VIII
Śniło mi się coś bardzo dziwnego... Byłam w pewnym domu, ładnym, skromnym, na wsi. Znajdowałam się dokładnie w jadalni, gdzie... siedziała sobie spokojnie pięcioosobowa rodzina. Kobieta miała jasną karnację jak reszta i ciemne oczy, mężczyzna zielone oraz czarne włosy, chłopak w wieku mniej więcej w wieku czternastu lat był łudząco podobny prawdopodobnie do ojca, a dwójka małych dzieci – dziewczynka i chłopczyk - była pomieszaniem obojga rodziców. Naprawdę kogoś mi przypominali, ale nie mogłam dokładnie skojarzyć kto to jest, ale... wydawało mi się, że ta mała dziewczynka, to ja... Obudziłam się spokojnie. Morgan jeszcze spał, ale był już świt, więc zaczęłam go budzić. Zaspany wstał i zjedliśmy coś z puszki. Wyszliśmy następnie z kontenera i zorientowaliśmy się, że Thomasa i Brendy nie ma. Jak miło... Jednak domyśleliśmy się, że poszli w stronę ludzi, których widzieliśmy nieopodal, tam gdzieś był Marcus, w tej swojej wielkiej knajpie. Poszliśmy w tamtą stronę i kierowaliśmy się w sumie słuchem, ponieważ muzyka... była dosyć donośna. Patrząc na tych ludzi, odniosłam wrażenie, że w Strefie nie było źle, tu było istne ubóstwo. Straszne... Po chwili doszliśmy do budynku-imprezy i chcieliśmy wejść, ale... Natknęliśmy się na jakiegoś blond kierownika.
- Chcecie, tak po prostu wejść? - zapytał zaskoczonym tonem.
- Tak? - odpowiedziałam sarkastycznie.
- Nie, nie, nie- pomachał swoim paluchem tuż przed moją twarzą. - Najpierw...
- Ej, blondi! - usłyszeliśmy głos dochodzący zza mnie i Morgana. Znajomy głos. Odwróciliśmy się i ukazał nam się... Jorge! Odetchnęłam z ulgą. - Gdzie Marcus?
- W Sektorze B - odparł beztrosko. - Staruszek biedny nam zszedł... Teraz ja tu żądzę, - uśmiechnął się z wyższością - więc wchodzicie na moich zasadach, czyli wypijcie, - wyciągnął rękę w naszą stronę z jakimś trunkiem - a wejdziecie.
- Nikt nie będzie nam rozkazywał - warknął zirytowany Jorge.
- Doprawdy? - spytał z ironią, a ja poczułam przy swoim boku zimne ostrze, które przyłożyła mi jedna z ludzi blondasia.
- A żebyś wiedział - również warknęłam i szybko wykręciłam dziewczynie rękę z nożem, który wyrwałam. Odepchnęłam ją nogą, a ostrze znalazło się tuż przy szyi tego idioty. - To chyba ten moment, gdy zmieniasz zdanie - uśmiechnęłam się cynicznie, a on spojrzał tylko przerażony w moje oczy i powoli nas wpuścił. Jorge zaprowadził nas na wyższe piętra, gdzie mogliśmy się rozłożyć i odpocząć. Na szczęście było cicho i było jedzenie. Z puszki, ale zawsze jakieś. Po ogarnieniu wszystkiego zaczęłam szukać przyjaciół, którzy miałam nadzieję przeżyli wybuch i byli z Latynosem... Przechodziłam przez pokoje, w których się znajdowali streferzy i ujrzałam ich. Patelniak, Newt i Minho gadali z Morganem. Poklepywali się, itd. jak to faceci. Uśmiechnęłam się na ten widok i zaczęłam się kierować w ich stronę. Pierwszy zauważył mnie Newt, a wtedy szerzej się uśmiechnęłam i podbiegłam do niego, a następnie mocno go przytuliłam. Nic nie musieliśmy mówić, po prostu się cieszyliśmy. Później przywitałam się podobnie z Patelniakiem, a na końcu z Minho. Przycisnął mnie mocno do swojego torsu i zaczął szeptać w moje włosy tak, że tylko ja to słyszałam.
- Tak się martwiłem, myślałem, że nie żyjesz albo że jesteś kulawa, czy coś... Tak się martwiłem.
- Ja też Minho tak samo się bałam - łzy poleciały mi po policzkach i spojrzeliśmy na siebie. Niepewnie je otarł i uśmiechnął się. - Nigdy więcej was nie opuszczę - wyznałam, spoglądając na każdego.
- Z wzajemnością - powiedział Newt, obejmując mnie ramieniem. - Chodźcie coś wszamać, bo nie wiem jak wy, ale ja umieram z głodu- zaśmiał się i poszliśmy razem po jakąś puchę. Kiedy jedliśmy zapomnieliśmy o smutkach i gadaliśmy na jakieś bezsensowne tematy, co chwila wybuchaliśmy śmiechem. Po paru godzinach powiadomiono nas, że Thomas i Brenda się znaleźli... Na niezłym haju, byli kolejnym tematem do naszych serdecznych żartów, ale tak na serio, to martwiliśmy się o nich. Obudzili się i przywitali się zresztą, a ode mnie i Morgana dostali ochrzan, że nas zostawili, ale w dzisiejszych czasach, wybacza się wszystko. W nocy położyliśmy się na kanapach, materacach, itp. Spałam z Brendą na jednym z takich właśnie materacy. Jak zawsze miałam jakiś przedziwny sen... Szliśmy przez pustynie, aż nagle doszliśmy do gór. Były tam wielkie skrzynie, z których zaczęło coś wyłazić, później jakby czas przyspieszył i widziałam wielu zmarłych ludzi... Obudziłam się przerażona i zlana zimnym potem. Wstałam cicho, by nie przeszkadzać dziewczynie i wyszłam na balkon, musiałam odetchnąć. Widok nie był bardzo ciekawy... Pustynia i zrujnowane budynki, ale za to niebo było czyste. Gwiazdy miały w sobie głębię, która mnie pochłonęła... Zaczęłam myśleć o tym wszystkim i chciałam, by ta cała walka o przeżycie się skończyła, byśmy żyli jak normalni nastolatkowie. Byłoby to takie piękne... Może bym zakochała się w jakimś sportowcu i przeżywała nieodwzajemnione zauroczenie, uczyłabym się, zamiast uciekać przed burzą, bym chodziła z przyjaciółmi do kina, na jedzenie, itd. Kłóciłabym się z rodzicami o mój ubiór, oceny, zachowanie... Miałabym normalne życie gdyby nie te cholerne rozbłyski słoneczne i pożoga! Czemu się pytam, czemu?!
- Malia? - obudziłam się z transu i zwróciłam się w stronę wołającego mnie Newta.
- Tak, Newt? - spytałam łagodnie.
- Co się dzieje? W strefie też tak miałaś i przez to jesteś zdenerwowana.
- Nie wiem - westchnęłam zrezygnowana. - To sny i w nich... jest zawarta przyszłość. To jest straszne, bo wiem, co może się zdarzyć i to jest takie fujowe, ale jednocześnie wiem jak pomóc, ale tak to na mnie działa, że nie wiem, ile jeszcze wytrzymam - spojrzałam na niego z łzami w oczach.
- Nie umiem sobie tego wyobrazić, ale wierzę ci na słowo. Malia musisz dać radę dla mnie, chłopaków i reszty. Uda nam się - spojrzał mi w oczy z taką miną, że dodał mi otuchy. - Nie możesz się poddać, bo to nie w twoim stylu, tak?
- Tak - zaśmiałam się. - Stawimy im czoła, mimo wszystko ten szczur nas popamięta.
- I o to chodzi - zachichotał pod nosem. - Chodź, trzeba iść spać, by rano być w stanie wstać - popchnął mnie w stronę drzwi, a następnie się położyliśmy.
Przesiedzieliśmy u zmarłego Marcusa kilka dni, ale czas nas gonił i musieliśmy wyruszać w góry, a tam rzekomo nas uratują... Ta, jasne, jak zawsze, ale nic innego nam nie pozostało. Zapakowaliśmy tyle zapasów ile się dało i ruszyliśmy w nocy, by temperatura nam tak nie doskwierała. Miałam złe przeczucia, ale jak na razie było spokojnie. Wychodziliśmy już z miasta, gdy coś musiało nam wyskoczyć... Dużo cosiów! Mnóstwo popażeńców zaczęło nas gonić, by sobie urządzić kolację, a najlepsze było to, że ludzie od blondyna się do nich dołączyli i strzelali do nas! No purwa, więcej ich matka nie miała! Biegliśmy co sił, na szczęście ci chorzy na głowę nie chcieli opuszczać miasta, ale ci, co teoretycznie są jeszcze zdrowi, wciąż za nami biegli, jechali, itd. Strzelając oczywiście. Nasi w końcu nie wytrzymali i jakimś cudem wyrwali im broń i również zaczęli strzelać, powoli tamci odpuszczali... Jednak zanim kompletnie nas zostawili, trafili Thomasa. Ktoś strzelca zabił, a my podbiegliśmy do rannego, przyklęknęłam przy nim i złapałam jego twarz w dłonie.
- Tommy, patrz na mnie! - wydyszałam przerażona. - Prosto w oczy, nie waż się swoich zamykać! Nie możesz...! - biedak jęczał tylko z bólu i powoli zaczął tracić przytomność. - Morgan, przyciskaj jego ranę!
- Osunąć się od Thomasa! - usłyszałam w megafonie... Jasona! - Pomożemy mu, ale musicie się odsunąć.
Nagle przemknęła mi wizja, jak „naprawiają" Tommy'ego i znów go nam zostawiają.
- Po moim trupie! - krzyknął Minho.
- Nie - powiedziałam cicho. - Odsunąć się! - ryknęłam.
- Oszalałaś?! - spojrzał na mnie z niedowierzaniem Newt.
- Niestety już dawno - mruknęłam i zaczęłam ich odpychać od chłopaka. Szło to niestety opornie, więc trzeba było pograć na nerwach szczurowatego, bo za wiele się domyślam. - Róbcie, co mówię, a inaczej umrze! Nie mogą mu nic złego zrobić, muszą go ratować! Jest zbyt cenny - spojrzałam na tego szczura, który stał na włazie samolotu, który się nad nami unosił. Za nim ludzie przygotowywali specjalne nosze, by wziąć Thomasa z ziemi. - i nie pozwolą mu zginąć, póki będzie dawał im wyniki - warknęłam w jego stronę, a on tylko zmrużył oczy. Po tej przemowie wszyscy się odsunęli od ciała i wzięli je ostrożnie do samolotu. Patrzyłam w dal za nim, jak kierował się w stronę gór. Po chwili poczułam jednak palące spojrzenia na tyle mojej głowy. Odwróciłam i doznałam nie małego szoku, bo stał tuż za mną Minho.
- Co ci do głowy strzeliło, co?! - ryknął wściekle.
- To co powinno - odpowiedziałam hardo.
- Powinno?! Zabrali go i nie wiadomo jakie pranie mózgu mu teraz zrobią!
- Nie mogą nic mu zrobić! Nie spodziewali się, że zostanie postrzelony, więc interweniowali! Uratują go, a tu by tylko zginął. Chciałbyś tego?!
- I tak, to nie zmienia faktu, że go dobrowolnie oddałaś!
- I tak by go wzięli, ale przy okazji połowa z nas by umarła! Zrozum to, że nic mu nie będzie i w końcu mi zaufaj!
- A skąd nagle takie zaufanie do DRESZCZu? - warknął.
- Nie ufam im, a sobie - odpowiedziałam zamyślona. - Wiem to wszystko ze snów. Wiem. Tak, to te koszmary... Mam je ciągle, ale nie mówiłam ci o nich, bo byś się niepotrzebnie martwił. One pokazują mi prawdę, przed chwilą miałam wizję, Minho. Oddali nam Tommy'ego całego i zdrowego - odparłam zachrypniętym tonem. Przez chwilę patrzył na mnie z niedowierzaniem, ale potem przytulił mnie mocno, co mnie zaskoczyło.
- Przepraszam - szepnął.
Po wszystkim ruszyliśmy już spokojnie dalej, następnego dnia, jak mówiłam, oddano nam przyjaciela i byliśmy już prawie przy górach, gdy stało się coś, co zaskoczyło nawet mnie...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro