czternaście
Słyszę, jak ptaki zaczynają śpiewać; jak szalone szarpią się w gałęziach. Próbuję się poruszyć, ale jestem tak odrętwiała, że nie jest łatwo. Oj, nie jest łatwo.
Słońce razi w oczy, a nie powinno, trochę mnie to rusza. Noga spada z pryczy, zimno jak nie wiem. Co za dureń zostawił na noc otwarty namiot. Coraz bardziej poirytowana próbuję naciągnąć na siebie śpiwór, ale... nie mam śpiwora. Otwieram oczy, wkurzona, no i natychmiast przytomnieję. Musiałam zasnąć na swoim ulubionym pniu po tym, jak przepłynęłam dwa razy jezioro. Mam na twarzy ręcznik, chyba to uratowało mnie przed pożarciem żywcem przez komary, a nawet nie wiem, kiedy się tym ręcznikiem nakryłam. Pogryzły mi stopy i dłonie, będzie dziś jazda z drapaniem bąbli.
To prawdziwy wyczyn wstać po kilku godzinach spania na pniu, ale jakoś udaje mi się podnieść, jęcząc w duchu. Mam tylko nadzieję, że się nie pochoruję po tymże romantycznym poranku. Szczerze mówiąc, sporo szczęścia miałam, że się nie obróciłam na drugi bok, bo zaliczyłabym kolejną niespodziewaną kąpiel, a na razie mam plecy do leczenia po wcześniejszej.
Cudem wdrapuję się ścieżką na górę, cała połamana. Musi być po szóstej, skoro warty już nie ma. Wszyscy chyba na razie śpią. Dzięki Bogu, żar w ognisku jeszcze się tli, kucam więc jak najbliżej, żeby się trochę rozgrzać.
Przechodzi mi przez myśl, że w namiocie czeka posłanko rozgrzane wylegującym się tam facetem. Aż przymykam oczy, kiedy myślę o tym ciepełku, walcząc ze sobą, żeby nie pobiec tam co tchu, wpełznąć pod śpiwór i wtulić się w niego jeszcze raz. Nie chcę jednak go wykorzystywać, jak innych przez ten trudny czas wykorzystywałam. Nie zasługuje na bycie czyjąś zabawką, jest zbyt bezpośredni, widzę, że nie lubi kompromisów i niejasnych sytuacji. A ja jestem taką właśnie niejasną sytuacją.
Wcale nie jest mi cieplej, tego żaru po ognisku jest tak raczej mało. Poza tym słyszę, jak ktoś rozsznurowuje namiot, chyba kadrówkę. Pewnie Naczelna, ona wstaje z kurami i najchętniej z kurami szłaby spać. Za to codziennie robi za budzik zastępowi akurat przygotowującemu śniadanie.
Podskakuję i mało nie wpadam do resztek ogniska, kiedy czuję czyjś dotyk na ramieniu. Nie wierzę, kiedy widzę Damkę z kocem.
– Siedziałaś całą noc na podwórku? Cała się trzęsiesz, dziewczyno, chyba cię pogięło. Co ty sobie myślałaś? Nie mogłaś wziąć przynajmniej jakiegoś koca? Śpiwora? – Otula mnie swoim kocykiem, jeszcze ciepłym, a mi nawet przez myśl nie przechodzi, żeby protestować. Nic nie mówię nawet, kiedy bierze mnie w objęcia i przytula. Jezu, może być najbardziej denerwującym człowiekiem na świecie, ale przynajmniej jest tutaj w tej chwili i jest gorący, w porównaniu do moich skostniałych dłoni.
– Nie całą noc, parę godzinek tylko. – Silę się na dowcip, ale chyba blado wypada, więc się zamykam.
Kwadrans później z mojego namiotu wychyla się Gargulec. Bez słowa mija nas, przyciśniętych do siebie niczym bułki w hamburgerze, patrzy mi przez chwilę w oczy; gdybym nie trzęsła się ciągle tak bardzo, poczułabym się zraniona jawną naganą w jego wzroku. Damian rzuca mu ukradkiem triumfalne spojrzenie, myśli chyba, że tego nie zauważę, ale nawet to mnie nie rusza. Przynajmniej nie na tyle, żeby się odsunąć.
– Ty, Herma, nie widziałaś gdzieś Parówy? – słyszę pytanie Małej. Mówi podejrzanie wysokim głosem, więc oglądamy się oboje i natychmiast wybuchamy śmiechem. Mała odwraca się z godnością i znika w namiocie, skąd także dobiega głośny chichot.
– Ale to gościu... nie mogę – wydusza wreszcie Damka przez łzy. – Przecież ona go zatłucze. Widziałaś ją? Masakra. To pewnie za tę musztrę wczorajszą jej się odwdzięczył.
– Na jego miejscu nie pokazywałabym się tu cały dzień. – Ledwie łapię oddech, aż mnie żebra bolą.
– To chyba sadza z ogniska, powinno zejść, jak dobrze poszoruje.
W tym momencie mija nas znów Mała, z mydłem i ręcznikiem schodzi nad jezioro, z buzią czarną od czoła do brody, a za nią chudy Bercik, próbując przygładzić niesforne włosy. Dopiero zauważam, jaki to ładny chłopak. Nie przystojny. Po prostu ładny. Brązowe oczyska, wielkie w szczuplutkiej twarzy, do tego ciemnoczekoladowa czupryna. Ma chyba piętnaście lat, może szesnaście najwyżej. Tak sobie myślę, że pasuje do Małej. Gdyby tak ich spiknąć, Potterek znów zauważyłby Majkę, mojego rudego Liska Chytruska.
I wszyscy żyliby długo i szczęśliwie. Może oprócz mnie.
– Co tak posmutniałaś? – Damka przyciska mnie mocniej do siebie. W pierwszym odruchu chcę się odsunąć, ale dopiero zaczynam się zagrzewać. Nie ruszam się więc aż do gwizdka na śniadanie, bo w końcu toaletę poranną i ubieranie się załatwiłam w nocy.
– Zmarzłam. Teraz bym pospała – mówię i od razu łapię się na tym, że może źle to odebrać.
– Mówisz? Może cię położyć do łóżeczka? Tylko bez skojarzeń, Hermuś, okej? – mruga okiem, a ja mimo wszystko postanawiam porzucić Damkę i jego przytulny kocyk.
***
– Drużyna baczność! Frontem do mnie w dwuszeregu zbiórka! Spocznij! – Naczelna nie odpuści nam tej musztry, chociaż miałam taką malutką nadzieję, że jednak. – Rozejść się.
Taa. Rozejść się, jasne. Robimy po dwa kroki, kiedy wydaje następną komendę:
– Drużyna baczność! Frontem do mnie w szeregu zbiórka. Spocznij! Do trzech odlicz! Trójki w tył rozejść się. Dwójki padnij. Powstań. Padnij. Powstań. Do szeregu marsz. Wyrównaj. Jedynki w prawo zwrot. W lewo zwrot. Całość baczność. Szyk marszowy. Spocznij. W tył zwrot. Za mną marsz. Kolejno odlicz. Całość stój. Baczność. Spocznij. W tył rozejść się.
I tak przez godzinę. Sprytny Gargulec (jak mogłam myśleć, że jest miły; jak mogłam myśleć, że go nie nienawidzę!) nie bierze udziału w musztrze, bo jako drużynowy nie musi. Siedzi pod namiotem i sobie na gitarce przygrywa. A ja głupia na ochotnika te padnij - powstań ćwiczę, wariatka. Pot płynie mi po plecach, więc zaczynam odczuwać skutki odrapanej skóry. Piecze, szczególnie, że koszulka już mi się do ranek przykleiła. Jest tak gorąco, że wytrzymać trudno. Wygląda na to, że możemy spodziewać się burzy z tego żaru.
Dawno nie czułam takiej ulgi, jak po dzisiejszym zakończeniu musztry. Ledwie wlokę się po strój, tak samo jak reszta drużyny. Nikt się nie odzywa, zbieramy w milczeniu rzeczy i schodzimy na plażę.
– Baśka, co ty masz na plecach? Czemu nic nie mówiłaś? Chcesz, żeby ci zakażenie wlazło? – Majka jeszcze nie widziała skutków mojego kontaktu z pniem, więc jest trochę przejęta. – Posmaruję ci potem maścią,...
– ... tata mi wsadził do plecaka – kończymy zdanie razem. Dodaję "w cudzysłowie" – zwierzętom pomaga to i tobie nie zaszkodzi.
Majka zawsze powtarza słowa ojca, pokazując dłońmi znak cytatu. Czochram żartobliwie jej marchwiowe włosy, po czym szybciutko wbiegam do wody. Kątem oka widzę, jak nadciąga w moją stronę Damka, odpływam więc najszybciej, jak mogę. Nietrudno się domyślić, że chciałby płynąć za mną, ale nie może, bo musi trzymać się wyznaczonego miejsca. Woda trochę mnie orzeźwia, ale i tak padam z nóg. Koszmar, pływanie, spanie na drzewie, w końcu musztra dały mi się nieźle we znaki.
Kiedy wracam do namiotu, dosłownie padam na twarz na posłanie i nie ruszam się. Widzę, że zaraz za mną do środka wchodzi Gargulec, kręci głową i unosi tę swoją cholerną seksowną brew z niedowierzaniem. Serio, pomyślałam 'seksowną'? Chyba zaczynam przysypiać, bo w ogóle nie reaguję, kiedy zadziera mi koszulkę na plecach i wciera świńską maść w poranioną skórę. Ostatnia świadoma myśl przed zaśnięciem, którą pamiętam, dotyczy jego kojących, ciepłych, spokojnych dłoni na mojej skórze i ust, dotykających delikatnie mojej łopatki.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro