czterdzieści jeden
Dopijam zimną kawę, albo raczej staram się ją dopić, bo dokładnie, kiedy przytykam kubek do ust, mój wzrok zawisa na stojącej kilka kroków dalej Świrusce i zwijającym się ze śmiechu Damce. Nie mogę się powstrzymać, parskam niekontrolowanie, zachłystując się ostatnim łykiem. Kaszlę, a napój zaczyna wylewać mi się obiema dziurkami od nosa na całe ubranie. Ocieram płyn wierzchem dłoni, w zatokach czuję piekący, paskudny ból, aż w oczy szczypie od środka, ale i tak nie mogę przestać chichotać i krztusić się jednocześnie.
Gargulec spieszy mi z pomocą, ale z pewnością jego atak śmiechu nie ułatwia sprawy. Świruska za to płynnym ruchem odkleja chleb tostowy z czoła i bez zastanowienia przekleja go Damianowi, który z triumfującą miną wlepia wzrok w marmoladę pozostałą nad jej brwiami, rozsmarowaną brudnoczerwoną mazią aż po linię włosów. W jednej dłoni wciąż trzyma taką samą kanapkę, tylko jeszcze nieużywaną. Przez moment mam wrażenie, że rzuci się na dziewczynę i przyklepie kolejną, ale on tylko uśmiecha się szeroko, gdy chleb odpada mu z czoła na trawę i odgryza kawał z kromki trzymanej w dłoni. Świruska posyła mu jeszcze ostatnie nienawistne spojrzenie i odmaszerowuje, kipiąc złością; nawet z odległości widać, jak końcówki uszu poczerwieniały jej ze wściekłości.
- Co tu...? Czy ktoś mi powie, co tu się właśnie wydarzyło, bo chyba nie czaję? - pyta przenikliwym szeptem Parówa, który zachwyconym wzrokiem chłonie całą scenę. Sądząc po niemym uwielbieniu, z jakim wpatruje się w Damiana, chyba znalazł sobie nowego superbohatera.
- Damka dokonał zemsty za pobudkę - oznajmia równie przenikliwym głosem Majka, doprowadzając nas ponownie do łez.
Śmieję się jeszcze, kiedy schodzimy ścieżką nad wodę. Kiedy jednak siadamy na trawie, wtuleni w siebie, moje zmysły zaczynają szaleńczą gonitwę, jak zawsze, kiedy jesteśmy tak blisko, i nic nie mogę poradzić na to, że moje ciało skupia się całkowicie na wyłapywaniu najmniejszego drgnięcia, najdrobniejszego ruchu z jego strony. Jestem jak radar ustawiony na najwyższą możliwą czułość. Czuję nawet, jak jego serce najpierw przyspiesza, a potem znów się wycisza, jak tętno uspokaja się odrobinę, ale oddech ma wciąż urywany.
Przeciągam palcami po obejmującym mnie ramieniu, a włoski na skórze chłopaka unoszą się odrobinę, z rozmysłem robię to więc jeszcze raz, i jeszcze, aż końcówki palców zaczynają pulsować wraz z jego szaleńczo galopującym sercem, idealnie zgranym z rytmem mojego, tak samo łomoczącego. Odwracam się powoli w jego stronę i obejmuję nogami w pasie. Nie protestuje, jego dłonie chciwie obejmują moje biodra, opuszki palców przesuwają się po plecach, a ja cała płonę oczekiwaniem. Przypomina w tej chwili wygłodniałe zwierzę, ze źrenicami wypełniającymi całe tęczówki. Z pewnością moje oczy, odbijające się w jego, wyglądają tak samo, rozszerzone z tęsknoty za jego dotykiem. Nie mam pojęcia, kto kogo zaczyna całować, wiem tylko, że nie mogę przestać, że już nie wiem, gdzie zaczyna się jego ciało, a gdzie moje, jakbyśmy stopili się w jedno i nie mogli rozłączyć.
- Seksy na plaży? O nie, o nie, cóż drużynowa na to powie? - Głos Rudzielca wyrywa nas z transu, a pomimo to z trudem udaje mi się przerwać i skupić zamglone spojrzenie na przyjaciółce. - Idziemy spać, Hermuś, przykro mi, ale zarządzenie. Warty i ci, co idą, mają rozkaz się kłaść. Sami się kłaść, tak na marginesie. Nie ma seksów, nie ma miziania!
- Czego nie ma? - Arek unosi brew z niedowierzaniem.
- Nieważne, zbierać się, dzieciaki, siusiu, paciorek i spać.
- Zaraz przyjdziemy. - Udaje mi się z trudem wydobyć z siebie głos, chociaż wydaje mi się, że jest ochrypły i urywany.
- Już idziecie, a nie zaraz, sorki, ale Naczelna kazała wszystkim wracać do obozu. Bez gwizdania, bo może survivalowcy czają się gdzieś i nas usłyszą. - Wcale nie ma zamiaru ruszać się z miejsca, najwyraźniej chce tu na nas czekać.
- Chytrusku Lisku, bądź człowiekiem - jęczę przymilnie, ale ona tylko wywala język na całą szerokość, po czym kręci głową i nigdzie się nie rusza. Za to Gargulec unosi mnie na tyle, że ląduję tyłkiem na trawie obok, i wstaje, wyciągając dłoń, bym też się podniosła. Kiedy jestem na nogach, przytula mnie krótko i składa szybki pocałunek na moim nosie, po czym ciągnie za sobą pod górkę. Mam wrażenie, że moje ciało wciąż jest pulsującą, drżącą masą z trudem unoszoną przez uginające się pode mną kolana. Na sekundę odwracam głowę i szeptem obiecuję Liskowi, że jeszcze się zemszczę; jej uśmiech sięga od ucha do ucha.
Na dworze jest jeszcze dość jasno, chociaż jasno to może za dużo powiedziane. Słońce za chwilę całkiem zniknie za horyzontem, ale całe niebo jest obłożone ciemnymi, gęstymi chmurami, jakby różne barwy szarości nałożono kolejno na siebie, zbite masy obrysowując prawie czarną farbą po brzegach. Opuszczamy poły namiotu i wnętrze natychmiast pogrąża się w mroku. Wcale nie mam ochoty spać, ale kiedy w końcu udaje mi się znaleźć brzeg łóżka (po drodze grzmocę kolanem w stelaż czyjegoś plecaka, który w ogóle nie powinien tu stać, a jednak stoi), grzecznie układam się na pryczy, tyle że w ubraniu, dokładnie tak jak stoję, bo nie opłaca mi się przebierać przed wartą. Tak czy siak, nie spodziewam się, że dziś zasnę. Arek narzuca na mnie swój śpiwór, i pyta szeptem, czy może zostać. Unoszę śpiwór i robię mu miejsce obok, a on wsuwa mi ramię pod głowę i mocno tuli do siebie. W jego objęciach, kiedy po prostu leżymy otoczeni innymi ludźmi, jest coś tak kojącego, tak naturalnego, że przymykam na chwilę oczy, skłonna mruczeć jak kot; jest mi dobrze, lepiej, niż kiedykolwiek wcześniej.
Budzę się jakiś czas później w całkowitej ciemnicy, potrząsana gwałtownie. Arka nie ma obok, nawet nie czułam, kiedy wstał. Prawie przysypiam z powrotem, ale nagle ktoś świeci mi w oczy latarką; razi nawet przez zamknięte powieki.
- Herma? Obudziłaś się? Wstawaj! - Rozpoznaję cichy głos Majki. Dalej wali mi po oczach tym swoim reflektorem rodem z ciągnika marki Zetor.
- Teraz cię nienawidzę akurat, ale możesz przyjść później, jak już przestanę cię nienawidzić, co? - mamroczę, ale unoszę głowę z poduszki, półprzytomna. Głowa opada mi z powrotem. - I nie świeć w oczy tym halogenem, błagam.
- Wstawaj, wstawaj, możesz mnie potem ponienawidzić, teraz musimy na wartę. - Bez ceregieli zrywa mi śpiwór z pleców, chociaż trzymam go z całej siły, i klepie mnie po zadku. - Wyłaź z betów, śpiochu jeden.
- No weź, nie bądź małpa. - Jeszcze staram się negocjować, ale nic z tego, nikt mnie tak nie zna, jak Majka, i pięć minut później dygocę z zimna za namiotem, zła i rozespana. Czym prędzej podkładam do ledwie pełgającego ognia parę kawałków suchych gałęzi i okrywam się dodatkowym polarem. Dopiero, kiedy iskierki wesoło trzaskają i strzelają na boki, robi mi się trochę lepiej.
- Już? Doszłaś do siebie?
- Aha. Ale mi się przysnęło, mogłabym tak do rana. - Ziewam rozdzierająco, nawet nie próbując zasłaniać się dłonią. Wieje paskudnie, drzewa szumią dużo głośniej, niż zazwyczaj, a płomień co chwila pełznie nisko po ziemi, przeganiany wiatrem. - Dawno poszli?
- A nie wiem, jak wstałam na wartę, to już ich nie było. Chyba zbiera się na deszcz.
Jakby w odpowiedzi, gdzieś nad nami przetacza się groźny pomruk, jeszcze odległy, ale potężny.
- Idę po pałatki, co? - Ruduś zapala swoją "malutką" latareczkę i za chwilę wynurza się z namiotu, dzierżąc pod pachą dwie płachty.
- Słyszysz ciszę?
- No. Aż dziwnie się robi, jak w horrorze.
- Uuuuuuuuu! - Nakrywam głowę pałatką i buczę jak upiór w filmie grozy, a Majka puka się znacząco w czoło. - No co?
- Nico. Wariatka z ciebie - odpowiada. Tylko jej szeroki uśmiech przeczy słowom. Siadamy na kłodzie przy ognisku, ale za chwilę wiatr kieruje gryzący dym prosto na nas i uciekamy, trąc piekące oczy.
Błyskawica rozświetla niebo, ukazując czarne, kłębiące się chmury. Doliczam do prawie trzydziestu, zanim rozlega się grzmot. Wkrótce za nią piorun uderza po raz kolejny, już dużo bliżej, a nie spadła jeszcze ani kropla deszczu. Wiatr też się nasilił, może mi się tylko wydaje, ale mam wrażenie, że gałęzie trzeszczą pod naporem porywistych podmuchów.
- Niefajnie to wygląda. - Majka wpatruje się w górę z niepokojem. Ma rację, niefajnie.
Jak na zawołanie, niebo rozdziera kolejna błyskawica, po której prawie natychmiast następuje huk, a z góry leją się na nas hektolitry deszczu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro