Rozdział 6
31 dzień Ostatniego Siewu, Fredas, 433 rok 3 ery, roku Akatosha (około godziny 3 rano).
- Co?! Ty żyjesz?! - spytałam, ale nie czekając na odpowiedź rzuciłam się na niego i wtuliłam w jego tors, jeszcze bardzej odurzając siebie zapachem szaty, którą miał na sobie.
- Ta-a-ak... - odparł niepewnie, jednak nie odepchnął mnie.
Wręcz przeciwnie. Czułam jak cały się spina i obejmuje mnie w pasie.
Nagle z moich oczu popłynęła samotna łza szczęścia jak i smutku oraz troski. Martin chyba to zauważył, gdyż zaprowadził mnie na ławkę koło ogniska, która już, dziwnym trafem, opustoszała. Podejrzewałam, że to sprawka pozostałych w obozowisku kobiet.
Posadził mnie, a ja zdąrzyłam się uspokoić i teraz patrzyłam w przygasające już płomienie.
- Właściwie to, o co chodzi? - zaczął krążąc w te i we w te. Czułam się wtedy, jakbym znowu była w Balmorze z cukrem księżycowym za lnianą opaską okrywającą piersi. Muszę w końcu jakoś ją nazwać...
- Grozi ci niebezpieczeństwo - odparłam i wewnętrznie już ryczałam, chociaż nie wiem z jakiego powodu. Pewnie dlatego, że mniej więcej zdawałam sobie sprawę z tego, co się stanie z Tamriel, gdy Martin umrze.
- Niebezpieczeństwo, powiadasz? I przychodzisz tu, żeby mi to powiedzieć...? - spytał podejrzliwie, ale nie zdąrzyłam odpowiedzieć, ponieważ ciągnął dalej. - Wytłumacz się albo daj mi spokój. Jest tu wiele innych, którzy bardziej potrzebują twojej pomocy.
Nie wiedziałam, co o tym myśleć. Najpierw wszystko było dobrze. Oczywiście dopóki nie zaczęłam wypełniać "zadania" Cesarza. Jednak mimo to opuściłam głowę i wymamrotałam:
- Nazywasz się Martin, prawda? Kapłan?
- Tak, jestem kapłanem. Potrzebujesz klecha? Bo jeśli tak, to niestety nie będę pomocny. Nie rozumiem, jaki plan mają bogowie... A jeśli to wszystko jest częścią ich planu to... to nie chcę w nim uczestniczyć. - Do tej pory siedziałam ze spuszczoną głową, jednak musiałam ją podnieść i popatrzeć w jego niebieskie oczy, które już od dawna mnie przyciągały.
Gdy tylko Martin zobaczył mój wyraz twarzy zrozumiał, że jego marzenia nie do końca się spełnią. Patrzyłam tak na niego jeszcze chwilę, ale w końcu wstałam, westchnęłam i odpowiedziałam mu:
- Niestety istnieje plan... I czy tego chcemy czy nie jesteśmy jego nieodłączną częścią...
- Skoro więc przychodzisz do mnie po pomoc w takiej sprawie, jesteś jeszcze głupsza niż wyglądasz. A osobiście wydaje mi się, że ludzie uważają cię za inteligentną... Rozejrzyj się... Na co przyda ci się kapłan?
- Masz racje... Kapłan nie jest mi do niczego potrzebny... Potrzebuję syna Uriela Septima VII, na moje szczęście stoi przede mną... - odparłam wyjawiając mu prawdę.
Martin, gdy tylko to usłyszał zaczął się powoli osuwać na ziemie, jednak szybko posadziłam go na ławce, a sama kucnęłam przed nim, by wrazie potrzeby asekurować chłopaka.
- Sądzisz, że Cesarz był moim ojcem? - spytał z nadzieją w oczach, ale ona szybko zniknęła robiąc miejsce niedowierzaniu i szaleństwu. - Nie. Masz złego człowieka. Je-estem kapłanem Akatosha... Mój ojciec był farmerem...
Podniosłam jego głowę, tak by mnie widział i pokręciłam swoją przecząco, próbując dodać mu otuchy.
- Uriel Septim VII kazał mi ciebie odszukać - powiedziałam spokojnie tak jak to robiła moja matka, matka mojej matki i matka jej matki...
Martin uspokoił się na tyle, by wreszcie zadać logiczne pytanie.
- Cesarz rozmawiał z tobą przed śmiercią? I kazał ci mnie odnaleźć?
Kiedy usłyszałam to zdanie mimowolnie uśmiechnęłam się smutnie, nie zważając na jego niedowierzanie. Uriel VII umiał roztoczyć w okół siebie przyjemną atmosferę... Nawet jeśli szedł do "grobu".
- Hej! Nic ci nie jest Thorino? - spytał, gdyż najwyraźniej odpłynęłam do krainy marzeń.
- Nigdy więcej nie mów do mnie moim pełnym imieniem. Jestem Tho.
Chłopak tylko uśmiechnął się pod nosem i spojrzał na mnie sugerując, bym w końcu odpowiedziała. Uspokoiłam się i spoważniałam.
- A po co mam cię okłamywać? - odparłam spoglądając w ognisko, które już powoli przygasało.
- Ech... Nie wiem. Chyba nie masz po co... po prostu muszę ci zaufać... Co właściwie to znaczy? Czego dokładnie chcesz ode mnie?
- Martin... - zaczęłam odwracając się do niego i patrząc mu prosto w oczy. - Pojedziesz ze mną do opactwa Weynon?
Zanim odpowiedział, długo spoglądał w moją twarz, tak jakby chciał ją jak najlepiej zapamiętać albo jakbyśmy mieli się już nie spotkać. Jednak w końcu westchhnął i z lekkim uśmiechem odrzekł:
- Dobrze. Pojadę z tobą do Weynon...
- Świetnie! Wyruszymy jutro, ale najpierw pożądnie wypocznij.
***
31 dzień Ostatniego Siewu, Fredas, 433 rok 3 ery, roku Akatosha (rano).
Gdy tylko wstałam, poszłam przygotować konie do długiej jazdy, a także zapakowałam zapasy na te trzy dni drogi. Następnie poszłam do ogniska, przy którym już od brzasku chodziły wszystkie kobiety z obozu, oczywiście poza mną. Nigdy nie miałam smykałki do gotowania i kręcenia się przy garnkach. Czasem tak bywa, że nawet dziewczyna uczona na szlachciankę, wybiera zajęcia nie dla szlachciców i posiada wspaniałe przygody, a także ratuje na przykład Cyrodiil...
- Martin - zaczęłam. - Zjedz pożądne śniadanie i jedziemy...
Septim tylko kiwnął głową przeżuwając soczysty kawał mięsa. Ja już najedzona podeszłam do Delilah - Bosmerki, jedynej osoby, którą możnaby nawać medyczką.
- Delilah, szłyszałam, że masz mydła...
Tak wiem pamiętniku... pytać się o mydło! Kto by to widział!? Ale ja nie kąpałam się porządnie od... Nie kąpałam się porządnie od jakiś dziewięciu dni! A dla kobiety... ba! Szlachcianki więcej jak cztery dni bez mydła, są jak tydzień bez jedzenia.
- Tak. Różnorakie rodzaje! Miętowe, różane, lawendowe... Jakie chcesz... Dwa Sepitmy - odparła, a ja dałam jej wyznaczoną sumę i wybrałam lawendę. Zapach tego kwiatu idealnie podkreślał mnie... Nigdy nie zmieniłam i nie zmieniłabym tego zapachu na jakiś inny.
Kiedy miałam już wrócić do koni przypomniałam sobie ważną rzecz. Chronię Cesarza. Przyszłego Cesarza. Jestem po części Ostrzem. Moim patronem jest Talos... pTalos, którego wzywałam na początku tej bazgraniny...
- Delilah? A masz może naszyjnik Talosa?
- Tak, dewocionalia też sprzedaje... dwadzieścia Septimów.
Zapłaciłam i tyle. Nie było mi żal ani jednej monety na coś czemu oddaje cześć... Narazie...
***
1 dzień Płomiennego Serca*, Loredas, 433 rok 3 ery, roku Akatosha.
W nocy czuwaliśmy na zmianę, on trzy godziny, ja trzy. Teraz jednak, zatrzymaliśmy się na dłuższym postoju przy jeziorze Niben. Miałam świetną okazję do kąpieli. Porządnej kąpieli. Wreszcie wymyśliłam nazwę dla przepaski na piersi. Uwaga! Biustonosz! Tak wiem, zabawne...
Przez całą drogę razem z Martinem dużo rozmawialiśmy, więc nasze konie nie pędziły zbytnio, ale i nie wlokły się. Poznałam go bliżej, a on mnie. W wolnych chwilach uczyłam go zachowania przy stole oraz podstawowych zasad stosowanych na dworach. Szybko przyswajał wiedzę. Uwielbiałam tę część naszej wymiany zdań, kiedy tematy się kończyły. Wtedy prosiłam Martina, by opowiedział jakąś historię z jego życia. Takim sposobem dowiedziałam się, że został kapłanem tylko z tego powodu iż był jedynym synem tego farmera. Na wsiach dzieci w pierwszej kolejności poświeca się bogom, potem ludziom.
- Nie chcę i nie chciałem być kapłanem. W sumie jest mi to na rękę - powiedział pewnego razu na koniec swoich wywodów.
Ja natomiast zaczęłam mówić jak to Meniora została Neverejczykiem. Mnie ta historia nudziła, opowiadana po raz milionowy, jednak on był szczerze zafascynowany innym punktem widzenia. Prawdziwą historią Cesarskiego, którego pokochali Morrowindczycy...
W tej chwili jednak nie mogłam odpuścić sobie zażycia kąpieli.
- Martin, jesteśmy już niedaleko - zaczęłam porównując nasze położenie z mapą. - Idę się wykąpać w jeziorze. Ty w tym czasie rozłóż obozowisko.
Zgodził się, ale zanim to zrobił poczerwieniał delikatnie zawstydzony na wieść o kąpieli i mojej otwartości. Mimo tego, że wiedzieliśmy o sobie już bardzo dużo, nadal nie przywykliśmy do takiej szczerości.
Wzięłam mydło zakupione u Bosmerki i owinęłam je czytsą, lnianą chustą, by lepiej się je rozprowadzało.
Gdy stanęłam nad brzegiem rozebrałam się powoli i starannie odpinałam metalowe, a także skórzane części mego stroju. Odkrywając powoli każdy skrawek ciała, padały na nie fale ciepłego, słonecznego światła zmuszając mnie do uśmiechu. Uwielbiałam ciepło nawet mimo tego, iż mogły to być ostatnie takie promienie obecnego roku. Gdy już całkowicie się obnażyłam, naga weszłam do wody. Znowu poczułam przyjemny chłód witający i orzeźwiający członki mego ciała. Podpłynęłam dalej. Jeszcze nigdy nie czułam się tak świetnie w wodzie.
Zaczęłam się mydlić, a zapach ukochanego kwiatu od razu dobiegł moich nozdrzy. Po opłukaniu się zanurzyłam głowę. Kolejna fala zimna pobudziła moją twarz i dodała mi energii do dalszej drogi.
Miałam właśnie wychodzić, woda już powoli przestała okrywać moje piersi, gdy usłyszałam szelest wśród okolicznych drzew. Szybko schowałam się pod wodę, by pod nią ukryć swe nagie ciało.
- To ja! To ja! - krzyknął znajomy głos, a zza konarów wyłonił się Martin, podnosząc ręce, w których trzymał gałęzie, do góry w geście obronnym. - Przepraszam, nie chciałem żeby to wyszło tak, że cię podglądałem, ale nie wracałaś i... zacząłem się trochę martwić. Nie bądź zła...
Na początku jeszcze dodatkowo się zasłaniałam w geście nieufności, ale po chwili uśmiechnęłam się rezygnująco.
- Dobrze, wybaczam ci. Jak widzisz wszystko jest w porzadku. Ale skoro tak się martwisz, to możesz mi podać lniane chusty. Proszę.
Chłopak jedną, czystą chustą przewiązał sobie oczy, a resztę, trzymając w drugiej dłoni, podał mi.
Gdyby nie to, że cały czas był poważny, pewnie zaczęłabym się śmiać w niebogłosy, jednak nie byłoby to na miejscu. Acz nic nie zmieni tego, jak Martin zabawnie wyglądał wyciągając dłoń na oślep w moim kierunku.
Gdy wreszcie dostałam chusty, pierwszą obwiązałam raz do okoła bioder i międy kroczem powtarzając, dopóki nie skończy mi się tkanina. Drugą zawiązałam pod biustem i podnosząc piersi na krzyż, zawiązywałam.
Skończywszy ubierać tkaniny odwiązałam Martinowi przepaskę, a na mój widok w samym lnie, poczerwienił się jeszcze bardziej niż wcześniej i szybko się odwrócił. Ja natomiast znowu powstrzymując śmiech ubrałam zbroje i wykorzystując okazję, wrzuciłam go do wody.
- Ej! - krzyknął. - Nie wiedziałem, że Cesarscy z Morrowind mają we krwi podstęp. - I ochlapał mnie.
Do mojego śmiechu dołaczył jego. Szybko wstał i zaczął mnie gonić, by najprawdopobniej, wrzucić mnie w zbroi do jeziora. Uciekałam najszybciej jak mogłam, jednak Martin szybko zaczął mnie doganiać. Gdy odwróciłam się by zobaczyć ile mu jeszcze zostało, potknęłam się i upadłam, a Martin, który byl tuż za mną na mnie.
- Ał... - odparłam pod jego ciężarem. - Nie wiedziałam, że mnisi są tacy ciężcy. Myślałam, że obowiązuje was jakaś forma postu.
- To nie ty upadłaś na wzmacnianą skórzaną zbroję. Nic nie mów o bólu. - Wstał masując sobie tors i wyciągając ku mnie rękę. Zaśmiałam się, ale nie przyjęłam pomocy.
- Nie, dziękuję - stwierdziłam odsuwając jego rękę i podniosłam się sama. - Dalej boję się, że wrzucisz mnie do Niben.
- Dalej mogę to zrobić. - Uśmiechnął się szelmowsko.
- Tylko spróbuj... - odparłam rzucając mu poważne spojrzenie i odwróciłam się w kierunku obozu.
Między drzewami było rozpalone ognisko, śpiwór oraz prowizoryczna kuchnia. Ja swoim zwyczajem spałam na drzewie, oczywiście dopóki było ciepło... Dalsza część wieczoru minęła nam bardzo miło. Uśmiech nie schodził nam z twarzy, a Martin dał radę wysuszyć ubranie. Kiedy już całkowicie się sciemniało zaproponowałam:
- Ja pierwsza stanę na warcie.
- Rzeczywiście, już zrobiło się późno - zauważył dziecic.
Miał racje. Porozmawialiśmy jeszcze chwilę, ale Martin położył się i szybko zasnął, a ja czuwałam. Lubiłam patrzeć jak śpi... Słodko wyglądał...
- Um... Pamiętaj... Tho... - majaczył przez sen.
Nie zwracałam na to uwagi do momentu, gdy usłyszałam swoje imię. Mówią, że Ósemka czasem zsyła prorocze sny na ludzi, którzy mają odegrać ważną rolę. Może Martin śnił o przyszłości? Bałam się, że może to oznaczać moją śmierć, porażkę, lecz bardziej zaczełam się zastanawiac nad drugą możliwością. Niektórzy twierdzą, że wypowiadając czyjeś imię przez sen coś czujemy do tej osoby. Ta możliwość bardziej mnie przeraziła, choć całkowicie niepotrzebnie. Przecież Martin nie był szpetny albo chory... To normalny człowiek. No prawie...
Za dużo myślisz, spędziłaś z nim całe dwa dni, to normalne, że śnisz mu się - uspokoił mnie głos rozsądku.
***
2 dzień Płomiennego Serca, Sundas, 433 rok 3 ery, roku Akatosha (około godziny 9 rano).
Wstaliśmy wcześnie i od razu ruszyliśmy w stronę Weynon. Nie mieliśmy daleko, więc dotarliśmy tam przed śniadaniem.
Kiedy wspinaliśmy się pod niewysokie wzniesienie, na którym został wzniesiony klasztor, podbiegł do nas spanikowany Mroczny Elf i zaczął szybko mówić:
- Na pomoc! Musisz pomóc! Mordują wszystkich w opactwie!
Wymieniłam zaniepokojone spojrzenie z Martinem, a następnie wróciłam do Erenora, bo tak miał na imie.
- Spokojnie. Co takiego się wydarzyło?
- Nie mogę być spokojny! Nie wtedy kiedy zabijają braci! - Wydarł się na mnie, a kiedy zobaczył, że przeraziłam się jego zachowaniem odpowiedział spokoniej. - Nie wiem! Chyba są tuż za mną! Opat Marobel nie żyje!
Dzięki ci Talosie! - odparłam w duszy spoglądając ku niebu i wróciłam do przybysza.
- Właściwie kto atakuje opactwo Weynon?
- Czesałem konie kiedy oni przybyli... Wyjrzałem zza rogu by się im przyglądnąć. Wyglądali jak zwykli podróżnicy... Nagle wyciągneli broń i podreżnęli opatowi gardło! Wtedy zauważyli mnie, ale udało mi się uciec!
Słuchałam go ze zrozumieniem, a gdy kończył mówić doszła do mnie jedna rzecz...
- Gdzie Jauffre?!
- Chyba ostatnio modlił się w kaplicy...
Tyle mi wystarczyło. Wciągnęłam sztylety i wbiegłam na szczyt pagórka. Tam już czekały na mnie znajomi skrytobójcy - Agenci Mitycznego Brzasku. Obudził się we mnie gniew i ruszyłam na przeciwników. Świerzbiły mnie ręce. Byleby pomścić Cesarza i Martina... Martina? Sama nie wiem po co...
W każdym razie kręciłam się z bronią między agentami aż dziwno, że nie zakręciło mi się w głowie! Kiedy rzuciłam sztyletem w plecy jedego skrytobójcy, a drugiemu wbiłam nóż w serce, zauważyłam walczącego w cieniu kapłana.
- Na krew Bogów! Oni chyba przybyli z samej Otchłani! - Wykrzyknął łagodząc napiętą atmosferę. - Ale... na Akatosha! Gdzie jest arcymistrz Jauffre?!
* w Skyrimie (grze) obowiązuje nazwa Ognisko Domowe, a w Oblivione Płomienne Serce (po ang. Hearthfire stąd dwie nazwy; jedna została przetłumaczona prawie dostłownie), dajcie mi znać, którą wolicie.
Tak! Znowu musiałam! Uwielbiam to robić! A poza tym to... Ha! Nie wierzyłam, że zdołam napisać rozdział mający coś ponad 2000 słów w 2 tygodnie! Możecie bić mi brawo! 👏👏👏 Poza tym dziękuje za 266 wyświetleń, 15 polubień/głosów/gwiazdek i 27 komentarzy! Jesteście wielcy! Kofam was! ♥♥♥♥♥♥! Mam nadzieje, że będzie nas tylko przybywać! Do następnego!
Enigma
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro