rozdział 27
- Anastasia? - usłyszała kobieta w słuchawce, którą miała w uchu. Przeszła przez kolejne krzaki, wychodząc na ścieżkę, gdzie nikt jej nie widział. Była spory kawałek od bazy Hydry, skąd mieli ją zgarnąć.
- Jestem, jestem, Eddie. - odpowiedziała, opierając się o pień pobliskiego drzewa. Miała kilka zadrapań, ale poza tym nic jej nie było. Szybsza regeneracja też robiła swoje.
- Jak tam sytuacja? - spytał Eddie, spoglądając na innych, siedzących bardziej z przodu. On sam znajdował się bardziej na tyłach samolotu, dzięki czemu bez problemu mógł z nią porozmawiać.
- Wszystko idzie zgodnie z planem. Złapali go. - poinformowała, ruszając dalej, bo zostało jej zaledwie kilkaset metrów do wyznaczonego celu. Miała dotrzec na polanę, jak to było wcześniej ustalone. - Możecie mnie zgarnąć.
- Się robi.
Anastasia przeszła jeszcze kilka metrów dalej, gryząc nieustannie swoją wargę. W głowie od jakiegoś czasu siedziała jej myśl, która atakowała ją w każdym momencie. Musiała zrobić coś, by się jej pozbyć, a do tego potrzebny był jej właśnie Eddie.
- Eddie? - spytała cicho, słysząc z oddali zbliżający się samolot. Spojrzała w górę, a mała kropka mignęła jej przed oczami.
- Tak? - odezwał się mężczyzna, dając jej znak, że słyszał. An nabrała nieco powietrza do płuc i wypuściła je po chwili, zbierając się w sobie, by w końcu powiedzieć mu to, co powinna zrobić już dawno.
- Dzięki za wszystko.
Eddiego nieco zaskoczyły te słowa, ale nie dał tego po sobie poznać. Cieszył się niezmiernie, że zaufała mu tamtego dnia, że ufała mu na tyle, by zdradzić swój sekret, by mianować go jej zastępcą. To było naprawdę dużo.
- Nie ma sprawy. Pomógłbym ci zawsze, jesteś w końcu naszą panią pułkownik.
Kobieta zaśmiała się cicho na jego słowa. Wiedziała, że już zawsze będzie tak nazywana przez swój oddział, ale nie miała im tego za złe. Bo w końcu była ich panią pułkownik.
~*~
Anastasia widziała przez okno, że Schmidt wymierzył w Steve'a bronią. Nie zwlekała i zaraz wpadła do pomieszczenia prosto przez okno, rozwalając je. Tuż za nią pojawili się też inni, między innymi Eddie.
Schmidt prędko zdał sobie sprawę, że zrobiło się niebezpiecznie i zaczął uciekać. Sojusznicy Rogersa momentalnie zaczęli strzelać zarówno w jego stronę, jak i w stronę popleczników mężczyzny. Niemalże wszyscy wkrótce padli na ziemię po oberwaniu kulki w którąś część ciała.
- Ana! - zawołał Steve, biegnąc za Czerwoną Czaszką. Pamiętał jednak, że ona miała rozprawić się z mężczyzną razem z nim. Działali razem i razem zamierzali go pokonać.
- Lecę! - odkrzyknęła od razu, sięgnęła po tarczę blondyna i pobiegła za nim. - Trzymaj, przyda ci się. - powiedziała, podając mu jego własność. Steve uśmiechnął się wdzięcznie, odbierając od niej swoją tarczę.
- Dzięki.
Nie czekając już dłużej, pobiegli tuż za mężczyzną, który za wszelką cenę chciał od nich uciec. Ale nie tylko on miał wsparcie.
Odział Specjalny i jeszcze inni żołnierze z wojska przyjaciół byli gotowi do walki i również znaleźli się w budynku. Mieli grać ostro? Tak też zamierzali zrobić. To była ostatnia droga do pokonania Schmidta i jego elity.
Blake i Rogers prędko znaleźli mężczyznę i bez zawahania zaczęli za nim biec, by go jakoś powstrzymać, nawet jeśli było to trudnym zadaniem. Mężczyzna miał broń, której oni niestety nie mieli. Ale było coś, czego nikt nie mógł im zabrać. Coś, czego Schmidt nigdy nie zaznał.
Steve rzucił swoją tarczę, oddychając głośno. Spojrzał na swoją przyjaciółkę i kiwnął w jej stronę głową. Zrozumiała od razu i kiedy już mieli biec z powrotem... Pojawił się ten sam człowiek, bądź maszyna, który był też w pociągu tamtego pamiętnego dla nich dnia. Oboje cofnęli się momentalnie, gdy pojawił się przed nimi ogień z dział, które przeciwnik posiadał. Zrobiło się momentalnie gorąco, a oni nie mogli nic z tym zrobić. Nie mieli nawet jak stamtąd uciec.
I nagle usłyszeli strzały, a mężczyzna padł na ziemię, ogień zniknął. Wyszli ze swojej kryjówki, a wtem ich oczom ukazały się dobrze znane im osoby. Anastasia uśmiechnęła się na ich widok, bo nie tylko cieszyła się, że widziała Peggy... Cieszyła się też, bo znów mogła patrzeć na swój oddział w akcji, a to napawało ją dumą. Gdyż to ona była tą, która ich tak dobrze wyszkoliła.
Patrzenie na nich w akcji mogło trwać wiecznie, ale Anastasia wiedziała, że nie było na to czasu. Otrząsnęła się prędko i spojrzała w bok, gdzie akurat stali jej przyjaciele. Pokręciła głową i ruszyła przed siebie, wymijając ich.
- Gołąbeczki, to nie odpowiedni czas!
Peggy zarumieniła się lekko, Steve ruszył za Anastasią, niczym zahipnotyzowany. A ona pokręciła głową i sama przyspieszyła nieco kroku, kierując się w odpowiednią stronę. Dobrze wiedziała, że tamtą dwójkę ciągnęło do siebie od dawna, ale zdawała sobie też sprawę, że to nie był czas na romantyczne zagrania.
~*~
Wielki statek zaczął sunąć przez lotnisko - o ile można było to tak nazwać - kiedy Anastasia i Steve to zobaczyli. Nie zwlekali długo, bo niemalże od razu zaczęli kierować się za maszyną, unikając ataku ze strony obecnych tam żołnierzy. Powalili kilku, innych zostawili swoim.
- Nie dogonimy go! - zawołała kobieta, widząc, że samolot oddalał się coraz szybciej, a oni, mimo szybkiego biegu, nie byli w stanie go dogonić w żaden sposób.
- Damy radę!
Choć blondyn naprawdę chciał w to wierzyć, prawda była inna. Zatrzymał się nagle, a ona razem z nim, ale nie na długo, bo zaraz znikąd pojawił się koło nich samochód.
A w środku znajdował się pułkownik Philips i Peggy.
- Wsiadajcie! - zawołał mężczyzna, wskazując za pojazd. Nie trzeba było im powtarzać drugi raz.
Philips ruszył wręcz z piskiem opon, a całą trójkę wbiło w fotele. Mężczyzna pędził za samolotem najszybciej jak się dało. Serce waliło im wszystkim w piersi, czuli wiatr we włosach, dosłownie, i wielką chęć rozprawienia się w końcu ze Schmidtem. Raz w dobrze.
Mężczyzna wcisnął jakiś guzik i całą czwórkę ponownie wcisnęło w siedzenia, o wiele bardziej, niż poprzednio.
Rogers i Blake wkrótce wstali, co było dość trudne do realizacji przy takiej prędkości, ale mimo wszystko udało im się. Musieli się jakoś dostać na statek, nie było innej opcji.
- Tak trzymaj! - zawołał Steve, choć nikt z nich nie wiedziało do kogo i o co mu chodzi. Nie przejmowali się tym jednak.
- Czekaj! - odkrzyknęła mu Peggy, widząc, że zostały jej ostatnie sekundy na to, co chciała zrobić już dawno. Rogers odwrócił się jeszcze, a ona podniosła się nieco do góry i złączyła z nim usta.
Anastasia uśmiechnęła się na ten widok, ale zaraz posmutniała. Jej miłość nie żyła i nawet jeśli cieszyła się szczęściem przyjaciół, nie potrafiła udawać, że było jej niesamowicie ciężko.
- Dorwnijcie go.
Oszołomiony Steve, nie wiedział z początku co zrobić. Dopiero głos Philipsa i uścisk Anastasii wybudził go z transu. W tamtej chwili był gotowy tam zostać, właśnie z Peggy i rzucić wszystko, ale później miałby wyrzuty, że nie zrobił tego, co było jego zadaniem, co siedziało mu w głowie od samego początku.
- Ja cię nie całuję. - oznajmił kierowca stanowczym tonem, a czarnowłosa zaśmiała się w duchu. Nie potrafiła sobie jakoś wyobrazić tamtej sceny.
- Steve... - powiedziała Ana, zwracając na siebie jego uwagę. - Chodź.
Choć dostanie się na pokład było trudne, oni doskonale sobie z tym poradzili. Oba pojazdy zbliżały się niebezpiecznie szybko do urwiska i tylko jeden z nich mógł sobie z tym wtedy poradzić.
Skoczyli wreszcie, samochód skręcił, by nie spaść w dół, samolot wzbił się w powietrze.
A Anastasia Blake-Barnes odwróciła się jeszcze za siebie, wiedząc, że mogła już nigdy nie wrócić z tamtej misji. I w dodatku osierocić swojego jedynego syna.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro