dwa
Przed przebudzeniem mam zawsze ten sam sen.
Sen, który nie jest snem, tylko przypomnieniem, policzkiem, karą. Nie pozwala mi poskładać życia w całość, rwie spazmatycznie oddech, sprawia fizyczny ból.
Tego, który skradł mi serce i je opróżnił, można spokojnie nazwać wspomnieniem. Moje koszmary są teraźniejszością.
Rok temu. Dokładnie rok temu spotkaliśmy się przez przypadek. Na plaży!
Nie mówcie, że to kicz, że typowa wakacyjna miłość, proszę. Od początku byliśmy dla siebie czymś więcej. Zaczęliśmy rozmawiać o jakiejś głupocie, a on był dokładnie taki, o jakim zawsze marzyłam. Błyskotliwy, dobrze wychowany. Delikatne, szczupłe dłonie pianisty. Czytał dużo, dokładnie tak jak ja. Przylgnęliśmy do siebie, jak dwa magnesy.
Jeździł starym Junakiem, który wyremontował z ojcem i starszym bratem. Kupili go gdzieś za bezcen, ale po generalnym remoncie i małym liftingu, był ich wspólną dumą. Motocykl hałasował tak, że nie dawało się go przekrzyczeć, ale działał bez awarii. I zabierał nas tam, gdzie potrzebowaliśmy.
Arek. Jego zielone oczy jarzyły się jeszcze bardziej zielono, kiedy rozmawiał ze mną, kiedy mnie przytulał. Pierwszy pocałunek na pustej plaży, jego dłonie dotykające moich piersi i usta podążające za dłońmi. Nigdy wcześniej nie przeżyłam nic podobnego. Drżały mi kolana, kiedy się opamiętałam na tyle, żeby go odsunąć. Z trudem łapałam oddech.
– Poczekam, nie musimy się spieszyć, spokojnie, Basiu, mamy cały czas na ziemi dla siebie. – Patrzył na mnie ze zrozumieniem i czule dotykał mego policzka, a ja tuliłam się z całych sił do gorącego wnętrza jego dłoni. Wziął mnie w ramiona, ogrzewając swoim ciepłem. Jego oczy były olbrzymie i błyszczące w świetle księżyca, pierwszy raz w życiu czułam się zakochana bez pamięci. I bezgranicznie szczęśliwa.
Spotykaliśmy się przez lato i początek jesieni. Coraz trudniej przychodziło mu czekanie, zaczął nalegać, a ja nie byłam jeszcze gotowa. Chciał ślubu zaraz po maturze. Przekonywał mnie, że jest mnóstwo studenckich małżeństw i sobie świetnie radzą. Paranoja, myślałam, oszalał. Osiemnastolatki nie podejmują takich decyzji, jeżeli sytuacja nie nagli.
Kochałam go, ale chyba nie aż tak, żeby rzucić się w małżeństwo.
Kiedy zapytał mnie, jakie w takim razie mam plany nas dotyczące, powiedziałam bez owijania w bawełnę, że za rok mam maturę i idę na studia do Krakowa, i nie ma mowy, żebym zmieniła miasto. Arek chciał wyjechać na politechnikę do Gdańska. Obawiałam się, że nam nie wyjdzie taki związek na odległość. Zresztą, naprawdę nie wierzę, nawet dzisiaj, że takie relacje mogą przetrwać.
Trochę może żałowałam, ale i tak powiedziałam, że nie ma dla nas przyszłości, że nie chcę go trzymać przy sobie bez sensu. Że potrzebuję czasu. Czasu! Patrzył na mnie, jakby stracił wszystko.
Do dziś widzę jego przygarbione plecy niknące za rogiem i czuję jego specyficzny, tak bardzo znajomy zapach. Zapomniał kurtki, wisiała na oparciu krzesła. Wstałam, zastanawiając się, czy go dogonić. W końcu jednak zostałam.
Wtedy widziałam go ostatni raz.
Tydzień później jego starszy brat odnalazł mnie w mieszkaniu moich rodziców, mówiąc, że powinnam wiedzieć. Patrzyłam, niczego jeszcze nie przeczuwając, nie rozumiejąc, co mówi, mimo wszystko w duchu błagając, żeby zamilkł.
Jednak on ciągnął, że byłam ważna dla jego brata, że jezdnia była śliska, a motocykl wpadł w poślizg, kiedy wyjechał traktor z polnej drogi. Tylko żebym nie przyjeżdżała na pogrzeb, bo to zbyt bolesne dla jego rodziców. Wiedzieli, że zerwaliśmy ze sobą. Że ja z nim zerwałam.
Kiedy wyszedł, mój świat stanął w miejscu. Złapałam kurtkę Arka z mojej szafy i wcisnęłam w nią twarz. Wciąż miała jego zapach, lekki zapach motoru i miętowej gumy do żucia. Z moich oczu nie spłynęła ani jedna łza.
Siedziałam i siedziałam, wrócili rodzice, mama zapytała, czemu siedzę po ciemku, czy coś się stało. "Nic", wyszeptałam, "zupełnie nic". Nie pytała więcej.
Pojechałam na cmentarz pewnego dnia. Mały wiejski cmentarzyk, gdzie groby są częścią góry, a jeden od drugiego oddzielają stare drzewa. Dróżki były całe pokryte opadającymi liśćmi klonu. Jakoś te liście pod stopami pamiętam bardzo dokładnie. Ich szelest i kolory nie pasowały zupełnie do tego, co się działo we mnie.
Odnalazłam kopiec pokryty stertą więdnących kwiatów i plastikowych wieńców. Paliło się mnóstwo świeczek. Zapaliłam swoją, a kiedy łzy w końcu spłynęły mi po policzkach, dławiąc się szlochem szeptałam "wybacz".
Wiatr szarpał mi włosy, a starsze kobiety w czerni od stóp do głów przyglądały się z zaciekawieniem wiejskich babek, zapamiętując szczegóły, którymi później podzielą się ze wszystkimi. Miałam to gdzieś.
Nie dbałam o to. Był miłością mego życia, dopiero zdałam sobie z tego sprawę, a teraz spoczywał tam w dole, tak cholernie nieruchomy, zimny. Już nigdy nie zobaczę jego zielonych iskrzących oczu. Nie ogrzeje mnie swoim ciałem w zimny wieczór. Płakałam tam do wieczora, do ostatniego autobusu. To były moje jedyne łzy.
Rodzice składali wszystko na karb dojrzewania. Łatwiej było udawać, że nic się nie dzieje, szczególnie, że oceny wcale nie ucierpiały. Wciąż jedna z najlepszych, aktywna, wesoła. Nikt nie wnikał, co kryje się za tym uśmiechem. Martwili się jednak, kiedy rzuciłam się w wir imprez.
Chyba trochę mi odbiło. Non stop spotykam się z kimś, ale nikt nie jest na tyle ważny, żeby zostać na dłużej. Nikomu na to nie pozwolę. Majka robi zakłady, ile wytrwam z kolejnym facetem, zanim go przegonię na cztery wiatry. Żartuję, że może zmienię orientację, bo nie ma normalnych chłopaków na tym świecie.
Przyznaję bez bicia, zaczęłam pić, zdarza mi się wracać do domu w marnym stanie. Alkohol na chwilę pomaga. Szkoda, że działa tak krótko. Coraz krócej.
Tu, wśród przyjaciół, daleko od miasta, jakoś sobie radzę. Coś się zawsze dzieje, i to trzyma mnie w pionie. Zresztą, minęło ponad pół roku, w zasadzie prawie rok, pewne rzeczy zaczynają się zacierać w pamięci, inne z kolei zmieniają znaczenie.
Jedno wiem na pewno, cokolwiek inni o tym sądzą. Czas nie leczy ran. Czas jest jak opatrunek, który i tak czasem trzeba zmienić. Tyle, że człowiek przyzwyczaja się żyć z bólem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro