rozdział 25
Anastasia nie pamiętała powrotu do domu, do Nowego Jorku ani tego, jak znalazła się w swoim mieszkaniu. Płakała przez cały czas, nie spała w nocy, mało jadła, przestała się odzywać. Stała się wrakiem człowieka, wrakiem dawnej siebie, która nigdy się nie poddawała. Każde wspomnienie, każde słowa, każdy pocałunek... Wszystko przewijało się jej w głowie, nie dając spokoju. Czuła, jakby straciła cząstkę siebie, cząstkę, która już nigdy nie miała wrócić.
Steve też nie był w najlepszym stanie. Każdego dnia próbował się upić, co jednak nie mogło się stać - skutki serum superżołnierza. Rozpaczał równie mocno, co jego przyjaciółka. Nie potrafił pogodzić się ze śmiercią Barnesa, wiedział, że już nigdy go nie zobaczymy.
I oboje trwali w takim stanie przez naprawdę długi czas, a Peggy, która poprosiła Eddiego o pomoc, nie wiedziała, co zrobić, by ci choć na chwilę zapomnieli o zmarłym przyjacielu.
Tamtego dnia szatynka spotkała się z mężczyzną w pobliskim parku, by omówić z nim pewną kwestię. Mieli im pomóc, mieli wyciągnąć ich do ludzi, choćby mieli namawiać ich przez długi okres czasu.
- Cześć, Peggy. - przywitał się mężczyzna, dosiadając się do siedzącej już na jednej z ławek kobiety, która z niecierpliwie wyczekiwała go od kilku minut.
- Hej, Eddie. Dobrze, że jesteś. Naprawdę nie wiem, co mam zrobić. Ani Steve, ani Anastasia nie odzywali się przez kilka dni, nie pojawili się też w bazie. - powiedziała Peggy, nie zamierzając owijać w bawełnę. Oboje doskonale wiedzieli, co się działo, nie trzeba było nic tłumaczyć.
- Trudno nie zauważyć. Musiałem ich wszystkich jakoś ogarnąć, sam. - stwierdził brązowooki, przejeżdżając dłonią przez swoje równie ciemne włosy. Był zmęczony, czego nie dało się ukryć. Ale musiał być silny, za wszelką cenę. - A co w ogóle proponujesz? - spytał prosto z mostu.
- Najpierw trzeba z nimi porozmawiać. Później się coś wymyśli. - oznajmiła, bo tylko to siedziało jej w głowie. Musieli porozmawiać zarówno z Anastasią, jak i Steve'em, tylko to im zostało.
- Czyli najtrudniejsze zadanie przed nami. Rozmowa.
- Innego wyjścia niestety nie mamy. - powiedziała Peggy, wzdychając cicho. Była zdeterminowana, jak nigdy, ale z drugiej strony wiedziała, co ją czekało. Mogli o tym mówić, lecz czy praktyka wyglądała tak samo? Tak prosto?
- No nie. - potwierdził Eddie.
Chwilę później oboje rozeszli się w swoje strony, zamierzając zrealizować swój plan od razu.
~*~
Eddiemu nie trudno było znaleźć mieszkanie Any, z resztą Peggy podała mu jej adres. Mężczyzna westchnął i niepewnie zapukał do drzwi. Zaraz powtórzył to ponownie, lecz już znacznie pewniej. Wiedział, że tam była, nie było opcji, żeby nie słyszała.
I nie mylił się. Anastasia siedziała w salonie i tępo wpatrywała się w łóżeczko ze swoim synkiem oraz w ścianę przed sobą, gdzie powieszone były zdjęcia ze ślubu. Patrzenie na to wszystko wprawiało ją w dobre wspomnienia, które prędko zastępowała pustka. Zdawała sobie sprawę, że to, co przeżywali przez te kilka dni już nigdy nie wróci. A to dobijało ją jeszcze bardziej.
- Nikogo nie ma w domu! - zawołała zachrypniętym głosem, w nadziei, że nieproszony gość stamtąd odejdzie. Łudziła się, że tak się stanie.
- Przecież wiem, że tam jesteś! Otwórz! Chcę porozmawiać!
Czarnowłosa nie odpowiedziała więcej, zakryła twarz poduszką, którą przytulała do swojej piersi. Znów zebrało się jej na łzy, ale nie pozwoliła im wypłynąć.
Pukanie rozległo się ponownie, ale Eddie nie słyszał nic po drugiej stronie. Przysunął się jeszcze bardziej do drzwi i oparł na nich czoło, nie wiedząc, co zrobić. Nie mógł tam wejść tak po prostu, z resztą drzwi i tak były zamknięte na klucz. Ona musiała mu otworzyć.
- Anastasia? - spytał cicho, jakby wiedział, że stała po drugiej stronie. A stała.
- Po co przyszedłeś, Eddie? To nie ma sensu, idź stąd.
- Nie odejdę, dopóki ze mną nie porozmawiasz. Choć chwilę. - powiedział stanowczo, ale nie za głośno, by jej nie wystraszyć. Czuł się, jakby wtedy rozmawiał z dzieckiem, które bało się czegoś zrobić. Choć oboje byli dorośli, to jednak gdzieś w środku wciąż byli tymi dzieciakami. - Wpuścisz mnie?
Ku wielkiej uciesze Eddiego, Anastasia otworzyła drzwi, lecz nie spojrzała w jego stronę. Mężczyzna uśmiechnął się w duchu, był postęp i był z tego dumny.
- Wchodź.
Wszedł do środka i od razu udał się wgłąb mieszkania, a ona zaraz za nim. Nie usiadła jednak, a stanęła przy łóżeczku, przodem do niego, wskazując, żeby usiadł, co też posłusznie zrobił.
- Skąd w ogóle masz mój adres? - spytała, krzyżując ręce na piersi. Eddie wzruszył ramionami, ale ona i tak domyśliła się, kto mógł być tego sprawcą. - Peggy, prawda?
- Ona po prostu chce wam pomóc. Ja też. - powiedział, nie chcąc owijać w bawełnę, bo to i tak nie miało najmniejszego sensu. Ona prędzej, czy później domyśliła się, po co przyszedł tak dokładnie, a kłamanie nie wchodziło nawet w grę.
- W takim razie, mów, co masz mówić i idź stąd. Chcę pobyć sama.
Eddie nie zraził się jej szorstkim tonem i wyprostował się w swoim siedzeniu, patrząc na nią twardo. Mimo że od początku wzbudzała w nim jakieś dziwne emocje i mimo że czasami czuł się w jej towarzystwie nieco niezręcznie, to wtedy nie zamierzał odpuszczać. Ale patrzenie w niebieskie, przenikliwe i nie wyrażające jakichkolwiek emocji oczy było dość trudnym wyzwaniem.
- Siedzisz sama od dobrego tygodnia. Powinnaś wyjść z domu, do ludzi. Może wtedy jakoś zapomnisz. Cooper na pewno się ucieszy, gdy znowu zobaczy innych.
- Ale ja nie chcę zapominać, rozumiesz? Nie chcę. - powiedziała, a głos załamał się jej pod koniec. Mężczyzna dopiero wtedy zauważył, że jej oczy się zaszkliły i coś ukuło go w sercu. Trudno było mu zrozumieć, jak tak silnie psychicznie kobieta była w takim stanie.
- Nikt ci nie każe zapominać, ale czas leczy rany. Musi do ciebie dojść, że chcemy dla ciebie, dla Steve'a dobrze. Siedzenie w domu nic ci nie da, a jeszcze bardziej będziesz się zadręczać, że Barnes zginął. Nie pozwól, by to zniszczyło cię od środka.
Wskazał w jej kierunku, po czym bez słowa skierował się do wyjścia. Wyszedł, tak po prostu, trzaskając cicho drzwiami. A ona stała tam przez chwilę, analizując w głowie jego słowa.
- Pieprzony, Eddie Hall. - warknęła, uderzając w ścianę za sobą z frustracji. - Że też musi mieć rację.
~*~
- Oddział Specjalny, do mnie!
Dzień zapowiadał się, jak zwykle, ale tamtego dnia wydarzyło się coś, czego nie spodziewał się nikt z oddziału Anastasii.
Wszyscy szykowali się do treningu, rozgrzewając stawy nieopodal namiotów, gdy do ich uszu dotarł znany im głos pani pułkownik. Cały oddział odwrócił się w odpowiednią stronę, dostrzegając zmierzającą w ich kierunku czarnowłosą kobietę z wózkiem z dzieckiem, którą tak dobrze znali.
Anastasia szła tam dumnym, szybkim krokiem, nie odrywając od nich oczu ani na moment. Jedno spojrzenie wystarczyło, by wszyscy ustawili się w szeregu, salutując jej na powitanie. Nikt się jednak nie odezwał, zbyt zdezorientowany jej widokiem. Oraz tym, że zabrała tam małe dziecko.
- Jak dobrze widzicie, wróciłam. A teraz nie dam wam o sobie zapomnieć. Będziecie mieli mnie serdecznie dość, będziecie mnie wyklinać, że was tak męczyłam. A później przyjdzie czas, że będziecie mi za to dziękować. - powiedziała na przywitanie, a oni ani drgnęli. Słyszeli niejednokrotnie, że była typem osoby, która nigdy nie odpuszczała. Tak miało być i wtedy. - A teraz dziesięć kółek wokół bazy. To dopiero początek, moi drodzy.
Ruszyli niemal od razu, nie wyrażając swojego sprzeciwu. Eddie uśmiechnął się delikatnie w jej stronę, wiedząc, że choć trochę przemówił jej do rozumu.
A ona wiedziała, że Eddie Hall też nigdy nie odpuszczał.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro