Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

rozdział 5

Jakiś czas później Anastasia szła ulicami Brooklynu na cmentarz, gdzie leżeli jej świętej pamięci rodzice. Za paskiem od spodni - które tamtego dnia miała na sobie - znajdował się pistolet, który oczywiście zakryty był koszulką.

Bezpieczeństwa nigdy za wiele.

Mijała wielu ludzi i wiele budynków, będąc w gotowości, by w razie konieczności bronić zarówno siebie, jak i obywateli. Droga na szczęście minęła jej bezproblemowo, a nogi same poprowadziły ją w stronę odpowiednich grobów.

Nagrobki rodziców Anastasii były niemal identyczne, różniły je jednak dane zmarłych.

OCTAVIA BLAKE
Ur. 23 września 1895
Zm. 28 października 1921

ODESZŁAŚ TAK NIESPODZIEWANIE. NIE BYŁO CZASU NA POŻEGNANIE.

Czarnowłosa położyła na grobie kupiony wcześniej znicz, który uprzednio zapaliła, oraz białe lilie, które były ulubionymi kwiatami jej matki. Patrzyła przez chwilę na jej uśmiechniętą twarz, która widniała na zdjęciu, które niegdyś postawił tam jej ojciec. Anastasia wzięła je w dłonie i przetarła kciukiem miejsce, gdzie znajdowała się twarz kobiety. Wiele osób powtarzało jej, że była niezwykle podobna do swojej mamy, miały identyczne oczy i włosy tej samej długości. Matka Any miała jednakże włosy brązowe, a Anastasia czarne, po swoim ojcu.

Blake odstawiła zdjęcie na swoje wcześniejsze miejsce i podeszła do grobu swojego drugiego rodzica.

PŁK. JOE BLAKE
Ur. 23 grudnia 1893
Zm. 15 grudnia 1941

JUŻ NA ZAWSZE POZOSTANIE W NASZYCH SERCACH.

Po policzku niebieskookiej spłynęła samotna łza, którą szybko starła, kładąc po raz kolejny zapalony znicz na pomniku. Leżało tam także zdjęcie mężczyzny, który stał wraz z Anastasią, szeroko się uśmiechając. Kobieta uśmiechnęła się, przypominając sobie, kiedy zrobione było to zdjęcie i w jakich okolicznościach. Było to na jej urodzinach i jednocześnie dniu, w którym oficjalnie została panią pułkownik.

- Kocham was. - szepnęła, patrząc na uśmiechnięte twarze rodziców. - I bardzo tęsknię. - dodała również szeptem.

Postała jeszcze kilka minut, nie ruszając się z miejsca. Dopiero, gdy stwierdziła, że czas wracać, zaczęła stawiać kroki w stronę wyjścia z cmentarza.

W tym samym czasie na jednej z ulic Brooklynu, w zaułku tuż za kinem, jakiś mężczyzna brutalnie bił Steve'a, który mimo znacznie mniejszej postury, nie poddawał się i po każdym kolejnym upadku na ziemię, ponownie wstawał. Blondyn zaczął bronić się już nawet nakrywką od kosza na śmieci, byleby nie dostać kolejny raz z pięści w twarz. Napastnik jednak nie odpuszczał i raz po raz uderzył niższego od siebie osobnika, który padł na ziemię któryś raz z rzędu. Przez pewien czas się nie podnosił, lecz w porę pojawił się jeszcze jeden mężczyzna, który powstrzymał faceta od kolejnego uderzenia.

- Hej! - zaczął Barnes, odciągając mężczyznę od swojego przyjaciela, który leżał na ziemi, jednakże, jak się okazało, przytomny. - Znajdź sobie kogoś w swoim rozmiarze.

Słowa jednak nie podziałały. Napastnik zamachnął się, chcąc uderzyć Bucky'ego w twarz, lecz Barnes w porę się uchylił, unikając tym samym ciosu. Sam uderzył swojego przeciwnika prawym sierpowym, przez co tamten aż się zatoczył. Brunet nie zaprzestał swoich czynności i kopnął mężczyznę w plecy, dzięki czemu poleciał do przodu i uciekł w popłochu, najwyraźniej nie chcąc dostać gorszego łomotu od Barnesa.

James patrzył przez chwilę, jak tamten mężczyzna ucieka, po czym podszedł do swojego kumpla, który stał już na równych nogach, opierając się ręką o płot za sobą. Steve'owi leciała jedynie krew z nosa, ale nic poważniejszego mu się nie stało.

- Czasem mam wrażenie, że ty to lubisz. - stwierdził, schylając się, by podnieść leżącą na ziemi kartkę należącą do Rogersa.

- Prawie go miałem. - powiedział blondyn, wycierając krew z twarzy.

- Który to już raz? - spytał James, przyglądając się świstkowi papieru. - Przeniosłeś się do Paramus? - zdziwił się. - Wiesz, że to niezgodne z prawem. Poza tym, New Jersey?

Steve spojrzał na swojego przyjaciela, wycierając się zarówno z ziemi, jak i krwi.

- Masz już przydział? - zapytał, totalnie ignorując wcześniejsze słowa mężczyzny. Był ciekaw tego, gdzie dostał się jego najlepszy kumpel.

- Do 107. - odparł dumnie James, po chwilowej ciszy, podnosząc głowę do góry jak paw. - Sierżant James Barnes. Jutro wypływamy do Anglii.

Rogers spuścił głowę, wzdychając.

- Idę do domu. - oznajmił chłodno. Wytarł ręce i ponownie spojrzał na przyjaciela. Bucky patrzył na niego, a jego twarz od razu ozdobił uśmiech. Objął niższego od siebie i ruszył przed siebie w celu zabrania go w pewne miejsce.

- Przestań. To moja ostatnia noc. - powiedział, puszczając blondyna. - Trzeba cię doczyścić. - dodał, wyrzucając kartkę na ziemię i podając przyjacielowi gazetę, którą trzymał do tej pory w dłoniach.

- A co? Gdzieś mnie zabierasz? - zapytał Steve, odbierając od niego gazetę. Przyjrzał się pierwszej stronie, gdzie napisane było wielkimi literami: WYSTAWA ŚWIATOWA. Widniał tam także rok: 1943.

- W przyszłość. - odparł Bucky. Obaj zaraz wyszli na ulicę, gdzie od razu wpadli na pewną czarnowłosą kobietę. - Przepraszamy. - powiedział od razu, dopiero po chwili rozpoznając, kto tak naprawdę przed nimi stał.

- A za co dokładnie? Za to, że do mnie nie zajrzeliście i nie pisaliście? Czy za to zderzenie sprzed chwili? - spytała rozbawiona Anastasia. Rozpoznała swoich przyjaciół niemal od razu i mimowolnie uśmiechnęła się na ich widok. 

Obaj mężczyźni byli zdziwieni pytaniami z jej strony i dopiero po chwili dotarło do nich, że to ta sama Anastasia Blake, którą poznali, gdy byli jeszcze dziećmi.

- Ana? - spytał dla upewnienia Steve, nie dowierzając własnym oczom. Nie miał pojęcia, że kilka dni wcześniej Barnes i Blake wpadli na siebie przypadkiem. Nie wiedział w ogóle, że ich przyjaciółka przebywała aktualnie w Nowym Jorku.

- We własnej osobie, Steve. - odparła nadal lekko rozbawiona. - Co wy tu wogóle robicie? Chowacie się po zaułkach? Czy ja o czymś nie wiem?

Zarówno James, jak i Steve zmieszali się, spoglądając na siebie nawzajem. Anastasia widząc to, zaczęła się śmiać, co jeszcze bardziej zdezorientowało jej przyjaciół.

- My... - zaczął Rogers, chcąc się jakoś wytłumaczyć, jednak kompletnie nie wiedział, co powiedzieć. Wciąż był w szoku po tym, jak ponownie spotkał czarnowłosą.

- A ty co właściwie tu robisz? Nie powinnaś być przypadkiem gdzieś indziej?

- Widzisz, mój drogi, mam dzisiaj akurat wolne, gdyż muszę odpocząć. A wracam właśnie z cmentarza. - odparła zgodnie z prawdą, zakładając kosmyk swoich czarnych włosów za ucho. - Byłam odwiedzić rodziców. Kilka dni temu minęło półtora roku od jego śmierci. - dodała już nieco ciszej, bo wciąż trudno jej było wspomnieć ojca, a tym bardziej rozmawiać o nim. Wciąż przed oczami pojawiał się jej widok jego martwego ciała.

- Nie wiedziałem, że zmarł tak niedawno. - przyznał cicho Bucky, przypatrując się jej, jakby była jakimś bóstwem.

- A skąd niby miałeś wiedzieć? - spytała retorycznie Ana, przenosząc na niego swój wzrok. 

- Czy ja dobrze słyszę, Ana? Twój ojciec nie żyje? - wtrącił nagle Steve, na co kobieta pokiwała tylko głową. Chwilę później stała już w ramionach blondyna i czuła się dość dziwnie, przytulając nieco niższego od siebie mężczyznę, który normalnie powinien być od niej wyższy. - Tak mi przykro.

Niebieskooka objęła go mocniej, wtulając twarz w zagłębienie jego szyi. Za plecami Rogersa stał Barnes, do którego uśmiechnęła się delikatnie. On również odwzajemnił jej uśmiech, w głowie wciąż mając jej słowa sprzed kilku dni.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro