Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

dwadzieścia osiem

Sorry, ja od początku z prośbą. Dajcie znać jeżeli są jakieś błędy, powtórzenia itp, bo mi podły Watt zjadł cały rozdział i pisałam na nowo, już nie sprawdziłam czy nic dziwnego nie wyjdzie. Dzięki ;) i szczęśliwego Nowego Roku :) 

yannissonne


– Jest tu nasz drużynowy? – do środka pakuje się mokra głowa Parówy. Odruchowo chcę odsunąć się odrobinę, ale Arek tylko mocniej przyciska mnie do siebie. Mój żołądek wykonuje salto, pełen motylków, aż zachłystuję się prawie tym nieśmiałym szczęściem i uśmiecham sama do siebie. 

– Jestem. Co znowu narobiłeś?

– Ja? No, nie ja, no. Czemu zawsze musi być na mnie? Wiatr wywrócił kadrówkę, trzeba postawić i ponapinać porządnie. Idziesz? – Wybiega z namiotu nadęty jak purchawka przed nadepnięciem, nawet nie czekając na odpowiedź. Widać, że coś go gryzie, jest zupełnie inny niż zwykle. Owszem, często się drze z innymi chłopakami, ale nigdy mu się nie zdarza odpyskowywać do drużynowego. 

Gargulec patrzy za nim zdziwiony i wzdycha ciężko, ale całuje mnie w czubek głowy, zarzuca na siebie mokrą kangurkę. Wychodzi prosto w deszcz, a ja po chwili namysłu zakrywam się pałatką i biegnę za nim, bo na pewno trzeba będzie trochę środek ogarnąć.

Faktycznie, chłopcy stawiają namiot, siłując się z wiatrem i zacinającym teraz z boku deszczem. Rozpinają na nowo wyrwane przez wichurę linki, tym razem mocując je solidniej. Kwadrans przynajmniej mija, zanim opanowujemy sytuację. Dzięki Bogu, nikomu nic się nie stało, bo stelaż takiej wojskowej dziesiątki trochę waży.

Kiedy w końcu udaje nam się wszystko ustawić z powrotem, Bercik, Daniel i Potterek  robią szybki przegląd innych namiotów. Lepiej teraz zabezpieczyć wszystko, niż za chwilę stawiać na nowo kolejne.

Tak niewiele czasu zostało do zajęć, że siadamy sobie na pryczach w kadrówce. Jak zawsze, podciągam kolana pod brodę i obejmuję je ramionami. 

– To co, za piętnaście minut zajęcia. Planowo mieliśmy co innego, ale dziś sami widzicie, że się nie da na zewnątrz. Robimy za to Samarytankę, co miała być jutro. Plan A jest taki, że wszyscy wciskamy się do kuchennego, ale będzie ciasno. Plan B, że Herma ze Świruską  idą do kuchennego z jedną grupą, a ja z Majką tu do kadrówki z drugą. Co wy na to? – Kiwam głową niemrawo, bo liczyłam raczej na ucieczkę z tych zajęć, nie na ich prowadzenie. Tylko fakty są takie, że w stołówce będzie ciasno i głośno, żadne ćwiczenia pierwszej pomocy w takich warunkach nie są w porządku. – Dobra, to bierzemy po apteczce i po torbie z bandażami i opaskami. Majka, gwiżdż zbiórkę, please!

Te nasze zajęcia z Samarytanki to nic innego niż pierwsza pomoc w nagłych wypadkach. Naprawdę ważne w takich miejscach, jak tu, w lesie, z dala od cywilizacji. 

Przez prawie dwie godziny uczymy młodych, jak bandażować i unieruchamiać uszkodzone kończyny oraz inne części ciała, jak zabezpieczyć podejrzewany uraz kręgosłupa, co robić w razie zatruć różnymi substancjami. Pokazujemy, jak ratować zemdlonych albo tonących i tamować krwotoki.

Raz właśnie, dwa lata temu, pojechaliśmy na obóz wędrowny. Mieliśmy na część trasy rowery, ale nie braliśmy kasków. No i jedna z dziewczyn najechała drugiej na tylne koło. Ta pierwsza tak wyrwała łbem w krawężnik, że rozcięła czoło. Niby wiedziałam, że rany głowy mocno krwawią, ale nie przypuszczałam, że aż tak. W środku panikowałam, wyobrażając sobie wstrząśnienie mózgu, pękniętą czaszkę i inne tego typu możliwości. Skończyło się, dzięki Bogu, na trzydniowej obserwacji w suwalskim szpitalu i na czterech czy pięciu szwach. W życiu nie zapomnę rozmowy z jej mamą, bo w końcu wtedy ja byłam drużynową i odpowiadałam za wszystkich. Ręce trzęsły mi się prawie jak galareta z rozmiękającej kury, zanim wydusiłam co się stało.

Ja tu sobie w myślach cichy bilans wypadków robię, a Parówa z patyka i bandaży właśnie dzieło artystyczne skończył. Nawet przy dobrych chęciach nie dałoby się tego pomylić z czym innym, szczególnie, kiedy rzuca w stronę Potterka ponurym, przenikliwym szeptem:

– W każdym kącie stoi prącie... 

– Dobra, pakujcie rzeczy do apteczki i bandaże pozwijajcie, bo to wieloletnie do ćwiczeń. Parówa, ogarnij się, dziś słońca nie ma. – Próbuję przywołać chłopaka do porządku, ale wywołuję lawinę.

Mała, swoim zwyczajem, dobija piłkę jednym strzałem:

– Co jeszcze musisz sobie dorobić? – Policzki chłopaka czerwienieją niebezpiecznie.

– Widzę, że znowu żeś zapomniał pigułek wziąść. – Świruska też go nie oszczędza.

– Wziąć nie wziąść, Świrze - dobiega zza namiotu karcący głos Majki. Najwyraźniej oni też już skończyli swoje zajęcia. Wygląda na to, że już nie leje, bo inaczej by tam nie stała. 

– Co za różnica, kobieto, weź ty lepiej przynieś tych świńskich tabletek, bo kolega pilnie potrzebuje pomocy. – Dziewczyny chichoczą cichcem, ale Parówa ucina wszystkie śmiechy, nagle wybuchając gniewem: 

– Sama sobie weź świńskie pigułki. Najlepiej całą paczkę. I odpierdziel się ode mnie, dobra? Nie masz bliższej rodziny? – Po czym dosłownie wyrywa się na podwórko, jakby miał zaraz eksplodować. 

Rzadko miewam okazję oglądać Świruskę w chwili, kiedy nie mówi. Dłuższą chwilę stoi, niczym wmurowana, z rozdziawioną buzią, po czym otwiera i zamyka usta jak niedotleniony wigilijny karpik. W końcu pytająco przenosi spojrzenie od jednego do drugiego z nas:

– Aż tak przegięłam? – Nikt się nie odzywa, chyba jeszcze nie doszli do siebie.

Kiedy jej oczy spoczywają na mnie, też nie znam odpowiedzi. Dzięki Bogu, ratuje mnie głos Wiktora (tak na marginesie, co oni robią wszyscy za kuchennym?):

– On tak od obiadu. Od po obiedzie w sumie. Jakby go coś ugryzło. Pytaliśmy go, co się stało, ale powiedział nam to samo. Żebyśmy się nie wpierdalali w jego sprawy. Sorry, jego słowa. W ogóle nie chciał z nami gadać. 

Majka zagląda w końcu do środka, patrzy surowo na Świruskę, mówiąc:

– Zostaw go. Niepotrzebnie go drażnisz. – Po czym łapie moje spojrzenie i daje mi znak, żebym z nią wyszła. Nie odzywa się, tylko prowadzi mnie na dół ścieżką. Musi to być coś grubego, bo normalnie tak się nie zachowuje.

Kiedy w końcu docieramy nad wzburzone, pokryte regularnymi liniami drobnych fal jezioro, Lisek mówi cichutko, rozglądając się najpierw dookoła, czy nikt nie słucha.

– Wiem, co się stało z Parówą. Kojarzysz, że ostatnio tak zaczął bardziej dbać o siebie? Pamiętasz czysty T-shirt i spodnie, no i że się kąpać zaczął codziennie? Wydaje mi się, że zabujał się w Małej. On jest tylko rok od niej starszy, Mała zaraz po wakacjach piętnaście skończy, a on szesnaście jakoś zimą.

Mój Rudzielec wie wszystko, chociaż o nic nigdy nie pyta, nie mam pojęcia, jak ona to robi. Jednak w tym momencie się z nią wcale nie zgadzam. Nic nie daje mu prawa tak się do ludzi odzywać, szczególnie tu, gdzie jesteśmy przez całe trzy tygodnie razem.

– Majka... – zaczynam, ale przerywa mi bardzo poważnym tonem.

– Strasznie padało jak wychodziliśmy po obiedzie, prawie wszyscy siedzieli tu w kuchennym. Franek został pogadać z Bercikiem i Maćkiem, no a my z Parówą wzięliśmy jedną pałatkę i poszliśmy do kadrówki, żeby mógł sobie posiedzieć z Małą. 

Nadal nie rozumiem, w czym rzecz, jak może go bronić, więc wzruszam ramionami. 

– Baśka, jak weszliśmy, to ona i Świruska się całowały. Oboje to widzieliśmy, ale one nawet nie zwróciły uwagi, że ktoś patrzy. – Dociera do mnie nagle, co usłyszałam. O. Jasna. Cholera.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro