Rozdział 14
1943
- Kto mi pomoże przyłożyć Adolfowi? - spytał Steve, ubrany za Kapitana Amerykę. Stał na widowni w swoim śmiesznym wdzianku i przemawiał do publiczności, którą byli żołnierze.
Nikt nie podniósł ręki, nikt się nie odezwał.
Anastasia - stojąca za kulisami z synkiem w wózku - pokręciła głową sama do siebie. To było absurdalne. Sama nie wiedziała, jakim cudem się tam znalazła i to w dodatku z rocznym dzieckiem, ale obiecała blondynowi, że będzie go wspierać. I miała już dość oglądania jego wystąpień. Dobijało ją to.
- Okey. - westchnął Steve, nie wiedząc co zrobić w tamtej sytuacji. - Potrzebny będzie ochotnik. - dodał w nadziei, że któryś z żołnierzy się na to zgodzi. Przeliczył się.
- Tu sami ochotnicy. - zawołał ktoś z tłumu, a reszta zachichotała. - Myślisz, że co tu robimy? - spytał, a widownia po raz kolejny ryknęła śmiechem. Ani Anastasii, ani Steve'owi wcale się to nie podobało.
- Dawać panienki! - krzyknął ktoś inny, a zaraz za nim cała reszta, ponownie z resztą. Steve spojrzał w bok, gdzie stała jego przyjaciółka, jednak ta sama nie wiedziała, co zrobić w takiej sytuacji. Nie była w stanie mu wtedy pomóc.
- One znają tylko jeden kawałek. - stwierdził, wracając wzrokiem do tłumu. Jeszcze raz spojrzał w bok i ponownie na widownię. - Zobaczę, co da się zrobić. - oznajmił, gotowy, by jak najszybciej stamtąd zejść i najlepiej zniknąć. Nie tak miało wyglądać jego życie i on doskonale o tym wiedział.
- Tak zrób, lala.
- Ładne butki, dzwoneczku.
- Dajcie spokój. Jesteśmy w jednej drużynie. - powiedział blondyn, zmęczony już ciągłym dogryzaniem ze strony znajomych kolegów z wojska. Starał nie przejmować się wyzwiskami pod swoim adresem, choć te bolały go za każdym razem, gdy tylko ktoś je wypowiadał.
- Kapitanie! Dasz mi autograf?
Kobieta momentalnie odwróciła wzrok i zeszła z backstage'u z małym Cooperem, by nie widzieć wypinającego tyłka jednego z mężczyzn. To było dla niej za dużo, dla Rogersa z resztą też. Mogła znieść wszystko, dosłownie WSZYSTKO, ale tego było zdecydowanie za wiele.
Inni zawiwatowali, ale kobieta już nawet tego nie słuchała. Usiadła na ostatnim schodku i schowała twarz w dłoniach. To było za dużo, żałowała, że dała się na to namówić i że tam była. Miała przecież inne plany na te dwa lata - między innymi wychowanie syna - a jednak wciąż pozostawała przy swoim przyjacielu, który niejednokrotnie próbował namówić ją do powrotu. Ona jednak nigdy nie odpuszczała. Bo obiecała samej sobie przy nim być za wszelką cenę.
~*~
Anastasia siedziała w jednym z namiotów, patrząc na Coopera albo na co chwila przywożących rannych z wojny. Nie była głupia, prędko domyśliła się, że wielu z nich poległo, a jeszcze więcej zostało rannych bądź wziętych do niewoli. Ścisnęło ją coś w sercu, bo przecież pozwoliła polecieć tam Bucky'emu, który mógł już nigdy stamtąd nie wrócić. Zarzucała sobie, że posłała kolejną bliską sobie osobę na pewną śmierć. Pluła sobie w brodę, że pozwoliła na to kolejny raz.
Jej spokój nagle jednak przerwał Steve i Peggy, którzy niespodziewanie wparowali do namiotu, w którym się znajdowała. Mężczyzna nie musiał nic mówić. Spojrzał na nią i kiwnął w jej kierunku głową, a ona od razu zrozumiała. Podniosła się prędko na równe nogi, wzięła Coopera i podążyła za swoimi przyjaciółmi prosto do innego namiotu.
- Pułkowniku.
- Gwiaździsty bohater. - odezwał się pułkownik Philips, bo to właśnie do niego zmierzała cała trójka. Podniósł na nich wzrok, ale zaraz wrócił do swoich wcześniejszych czynności. - Czego chcesz?
- Listę zabitych pod Atzano*. - odpowiedział od razu Rogers, nie dopuszczając do siebie żadnej odmowy. Chciał wiedzieć, nawet jeśli prawda okazałaby się brutalna.
- Nie rozkazujesz mi, synu. - odparł starszy, patrząc na blondyna z dołu, gdyż siedział. Anastasia wypięła dumnie pierś i wyszła zza przyjaciela, stając naprzeciwko pułkownika Philipsa z obojętną miną, nawet jeśli serce waliło jej w piersi, jak oszalałe.
- Potrzebujemy jednego nazwiska. Sierżant James Barnes. - powiedziała stanowczo, chcąc, jak najszybciej dowiedzieć się, czy jej ukochany żył. Miała wielką nadzieję, że tak było. Musiała mu w końcu powiedzieć o tym, że był ojcem.
- A my później pogadamy. - odezwał się mężczyzna, wskazując na Peggy końcówką długopisa. Słowa Blake na nic się zdały, bo pułkownik nie raczył jej na to odpowiedzieć.
- Proszę nam powiedzieć, że on żyje. - powiedział Steve z determinacją. Był nieugięty. Pragnął dowiedzieć się prawdy, tak samo jak Anastasia. Blondyn już zaczął coś dyktować, jednak drugi mężczyzna mu w tym przerwał.
- Wiem, jak to się pisze.
Patrzyli na siebie przez chwilę w ciszy, zakłócanej jedynie przez deszcz, nieustannie padający na zewnątrz. Po minie pułkownika Philipsa śmiało można było wyczytać, że się zastanawiał. W końcu wstał ze swojego miejsca i odwrócił się, by odłożyć papiery, które wcześniej podpisywał.
- Podpisałem dziś stos listów z kondolencjami. - poinformował, a serca obojgu przyjaciół zabiły mocniej. Była jakaś nadzieja, choć najmniejsza, ale była. - Ale to nazwisko brzmi znajomo. - dokończył z przykrością, choć nie przejął się tym zbytnio. Dla niego było obojętne, czy Barnes żył, czy nie. - Przykro mi.
W oczach Anastasii po raz pierwszy od dawna stanęły łzy, a serce, które dotychczas biło jak szalone, rozpadło się na miliony kawałeczków. Kobieta przestała panować nad swoim oddechem, a samotna łza spłynęła po jej bladym policzku.
Peggy, widząc to, natychmiast przytuliła ją od boku, chcąc dodać nieco otuchy. Czarnowłosa była jej za to niesamowicie wdzięczna, nawet jeśli nie wypowiedział żadnego słowa w jej stronę.
- A pozostali? - dopytywał Steve, którego równie mocno dotknęła informacja, że jego przyjaciel prawdopodobnie już nie żył. Ale zawsze pozostawała nadzieja, że mogli uratować chociażby innych. - Zamierzacie ich uwolnić?
- Wygrywając wojnę. - odparł Philips oczywistym tonem, nie przejmując się zaistniałą sytuacją. Nie wzruszyła to reakcja Blake, nie zwrócił uwagi na ledwo widoczne łzy w oczach Rogersa.
- Wiecie, gdzie ich trzymają. - drążył blondyn, zły, że mężczyzna nie chciał im nic zdradzić.
- To 50 kilometrów za linią wroga. Stracilibyśmy więcej ludzi, niż zdołalibyśmy ich ocalić. - wyjaśnił Philips pokrótce, poważnym tonem. Nie chciał nawet przyjąć do swojej świadomości, że ktoś, szczególnie oni, mogliby tam ruszyć od zaraz. - Panna Blake pewnie wie, jakie to zagrożenie. - dodał, spoglądając znacząco na niebieskooką, która zmierzyła go wzrokiem. Nie podobał się jej ton, z jakim mężczyzna mówił to wszystko. - Ale ty tego nie rozumiesz. Jesteś tancereczką.
Steve'a z całą pewnością zabolały te słowa, ale starał się tego nie pokazać. Obie kobiety jednak wiedziały, że go to dotknęło w jakiś sposób.
- Rozumiem świetnie. - oznajmił, mrużąc oczy na pułkownika Philipsa.
- A ja zanadto. - dodała wściekle Anastasia, podchodząc o krok bliżej do mężczyzn. Miała nadzieję, że jeden z nich zrozumie, że nie chcieli źle, że chcieli pomóc. - Ale zawsze jest jakieś rozwiązanie. - dopowiedziała już spokojniej, patrząc na starszego mężczyznę z pewnym błyskiem w oku. On jednak nie zwrócił na nią uwagi, co dość mocno ją zabolało.
- To idź sobie rozumieć, gdzie indziej. - odparł obojętnie mężczyzna, patrząc na blondyna, po czym wyminął całą trójkę. Czas na rozmowy minął i właśnie tak chciał im to oznajmić, a nie, jak normalny człowiek, po prostu powiedzieć. - Podobno za pół godziny masz kolejny popis.
- Zgadza się. - przytaknął Steve przez zaciśnięte zęby. Peggy i Anastasia doskonale zauważyły, na co patrzył. Nie trwało to jednak długo, bo zaraz wyszedł bez dodatkowego słowa, a kobiety spojrzały za nim nieco zdziwione.
- Pójdę za nim. - stwierdziła czarnowłosa, po czym ruszyła za przyjacielem. Wiedziała, że miał plan i wiedziała też, że ona zapewne też się w nim znajduje. Musiała się tylko dowiedzieć, co dokładnie zamierzał. Bo nie mogła zostawić dziecka ot tak.
~~~~~~~~~
* Kompletnie nie mam pojęcia, czy istnieje takie słowo, czy cokolwiek to jest. Jeśli wiecie dokładniej, co to, prosiłabym, żebyście napisali w komentarzu. Z góry dziękuję.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro