Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

epilog

Anastasia podniosła się ociężale z łóżka, słysząc hałas zza oknem. Podeszła do parapetu, zasłaniając nieco oczy ręką przez wdzierające się słońce. Zmarszczyła brwi i prędko cofnęła się o krok, bo pierwszy raz widziała tak dużą ilość aut na ulicach. Wszystko wydawało jej się inne, w głowie huczało, mózg podpowiadał, że coś było nie tak. A po chwili dotarło do niej, że przecież zginęli, że nie powinno jej tam być.

Podeszła natychmiast do drzwi i nacisnęła na klamkę. Zamek ustąpił od razu, a ona, nieco zdziwiona, wyszła na zewnątrz. Na korytarzu stali jacyś uzbrojeni mężczyźni, którzy natychmiast zauważyli, że wyszła, i skierowali się w jej stronę. Ona jednak zareagowała bardzo szybko i powaliła ich na ziemię. Obaj jęknęli głośno, ale ona już nie zwracała na to uwagi. Zaczęła biec przed siebie, w nadziei, że spotka kogoś znajomego, że to okaże się tylko fikcją.

I już po chwili wpadła prosto na Steve'a.

- Steve! - zawołała, odsuwając się od niego nieznacznie. Spojrzała na jego twarz, wyglądał, jak ostatnim razem, gdy go widziała, nic się nie zmieniło.

- Anastasia! - powiedział, sam mierząc ją wzrokiem od góry do dołu. Wyglądała, jak zawsze, jedynie miała na sobie jakieś ciuchy, które on sam miał.

Rozejrzeli się wokoło, dostrzegając zmierzających w ich stronę ludzi, których nigdy nie widzieli. Zaczęli uciekać, nawet jeśli żadne z nich nie odezwało się już więcej. Nie wiedzieli, gdzie byli, nie wiedzieli, co się dzieje. Wiedzieli jedno - musieli się stamtąd wydostać jak najszybciej.

Wybiegli po chwili na ulicę, prosto pod jadące samochody. Kierowcy o mało ich nie potrącili, ale ci to zignorowali. Pobiegli dalej, nie przejmując się, że biegną po ulicy, w dodatku na bosaka. Nie przejmowali się tym nawet trochę.

Wreszcie znaleźli się na Time Square, którego nigdy wcześniej tam nie było. Otaczali ich jacyś ludzie, pojazdy, które widzieli po raz pierwszy w życiu i mnóstwo bilbordów, których nigdy tam nie było.

- Co tu się dzieje?

Odpowiedź przyszła sama, choć nie tak szybko, jak podejrzewali. Z każdej strony podjechały do nich jakieś czarne auta, z których prędko wysiedli nieznani im ludzie. Jeden z nich, ciemnoskóry mężczyzna z przepaską na oku, wyglądający, jak pirat, postanowił uspokoić dwójkę przyjaciół i wyjaśnić im kilka spraw.

- Spocznij, żołnierzu. Spokojnie, pani pułkownik.

Spojrzeli na niego, starając się unormować swoje oddechy. Mężczyzna podszedł do nich bliżej z obojętną twarzą.

- Wybaczcie ten mały teatrzyk. - powiedział, wskazując na otoczenie. Po jego głosie nie było słychać, żeby rzeczywiście było mu przykro z tego powodu. - Uznaliśmy, że lepiej będzie was przygotować.

- Na co? - odezwał się Steve, marszcząc brwi.

- O czym ty mówisz, gościu? - spytała Anastasia, mierząc mężczyznę wzrokiem. Nie wzbudzał jej zaufania, mimo że go nawet nie znała. Nie wyglądał na towarzyskiego, nawet jeśli otaczali go ludzie, którzy w pewien sposób rządził.

Nick Fury, bo właśnie tak miał na imię ów mężczyzna, postawił kilka kroków w ich stronę, ale tak ostrożnie, by ich nie przestraszyć. Nie chciał, by znów zaczęli uciekać, a nawet jeśli by to zrobili, jego ludzie natychmiast by ich złapali.

- Spaliście. - poinformował, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie. Przyjaciele spojrzeli na siebie zdziwieni. Ale sprawa wyjaśniła się zadziwiająco szybko. - Prawie siedemdziesiąt lat.

- To żart, tak? To jest po prostu nasz głupi sen, prawda? - spytała Anastasia, bo nie dochodziło do niej jakoś, że to wszystko było prawdą. To wszystko było tak absurdalne...

- Nic z tych rzeczy, panno Blake. - zaprzeczył do razu Fury, kręcąc głową. Uśmiechnął się delikatnie, ledwo widoczne.

- Skąd...?

Nie odpowiedział jej. Zarówno ona, jak i blondyn obok niej, rozejrzeli się jeszcze raz wokoło i dotarło do nich, co się stało. Nie byli już w tym samym Nowym Jorku, co te siedemdziesiąt lat wcześniej. To niby było to samo miejsce, a jednak zupełnie inne, nie ich. Dotarło do nich, że tak naprawdę nigdy nie zginęli.

- I jak? Trzymacie się? - spytał Nick, przekrzywiając nieco głowę w bok. Anastasia podtrzymała się ramienia Steve'a i oparła o niego czoło, kręcąc głową na boki. Chciała odgonić od siebie te wszystkie myśli, ale na nic się to zdało.

- Tak. - przytaknął Rogers, nawet jeśli nie do końca było to prawdą. - Ale... Miałem randkę. - dodał, przypominając sobie o Peggy i o ich spotkaniu, tańcu... O ostatniej rozmowie, ich pierwszym, a zarazem ostatnim pocałunku. Wiedział, że to prawdopodobnie już nigdy nie się zdarzy, że to już przepadło.

- I mój syn... - wyszeptała Anastasia, zakrywając usta ręką, bo nie mogła uwierzyć, że już nigdy go nie zobaczy. Łzy stanęły w jej oczach, ale nikt nie zwrócił na to uwagi.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro