Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

dwadzieścia jeden

– Na placu apelowym w dwuszeregu zbiórka! – głos Naczelnej wybija mnie z drzemki. Chyba przysnęłam w kadrówce na chwilę. 

– Idziemy po drewno na ognisko, wszyscy oprócz Świruski i Jaśka, oni zostają pilnować obozu. Weźcie ze sobą jakiś kubek albo torebkę, bo są jagody tam, gdzie dziś idziemy. Rozejść się.

Mamy tylko chwilę, proszę więc Majki, żeby posmarowała moje strupy na plecach swoją świńską maścią. Nie jest źle, naprawdę ładnie się pogoiło. Pryskam się resztką sprayu od komarów, odnotowując w myślach, że trzeba nowy w Smolnikach kupić. 

– Idziemy najpierw na jagody, co? – Liskowi świecą się oczy, bo jagody mogłaby jeść non stop. Dopada do krzaków w ekspresowym tempie i ładuje wszystko do sporego plastikowego słoika po cukierkach. Specjalnie wzięła plecaczek, żeby te swoje jagody zapakować, bo obiecała ojcu jeść tylko umyte owoce z lasu. Coś mi tłumaczyła o tasiemcu pasożytującym w mózgu; było to na tyle obrzydliwe, że zgodziłam się też myć jagody i poziomki przed jedzeniem.

Co najmniej godzinę pochłania nam zbieranie; chyba tylko my używamy pojemniczków, reszta je wszystko bezpośrednio z krzaczków. Ile razy próbuję zjeść cokolwiek, napotykam surowy wzrok Lisa. Parówa za to wpycha do buzi całe garście jagód, co jakiś czas wypluwa pojedyncze listki. Już uświnił swoje czyste spodnie jagodami, całe kolana ma fioletowe. Mija nas właśnie, zapatrzony w zbocze niewielkiej górki, schylając się co chwila. Dosłownie minutę później słyszymy, jak drze się na całe gardło:

– Ej, macie srajtaśmę? Albo chustki papierowe? – Majka zaczyna chichotać jak wariatka, kreśląc na czole znaczące kółko, więc odkrzykuję, że nie mamy. 

Idziemy w drugą stronę, żeby przypadkiem na nic się nie natknąć. Postanawiamy wrócić do obozu z dosłownie paroma gałązkami, zostawić swoje jagody i znowu iść po drewno. Kiedy wracamy na górkę, Parówa złazi, lekko się krzywiąc. Nie, żadna z nas nie chce wiedzieć, czego się tak wykrzywia. Łapiemy po parę suchych gałęzi z ziemi, układamy sobie małe stosiki i ciągniemy na plac. Jak zawsze, kiedy trafia mi się parę chwil spokoju, tonę w swoich wspomnieniach, nie zauważam więc, że w końcu latam sama w tę i z powrotem. 

Myślę o Arku, o tym, że czasem ból mniej mi dokucza. Że są chwile, kiedy oddycham normalnie, jak kiedyś. Myślę o Gargulcu, który unika mnie od rana. O tym, co czuję, kiedy pojawia się w pobliżu, o jego kocim sposobie poruszania się i cieple, które mi daje sama jego obecność. Przy nim odzyskuję część dawnej siebie, tej dziewczyny, która chciała się śmiać i kochała żyć. Dziewczyny, którą już spisałam na straty. 

Staję nagle, czując dłoń na ramieniu. Oddech więźnie mi w gardle, nawet bez odwracania głowy wiem, że to on. Obchodzi mnie wokół, stając naprzeciwko. Nic nie mówi, za to nie spuszcza ze mnie poważnego spojrzenia. Jego twarz jest piękna, kiedy jest taki skupiony. Mam ochotę dotknąć ustami małej blizny na czole, wygładzić palcami uniesioną brew. Nie robię jednak nic z tych rzeczy, stoję nieruchomo i czekam. W końcu odzywa się pierwszy, cofając dłoń:

– Herma. Musimy pogadać. Okej? – Wzruszam tylko ramionami i opieram się plecami o drzewo. 

– Nie chcę, żebyśmy zrobili coś, czego będziesz żałować, rozumiesz? – Mówi do mnie, jak do głupawego dziecka, więc patrzę na niego drwiąco. Odrywam plecy od drzewa i zaczynam się odwracać, kiedy jego ramiona przyszpilają mnie z powrotem do pnia. Nie zdążam nawet nabrać oddechu, a już całuje mnie jak szaleniec. Tym razem ja chcę go odepchnąć, ale łapie mnie za ręce i unosi je w górę, nad moją głowę. Poddaję się z jękiem i oddaję pocałunek  z całą desperacją, całym bólem. Wciska mnie biodrami w drzewo, dosłownie tracę zmysły od kontaktu z jego ciałem. Odsuwa się znowu pierwszy, ciężko oddychając. Trochę oszołomiony, mówi:

– Baśka... Herma, mamy czas, naprawdę nie musimy się z niczym spieszyć. 

Zamieram. Świat na moment znów staje w miejscu, a przed oczami wirują mi czarne plamy. Znam te słowa. Są w mojej głowie prawie każdego dnia i każdej nocy. Już je słyszałam. Przestaję nad sobą panować, ogarnięta bólem. Odpowiedź wyrywa się ze mnie bez kontroli, jakby coś w środku pękło i wrzeszczę:

– Jaki czas? O czym ty mówisz? Nie wiesz, ile mamy czasu. Nie masz pojęcia, o czym mówisz! Ty cholerny idioto! Może nie mamy żadnego czasu! Może to nasz jedyny czas! – Łzy wielkie jak groch spływają mi po policzkach, ścieram je wierzchem dłoni, dusząc się szlochem. Jego zszokowane spojrzenie mówi mi, że nie rozumie, co się dzieje. Próbuje mnie zatrzymać, przygarnąć do siebie, ale wyrywam się z jego ramion solidnym szarpnięciem. Nie oglądając się za siebie, pędzę na oślep ścieżką w las. Nie zatrzymuję się, kiedy zaczyna mnie wołać, słyszę, jak z mną biegnie. Chcę być sama, muszę być teraz sama. Nie jestem w stanie z nikim rozmawiać, nic nikomu tłumaczyć. Nawet jemu. W tym bólu jest tylko miejsce dla mnie.

W końcu opadam bez sił przy zwalonym pniu i chowam mokrą twarz w dłoniach. Próbuję się uspokoić, jakoś się wyciszyć, aż w końcu przestaję płakać. Za to całe ciało zaczyna drżeć, pomimo dzisiejszego upału. Siedzę schowana za pniem, słyszę więc, jak Gargulec wykrzykuje moje imię raz za razem. Jest  coraz bliżej, porusza się cicho i znów przechodzi mnie dreszcz na myśl, jak miękko i bezszelestnie się przemieszcza. Nie ruszam się. Nie chcę, by mnie znalazł. Nie chcę nic wyjaśniać. Ani słuchać wyjaśnień. W końcu odchodzi, wciąż mnie wołając. 

Dreszcze powoli mijają, kiedy opada poziom adrenaliny we krwi. Natychmiast zaczynam odczuwać skutki upału, postanawiam więc zejść nad jezioro kawałek dalej i zmyć z siebie brud, łzy i wszystkie złe myśli. Przynajmniej mam na sobie strój; już wcześniej miałam tę kąpiel w planach. Na maleńkiej polance, zasłoniętej krzakami i tatarakiem, nie ma nikogo. Natychmiast znajduję się w wodzie. Wsadzam głowę pod powierzchnię i otwieram oczy, bo i tak bardziej czerwone nie będą. Wszystko ma lekko rdzawy odcień, ale widzę wodorosty i rybki pod swoimi nogami. Takie proste i piękne. Czemu nasze życie takie nie może być? Wynurzam się, zachłystując wodą. 

Kładę się na brzeg, żeby trochę wyschnąć przed założeniem z powrotem ubrań.  Chłonę ciepło z zamkniętymi oczami do momentu, kiedy czuję coś poruszającego się na stopie. Mimo że poruszam nogą parę razy, nadal tam jest i łaskocze, podnoszę więc drugą stopę i próbuję to coś zepchnąć. Nagły ból jest tak cholernie fizyczny i niespodziewany, że syczę i zrywam się z miejsca, zresztą tak samo robi dorodny szerszeń i odlatuje. Klnę jak szewc, ciesząc się, że nikogo nie ma w pobliżu; włażę po kolana w muł przy brzegu, żeby schłodzić miejsce ugryzienia, ale i tak piecze coraz mocniej.

Naprawdę mam zasrane szczęście, bez dwóch zdań. Coraz bardziej puchnie mi kostka i wierzch stopy. Ciekawa jestem, co Majka wyczaruje ze swojego świńskiego zestawu na takie przypadki. Nie wierzę swoim oczom, kiedy na polance zjawia się Naczelna w towarzystwie Marka/Maćka (czy jak mu tam) i bliźniaków. 

– Co tu... ? – Zaczyna, ale jej przerywam.

– Nawet nie pytaj. – Macham ręką lekceważąco, bo naprawdę szkoda gadać. Robimy szybką rundkę na środek i z powrotem, woda fajnie znieczula piekącą skórę. Chętnie bym jeszcze trochę tu pobyła, ale Marta przypomina o zbliżającej się kolacji. 

– Herma! Co zrobiłaś w stopę? – Rafał? Radek? (nie wiem, który jest który, są identyczni) podchodzi do mnie i przyklęka. Jego dłonie są bardzo delikatne. – Co cię tu ugryzło? Osa? Nie masz raczej uczulenia, co?

– Ja nic nie zrobiłam. Szerszeń. Nie mam. – Po kolei odpowiadam na jego pytania. Jest absolutnie przejęty, aż słodko. – Dobra, komu w drogę... Idziemy, bo będą nas szukać. – Zarządzam, zabierając ze sobą buty w garść.

Gdyby nie ich towarzystwo, przy każdym kroku piszczałabym z bólu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro