Rozdział 3
Niebo robiło się coraz ciemniejsze, co sprawiło, że z łatwością było można zobaczyć gwiazdy.
-Co teraz robimy? - Zapytał trochę zmęczony Trey. - Najlepiej by było znaleźć jakiś nocleg.
-Teraz to już trochę na to za późno. Możemy się przespać tutaj...
-...Gdzieś niedaleko zauważyłem jakieś ławki. - Wtrącił Lennemu, Yoh.
-Przecież ja mam namiot. Może i nie jest bardzo duży, ale sądzę, że chociaż 3 osoby się zmieszczą.
- Wyciągnęłam namiot z materiałowego opakowania, a on sam się rozłożył. - Trzeba będzie tylko go przymocować kołkami do ziemi.
Co się okazało, to był jednak ten większy namior dla 3 osób dorosłych. Chłopaki by mogli się tam zmieścić... beze mnie i Rio.
- Faktycznie. Nie mały namiocik. - Odparł Lenny.
-Myślałam, że będzie mniejszy..., ale w sumie...zmieścicie się.
Popatrzyłam na Rio z niepewnym spojrzeniem. Mężczyzna jednak uśmiechnął się, chcąc się zaśmiać.
-Spokojnie. Spanie na zewnątrz dobrze mi zrobi. Na trawie na pewno będzie wygodnie.
Chłopcy poszli spać do namiotu, a ja i Rio, położyliśmy się na kocu. Pierwsza zasnęłam ja, ale czułam jak Rio obok mnie, trochę się wiercił.
Następnego ranka, obudziło mnie słońce, które zaczęło opalać mi twarz. Kiedy otworzyłam oczy i popatrzyłam na Rio, który jeszcze chrapał, a jego jedna ręka leżała na moich biodrach. Powoli ją ze mnie zdjęłam i wstałam. Przeciągnęłam się i popatrzyłam na krajobraz przed sobą. 5 minut później, z namiotu wyszedł Joco.
-Hej Joco. Jak się spało?
-Nawet dobrze...nawet jak Trey przygniótł mnie całym, swoim, grubym cielskiem... - Odparł, przeciągając się. - Słyszałaś może, o krokodylu, który zaadoptował psa?
-Nie?...A co? - Odparłam zdziwiona.
-Bo Kroks ostatnio od niego zwiał. - Odparł, pokazując mi swojego kroksa.
Na początku nie chciałam się zaśmiać, bo to co powiedział było głupie, ale jednak było na tyle głupie, że aż zabawne i po prostu zaczęłam się głupio śmiać.
Po chwili, kiedy pojawił mój duch się przy mnie, przeszedł mnie bardzo dziwny dreszcz. Jakbym poczuła wiatr, który wieje mi zza pleców.
-Narumi?- odezwał się po chwili Ōku. Wiesz może co to było?- jakby poczuł dokładnie to samo.
-Chodzi Ci o ten dreszcz? Tak... co to było?
-Wróciło wasze połączenie. Najwidoczniej kiedyś byliście ze sobą bardzo dobrze zsynchronizowani.- odparł Yoh, wychodząc z namiotu, po którym od razu pojawił się nadal zmęczony Lenny.
-Idioto. Skoro Ōkuninushi jest i był jej duchem stróżem przez ten cały czas, to jego obecność i więź, która ich łączy, nie powinna Narumi dziwić. To normalne, jeżeli potrafi się dogadać ze swoim duchem.- wyjaśnił najnormalniej jak potrafił.
Zrobiliśmy sobie wszyscy szamański trening. Każdy z nich, pokazał to co potrafił najlepiej, a później sama spróbowałam. Jak to zawsze bywa na początku, było okropnie trudno, dość męcząco i beznadziejnie. Oni uważali, że całkiem nieźle sobie poradziłam, jak na pierwszy trening, po powrocie na stare tory.
Przez parę dni, idąc przez lasy, pola i inne rzeczy, cały czas od rana do nocy, przypominałam sobie wszystkie ataki, a dodatkowo powolutku wracałam do mojej poprzedniej formy. Ōku opowiadał mi o wszystkich moich walkach w dzieciństwie i o tym, jak dobra byłam. Podobno moim ulubionym atakiem była „Wirująca maskarada!" Wtedy to otwierałam parasol, kręciłam nim parędziesiąt razy dookoła i uderzałam w przeciwnika wielką trąbą powietrzną, która wystrzeliwała na parędziesiąt km. Był jeszcze „Kołowrotek", którym sprawiałam, że wszystkie rzeczy (, a czasem nawet osoby) wirujące dookoła mnie, wszystkie lądowały na przeciwniku. Opowiedział mi jeszcze o „Wichrowym utonięciu". Dzięki parasolce, czerpie energię z chmur, potem pojawiają się błyskawice, które uderzają w przeciwnika, a jeżeli jest mi mało, mogę dodatkowo zabrać calusieńką deszczówkę i zalewam przeciwnika w taki sposób, żeby jak najszybciej się udusił lub utopił.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro