiżdżą i nie ma opcji nie posłuchać. Nie chce nam się karnie wody do prysznica nosić ani garów po kolacji myć, czy co tam Naczelna ma jeszcze w zanadrzu. 

W końcu wstaję na pniu, z trudem zachowując równowagę i wyciągam rękę do Liska. Podnosi się zwinnie, łapie mnie za rękę i nagle... nadeptuje na moją książkę. Chwilę łapie równowagę, próbuje utrzymać się w pionie, ale nic z tego. W ostatnim akcie desperacji łapie za przód mojego T-shirta i obie z wielkim pluskiem wpadamy do jeziora. 

Zaczynamy chichotać, ja trochę z jękiem, bo uderzyłam się plecami o drzewo, kiedy z niego spadałam. Czuję, jak mi skóra piecze, pewnie się nieźle obdarłam. Majka schyla się i grzebie w mule, mówi, że stanęła na czymś dziwnym. Nie wierzę własnym oczom, kiedy wyciąga mój czarny (niegdyś czarny!) stanik, cały w piachu, glonach, i cholera wie, czym jeszcze. Może da się go jeszcze uratować.

– To chyba twoje koronki, co? – Gęba jej się śmieje od ucha do ucha, a ja zastanawiam się, jak te koronki wnieść niepostrzeżenie do namiotu. – Tylko wyplącz z nich rybki i inne żyjątka, zanim go założysz. Jak będziesz miała szczęście, to i majtasy ktoś wyłowi wkrótce.

Pokazuję jej język, bo brak mi riposty. Płuczę swoje "koronki" w jeziorze, starając się pozbyć chociaż piachu i wodorostów wbitych w materiał. Chyba nic mu nie jest, przy dobrych chęciach można go nawet uznać za czysty. W końcu tyle się moczył w wodzie. Próbuję zwinąć mój cudem odzyskany stanik w jak najmniejszą kulkę, żeby nie chodzić z nim jak z flagą, ale średnio mi się to udaje. 

Rudzielec szczerzy się radośnie przez całą drogę na górę i macha moją mokrą książką (wątpię, czy coś z niej jeszcze będzie, dobrze, że to domowa, a nie z biblioteki; chociaż szkoda mi, bo to moje nowe Prawo Milenium, a nie doszłam nawet do połowy), rozchlapując na boki kropelki wody. Chyba kąpiel zmyła z niej trochę smutek i cieszę się na widok jej uśmiechu. 

Niestety, zaraz na górze ścieżki dopada nas Damian. Wpatruje się we mnie, jakby widział kosmitę, aż w końcu nie wytrzymuję. Gościu zaczyna na mnie źle działać, już wiem, że na żadne piwo z nim nie pójdę po obozie, może zapomnieć od razu.

– No co? Mam coś na buzi? 

– Jakby. No... masz coś pod oczami. Takie czarne jakby sińce. Tu...  i tu. Malowałaś się? 

Przypatruje się uważnie i dotyka mojej twarzy. A ja w tym momencie przypominam sobie, że faktycznie pomalowałam rzęsy tuszem, zanim wyszłam poczytać. Nic nie mówiąc, odsuwam się, mijam go i idę do siebie. Łapię lusterko i widzę... pandę. Mam kręgi pod oczami jak misiek z zoo. Czy to nie dość wpadek w tak krótkim czasie? 

Odkładam mokry stanik na żerdź w pryczy, żeby trochę ściekła z niego woda i  zaczynam grzebać w plecaku. Gdzieś mam mokre chustki, takie do niemowlęcych pup, szukam ich zawzięcie. Akurat prostuję się triumfalnie, kiedy czuję czyjeś spojrzenie. Odwracam głowę. Nie no, Gargulec. Czy on musi chodzić jak kocur, cichcem? Przygląda się mojemu profesjonalnemu makijażowi i oczy zaczynają mu się śmiać. Serio, widzę, jak rozpalają się w nich iskierki radości, aż uśmiech dociera do ust. Już mam coś powiedzieć, kiedy podchodzi i wyjmuje z mojej dłoni paczkę.

– Daj tu te chustki – wyławia jedną i zaczyna wycierać smugi z mojej twarzy. Czuję się trochę głupio, ale mamroczę jakieś podziękowanie. Jest delikatny, naprawdę mnie zaskakuje. Kiedy podaje mi z powrotem lusterko, wyglądam znów jak ja. Widzę między innymi, że włosy pozwijały się niekontrolowanie i sterczą we wszystkie strony.

– Czy tobie zawsze coś się przytrafia? Czemu jesteś cała mokra? – przypominam sobie właśnie, że mi zimno i że stoję w mokrym ubraniu, i tylko wzruszam ramionami. Schylam się po suche ciuchy i klnę cicho, kiedy czuję ból w miejscu, gdzie zdarłam skórę. Bardziej czuję, niż słyszę, jak Gargulec przemieszcza się za mną i dotyka pleców.

– Co ci się stało? Masz takie małe plamki krwi na bluzce z tyłu – i nie czekając na odpowiedź, zadziera mi koszulkę.

– Wiesz, że masz zdartą skórę z mniej więcej połowy grzbietu? – pyta spokojnie. – Daj wodę utlenioną albo jakiś krem na skaleczenia, jak masz. 

Mam. Ale nie chcę, żeby mnie nim smarował. Nie chcę, żeby mnie dotykał w ogóle. Nie chcę czuć tego, co czuję, bo to nie jest w porządku. Jednak podaję mu antyseptyk ze znieczuleniem, który przywiozła Majka. Oczywiście, wersja dla prosiąt. Wciera mi krem uważnie, prawie nie boli. Chłopak ma magiczne ręce, rozmarzam się, poddając dotykowi, ale zaraz przywołuję się do porządku. Czuję, jak żołądek zaciska się w supeł. W końcu opuszcza moją koszulkę, która w cieple wieczoru jest już prawie sucha, i powoli odwraca mnie do siebie. Jego oczy są takie zielone, bardzo zielone, a źrenice rozszerzają się, kiedy wbija we mnie wzrok. Czuję, że nogi mam jak z waty, i czekam, co stanie się dalej, ale on odsuwa się o krok i mówi opanowanym głosem:

– Przebierz się, Herma. Jest kolacja. – Po czym wychodzi z namiotu, zostawiając mnie samą.








Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro