Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

rozdział 54

Z Wysogrodu Jaime wyjeżdżał na czele kolumny nie tylko zbrojnych, ale i wozów obładowanych łupami, złotem Tyrellów, a także zapasami. Bronn dostał od niego polecenie wyładowania wozów solonymi rybami, twardym chlebem, smalcem, rzepą, workami fasoli i jęczmienia oraz kręgami żółtego sera, nie narzekali zatem na brak prowiantu, wciąż jednak szukali żywności także po drodze, by zapasy przedwcześnie się nie skończyły. Codziennie, gdy o zmierzchu wracali rycerze wyznaczeni tego dnia do polowania, zawsze przynosili zwisającego z tyki jelenia albo parę dyndających u pasów przepiórek. Młodsi chłopcy, giermkowie i paziowie zaczęli zbierać rosnące przy szlaku grzyby, a gdy natknęli się na sad, przechodzili przez płot, żeby nazbierać późnych jabłek. Wszystko to zawsze się przydawało. Do wykarmienia były tysiące ludzi, nie tylko armia Lannisterów, ale i żołnierze Randaylla Tarly'ego.

Wokół rozbrzmiewał brzęk stali i stukot kopyt, gdy powoli wlekli się z powrotem do Królewskiej Przystani. Długa kolumna jeźdźców przejeżdżała traktem od wsi do wsi, często przyciągając uwagę prostaczków. Ciężko wyładowane wozy sunęły z turkotem po kamieniach. O ile wcześniej, podczas jazdy do Wysogrodu wszędzie słychać było rozmowy, śmiechy i szczęk żelaza, gdy na postojach niektórzy z mężczyzn trenowali przed bitwą, tak teraz jedynymi towarzyszącymi Jaime'owi dźwiękami były stukot kopyt jego wałacha oraz brzęk miecza w pochwie. I choć zwykle samotność mu nie przeszkadzała, tym razem mężczyzna zatęsknił za beztroskim życiem obozowym, którego doświadczył wcześniej, jadąc na Riverrun. Teraz jednak zbyt blisko czuło się nadchodzącą wojnę, by pozwalać sobie na zabawy i śmiech. Wielu młodych rycerzy i giermków spoważniało po bitwie w zamku Tyrellów, która, choć łatwo wygrana, zostawiła po sobie trupy i krew.

Wiele kłopotów sprawiała im również sama droga. W zasadzie były to tylko dwie biegnące przez zielsko koleiny. Płynąca królewskim traktem ludzka rzeka przeradzała się tu w cieniutki strumyczek, ciągnący się przez wiele mil.

Złe było jednak to, że droga wiła się niczym wąż, przecinając jeszcze mniejsze ścieżki, a niekiedy wręcz niknęła bez śladu, po to tylko, by po półtorej mili, gdy niemal utracili już nadzieję, pojawić się znowu. Jaime'a doprowadzało to do szału. Okolica im za to sprzyjała – faliste wzgórza i tarasowate pola, gdzieniegdzie urozmaicone łąkami, zagajnikami i małymi dolinkami, w których nad płytkimi strumykami pochylały się wierzby. Droga była jednak tak wąska i kręta, że posuwali się naprzód bardzo powoli.

Ich wędrówkę opóźniały również wozy, które wlokły się ociężale, skrzypiąc przeciążonymi osiami. Codziennie musieli się zatrzymywać z tuzin razy, by uwolnić koło, które ugrzęzło w koleinie, albo zaprzęgać kolejno do każdego wozu po dwa zestawy zwierząt, żeby wspiąć się na błotnisty stok. Pewnego razu, w samym środku gęstego dębowego gaju, natknęli się na zaprzężony w wołu wóz, na którym trzech mężczyzn wiozło drewno na opał. Brak miejsca nie pozwalał nikomu ustąpić drogi i pozostało im jedynie zaczekać, aż mężczyźni wyprzęgną wołu, przeprowadzą go między drzewami, przełożą dyszel, znowu zaprzęgną zwierzę i ruszą w tę samą stronę, z której przyjechali. Wół poruszał się jeszcze wolniej niż ich wozy i tego dnia nie posunęli się naprzód prawie wcale.

Na następnym przecięciu kolein Jaime zawrócił wozy ku Królewskiej Przystani. Słońce dotarło już na zachód, kiedy zbocze pod kopytami ich koni złagodniało.

Pola uprawne ustąpiły miejsca lasom, wioski i grody były tu większe, chociaż dalej od siebie położone, wzgórza wyższe, a doliny głębsze. Dopiero tutaj droga stała się szersza i mniej kręta. Dotarłszy na dno doliny, mogli jechać szybciej i Jaime nie mógł odmówić sobie ruszenia galopem przez zrudziałe łąki, sioła, między sadami i wykoszonymi polami pszenicy, przez roziskrzone ostatnimi jesiennymi promieniami słońca strumienie. Od tamtej chwili zanurzali się w coraz większym chłodzie i ciszy. Droga za to była wygodna, a na noc rozbijali obozy na rozległych równinach albo zatrzymywali się w prostych karczmach, gdzie lordowie tacy jak Randyll Tarly i ich głównodowodzący z łatwością znajdowali miejsce na nocleg.

Jaime zwykle wolał zostawać na polu namiotowym, wśród swoich ludzi. Tam czuł się najlepiej, a i jego ludzie łatwiej nawiązywali z nim rozmowy, czy chętniej zapraszali go do ogniska, albo proponowali, że podzielą się z nim posiłkiem, kiedy widzieli, że w gruncie rzeczy jest taki sam jak oni. Przy tym oczywiście wciąż darzyli go poważaniem i szacunkiem, ale w jego szeregach panowała z reguły zupełnie inna atmosfera niż wśród zbrojnych Randylla Tarly'ego, słynącego z twardej ręki i surowości. Wśród swoich rycerzy Jaime czuł się niemal jak w domu. Nie miał absolutnie nic przeciwko spaniu obok nich czy jedzeniu z nimi z jednego talerza. Łatwo przychodziło mu okazywanie im lojalności i zaufania, a oni chętnie odwdzięczali się tym samym.

W obozowaniu przy głównym trakcie Jaime najbardziej lubił moment pobudki, kiedy ludzie i konie poruszały się po omacku w chłodzie przedświtu; zaciągano popręgi, ładowano wozy, gaszono ogniska. Pomiędzy namiotami niosły się pierwsze dźwięki trąbki, mówiące mu: pośpiesz się, pośpiesz się, pośpiesz. Rycerze dosiadali parskających rumaków, a zbrojni zapinali pasy z pochwami. Te chwile pomiędzy nocnym bezruchem i ciszą, a zwykle hałaśliwym momentem ruszenia w dalszą drogę. Było w tym coś urzekającego.

Zaspany Jaime myślał o tym jeszcze, obserwując jak kolumna powoli wraca z powrotem na trakt. Na samym przedzie jechali dowódcy i rycerze Jaime'a, dopiero za nimi posuwały się, poskrzypując, zamknięte wozy, każdy zaprzężony w trzy albo cztery wielkie konie pociągowe. Z przodu i z tyłu strzegli ich kusznicy, a same wozy otaczała straż honorowa złożona z pięćdziesięciu rycerzy. Na ich kopiach powiewały karmazynowe proporce. Tuż za nimi podążali lordowie zachodu. Ich chorągwie łopotały głośno na wietrze, a konie tańczyły nerwowo. Zmierzając kłusem ku przodowi kolumny, Jaime mijał otoczonego kwiatami lisa, czerwone i zielone jabłka, dębowe liście, żurawie, a także czarno-pomarańczowe motyle. Dalej sunęła platforma, na której umieszczono potężną balistę skonstruowaną przez Qyburna. Wystrzelony z niej pocisk miał być zdolny do zranienia smoka, gdyby zaszła taka potrzeba.

Kolumnę zamykali ludzie Tarlych. Było ich co najmniej tysiąc, może więcej, ale mężczyznę najbardziej uderzyło to jak różnili się jego rycerze i ludzie lorda Randylla. Lannisterowie mieli karmazynowe płaszcze i hełmy ozdobione podobiznami lwów, z kolei żołnierze Tarlych ubrani byli w jak najprostsze czarne żelazne półhełmy i takie same, czarne wełniane płaszcze, na których jedynym wyróżniającym się elementem był myśliwy z herbu Randylla Tarly'ego, co w porównaniu ze zbrojami i dobrej jakości ubraniami jego rycerzy wyglądało wyjątkowo biednie.

Jaime zastanawiał się nad tym, kiedy kłusem podjechał do niego Bronn, towarzyszący mu w każdej wyprawie odkąd tylko zaczął mu służyć. Zawiązała się miedzy nimi nić nieco dziwnego mimo wszystko porozumienia, które potem przerodziło się w przyjaźń, a Bronn, choć w głębi wciąż pozostawał zwykłym najemnikiem o wąskiej reputacji, którym był, gdy przyłączył się w Orlim Gnieździe do brata Jaime'a, Tyriona, szybko udowodnił, że gdy mu na czymś zależy, potrafi być także lojalny.

– Nigdy przedtem nie widziałem, by ktoś zdobył takie łupy – odezwał się Bronn, zatrzymując swojego konia tuż przy boku wałacha Jaime'a. – Czym się znowu martwisz? Mnie możesz powiedzieć. Czyżby Królowa Cierni zdążyła cię ukłuć w jaja?

– Spowiadam się tylko Wielkiemu Septonowi – rzucił w odpowiedzi Jaime, nie odrywając wzroku od kolumny pieszych.

– Jego już nie ma.

– No właśnie.

– Ale jest kwestia mojej nagrody – dodał zuchwale najemnik, zmuszając tym samym Lannistera, by ten wreszcie na niego spojrzał. Jaime zmarszczył brwi, mierząc wzrokiem przyjaciela.

– Dostałeś mnóstwo złota – przypomniał, spoglądając wymownie na wypchaną sakwę, przytroczoną do siodła i zwisającą z niego ciężko tuż przy nodze Bronna. Momentami wręcz szkoda mu było konia najemnika, który, nie dość, że męczył się nieustannie z tym, kogo wiózł na grzbiecie, to teraz musiał dźwigać dodatkowy ciężar.

– Ale nie zamek – odparł Bronn, szczerząc zęby w krzywym uśmiechu. – Może tamten? – Odwrócił się w siodle, by zerknąć przez ramię na ginący w porannej mgle, ale wciąż jeszcze widoczny na horyzoncie, odległy o kilkadziesiąt mil Wysogród. – Teraz jest wolny.

Jaime prychnął cicho pod nosem z rozbawieniem.

– Zaufaj mi, nie chcesz Wysogrodu.

– Ośmielę się nie zgodzić.

– Trwa wojna. Zajmiesz go, a Daenerys odbije. Co wtedy zrobisz? – Jaime zerknął z ukosa na przyjaciela. – To obciążenie. Im więcej masz, tym ciężej żyć.

– Dlatego jesteś tak kurewsko ponury? Ciążą ci twoje nowe bogactwa? – Bronn wbił pięty w boki wierzchowca, gdy i Lannister ruszył stępa, trzymając się z boku kolumny.

– Nie moje, tylko Żelaznego Banku. Widzisz? Mówiłem ci, zawsze spłacamy długi.

– Wszystkim, tylko nie mnie.

Jaime westchnął ciężko.

– Ser Bronn znad Czarnego Nurtu, niegdyś z jakiejś dziury, z sakwami pełnymi złota, narzeka na brak zapłaty. Kiedy skończy się wojna i wygramy, będziesz mógł przebierać w zamkach, których nikt ci nie zabierze.

Jaime'a zmęczyło już towarzystwo Bronna, ruszył więc kłusem na przód kolumny. Tam jednak dogonił go Randyll Tarly, jak zwykle z synem u boku, i mężczyzna chcąc nie chcąc musiał przystać na jego towarzystwo, choć ostatnim czego teraz pragnął było ponure, szorstkie towarzystwo lorda Horn Hill. Chwilę potem podjechał do nich również Bronn, najwyraźniej niezrażony kiepskim humorem Lannistera i uparty uprzykrzać mu dzisiaj życie. Zdążył zdobyć gdzieś jabłko, które gryzł teraz niespiesznie.

– Lordzie. – Tarly przywitał się z Jaimem skinieniem głowy, przystając obok, i tak jak on zerknął sceptycznie na sunące powoli traktem wozy. – Obawiam się, że jesteśmy zbyt rozciągnięci. Musimy przyspieszyć, bo w razie ataku nie zdążymy przeprowadzić posiłków. Jeśli wolno, sugeruję, że chłosta pospieszyłaby maruderów.

– Wystarczy ostrzeżenie – odpowiedział powoli Jaime, uśmiechając się lekko z pobłażaniem. – Pod Wysogrodem dobrze się spisali.

Lord Randyll skrzywił się lekko, marszcząc brwi. Z trudem przychodziło mu ukrywanie niezadowolenia, nie próbował jednak się spierać, a zamiast tego zawrócił konia i pogalopował wzdłuż kolumny na tyły, by tam udzielić reprymendy ociągającym się. Przy Jaimem pozostał jego syn, na którego mężczyzna spojrzał teraz, znów nie potrafiąc przypomnieć sobie imienia chłopaka. Nigdy nie miał do tego głowy, a szczególnie trudno szło mu zapamiętywanie, gdy delikwentowi brakowało jakichkolwiek cech szczególnych. Tak było z synem Tarly'ego, w gruncie rzeczy zdawał się on Jaime'owi zwykłym tępym osiłkiem, nieco nieudolną kopią ojca, choć niewykluczone było, że kryło się pod tym coś więcej, coś niewidocznego na pierwszy rzut oka.

– Rickon? – zaryzykował mimo to, pozwalając by w jego głosie pobrzmiała nuta niepewności.

– Dickon, ser – poprawił go uprzejmie młodzieniec, choć dało się dostrzec, że nieco go to speszyło.

Lannisterowi udało się tym razem zachować kamienną twarz, za to Bronn od razu parsknął śmiechem, plując wokół kawałkami jabłka. Jaime zgromił go wzrokiem.

– Słyszałem, że dzielnie walczyłeś – powiedział, zwracając się z powrotem do chłopaka. – Pierwsza bitwa? – Dickon pokiwał głową. – I co?

– Chwalebna.

– No dalej, ojca tu nie ma – Bronn poprawił się nieco w siodle, ciskając gdzieś na bok ogryzek. Lepkie od miąższu palce wytarł we własny kaftan, a potem bezceremonialnie podniósł sobie dłoń do ust, by paznokciem pogrzebać w zębach. Dickon zerkał na to z wyrazem lekkiego obrzydzenia na twarzy, zanim z powrotem przeniósł wzrok na Jaime'a.

– Całe życie służyliśmy Tyrellom – zaczął. – Znałem tych ludzi, polowałem z nimi.

– Nie zasłużyli na śmierć – zgodził się z nim mężczyzna. – Ale lady Olenna poparła Targaryenów, więc wyszło jak wyszło.

– Nie oczekiwałem smrodu – przyznał Dickon.

– Zawsze srają przed śmiercią. Nie uczyli w szkółce dla paniczyków? – rzucił kąśliwie Bronn. – Ja wiem od dzieciaka.

Jaime był pewien, że to nie koniec złośliwości, ale najemnik umilkł, z powrotem prostując się w siodle, jakby czegoś nasłuchiwał. Mężczyzna rozejrzał się odruchowo, nic jednak nie przykuło jego uwagi na tyle, by go zaniepokoić, ani widok drogi, po której z łoskotem sunęły wozy, ani żaden dźwięk. Dopiero po dłuższej chwili zdał sobie sprawę, że uczucie niepokoju, które narastało w nim od dłuższej chwili, nie było bezpodstawne. Konie stały się niespokojne, klacz Dickona drobiła w miejscu, nerwowo kręcąc głową, również jego wałach niespokojnie wykręcał szyję, zaczynając cicho porykiwać. On usłyszał to zaraz potem. Zbliżający się, narastający z każdą chwilą miarowy łomot, tętent setek kopyt na ubitej ziemi.

Nie potrzeba mu było więcej. Jaime natychmiast wbił pięty w boki konia, popędzając go do kłusu. Pomknął wzdłuż kolumny posuwającej się traktem, wznosząc okrzyk nawołujący do obrony. Randyll Tarly robił to samo, zmierzając mu na spotkanie. Na chwilę zapanował zamęt, każdy kto nie chronił wozów z łupami, natychmiast dobywał miecza czy włóczni, poprawiał uchwyt na tarczy i ruszał na swoje miejsce w szyku. W kilka minut utworzono mur tarcz, tuż za nim powstały dwie linie włóczni, a dalej żołnierze lorda Randylla uzbrojeni w łuki naciągali już cięciwy, ale zanim skończyli Jaime usłyszał niosący się po dolinie wrzask wielu gardeł. To za mało – pomyślał. Jest nas za mało. Wciąż byli zbyt rozciągnięci, przynajmniej część łupów miała zostać stracona, a i to gdyby nikt nie zginął, co było pobożnym życzeniem.

Wrzaski przybierały na sile, coraz bardziej dzikie i nienawistne, a chwilę potem do pierwotnych, niemal potępieńczych dźwięków dołączył również obraz. Pędziły na nich setki Dothraków na koniach, drąc się wniebogłosy i wymachując zakrzywionymi mieczami, arakhami i biczami. Niektórzy mieli długie cienkie łuki. Ziemia drżała pod kopytami ich koni, w szeregach rycerzy rozległ się szmer, obrona rozszczelniła się na chwilę, zaraz jednak przywołana do porządku przez lorda Randylla. Jaime również poczuł niepokój. Pierwszy raz widział na żywo armię Dothraków. W pierwszej chwili uderzyło go, że żaden z nich nie ma na sobie zbroi, wszyscy odziani byli w skórzane bryczesy i malowane kamizelki, a niektórzy jechali do bitwy z nagimi piersiami. Wiedział jednak i był świadom tego, że na swoich koniach nie mają sobie równych; jeździli lepiej niż jakikolwiek rycerz z Westeros, a w kawalerii walczyli najlepiej. Piechota właściwie nie miała z nimi najmniejszych szans.

Mimo to sam dobył miecza, starając się dodać swoim ludziom otuchy. Rozkazywanie zostawił Tarly'emu, który zdawał się doskonale wiedzieć co należy teraz zrobić, sam skupił się na obserwacji, jego umysł pracował w poszukiwaniu najlepszej strategii. Wszystko to na nic się jednak zdało, gdy zgiełk bitewny niemal ucichł zagłuszony przez o wiele potężniejszy ryk, od którego zadrżała ziemia, a Jaime'owi zadzwoniło w uszach i na moment przemknęło mu przez głowę, że ogłuchł. Potem zza chmur wyłonił się smok, mroczna sylwetka widoczna na tle słońca.

Jaime wiedział o smokach tylko tyle, ile usłyszał w znanych wszystkim dzieciom opowieściach, Targaryenów znał jednak lepiej. Daenerys dosiadła swego smoka, jak w dawnych czasach Aegon Baleriona. Jego łuski były czarne, a oczy, rogi i płyty grzbietowe krwawoczerwone. Drogon zawsze był największy z trojga jej dzieci, a na swobodzie urósł jeszcze bardziej. Jego czarne jak agat skrzydła miały dwadzieścia stóp rozpiętości. Poruszył nimi jeden raz, przemykając nad armią Dothraków. Odgłos był donośny jak uderzenie gromu. W szeregach Lannisterów zawrzało, Jaime mógł zobaczyć jak wielu z jego ludzi nagle zaczęły drżeć ręce, byli tacy, którzy dygotali na całym ciele, ale żaden z nich nie złamał szyku. Smok uniósł łeb, zawisając w powietrzu, prychnął... i w następnej chwili ludzi w zbrojach i najbliżej stojące wozy pochłonął ogień, tak jasny, że prawie biały, poprzeszywany nitkami czerwieni. Jaime poczuł falę gorąca z odległości trzydziestu stóp.

Przerażone zapachem smoka konie stawały dęba, uderzając podkutymi kopytami. Na ziemi leżały obok siebie poprzewracane wozy z żywnością i złotem, przy nich zaś ciała tratowanych i płonących żywcem ludzi. Krzyki konających przypominały raczej wycie rannych zwierząt. Rzucano włóczniami i strzelano z kusz. Niektóre pociski trafiły w cel. Smok miotał się gwałtownie w powietrzu, mimo że zwykłe bełty nie mogły wyrządzić mu krzywdy, a dziewczyna musiała kurczowo trzymać się grzbietu. Potem znowu zionął ogniem, a spomiędzy płomieni wyłoniła się wrzeszcząc dziko armia Dothraków. Tego było już za wiele nawet dla żołnierzy Randylla Tarly'ego. Włócznicy rozbiegli się, za nic mając sobie wykrzykiwane przez dowódcę rozkazy. Niektórzy w stronę smoka, unosząc broń. Inni uciekali, porzucając oręż. Część z nich miotało się na piasku, z ran tryskała im jaskrawoczerwona krew. Byli tam też jeźdźcy, co najmniej dwudziestu, ale wszyscy uciekli na widok smoka. Konie również zerwały się do biegu, gdy padł na nie czarny cień. Pędziły przed siebie, aż ich boki zrobiły się białe od piany.

W szeregach zapanował chaos. Żołnierze lorda Randylla padali na ziemię jeden po drugim, albo próbowali ucieczki, nie chcąc paść ofiarą smoczych szponów i ognistego oddechu. Lannisterowie z kolei szybko zostali rozproszeni przez szarżujących na nich Dothraków. Utworzony z tarcz mur pękł pod naporem ciał potężnych koni napastnika, ludzie Jaime'a, choć doświadczeni w walce, nie dorównywali Dothrakom siłą i brutalnością, a ich zakrzywione arakhy, dłuższe od najdłuższego obosiecznego miecza, dosięgały rycerzy szybciej, niż ci zdążyli choćby pomyśleć o ataku. Lepiej radzili sobie włócznicy, którzy mogli choć przez jakiś czas trzymać dzikusów na dystans, jasne było jednak, że zwykła armia nie ma szans w starciu z tym, kto oprócz dzikich klanów z Essos miał również smoka.

Drogon był największy, najgwałtowniejszy i najdzikszy ze smoków Daenerys. Jego czarne jak kobalt łuski lśniły, gdy odbijały się w nich płomienie, a oczy przypominały kałuże płynnej lawy, gdy dziewczyna znowu zniżyła lot i smok kolejny raz zionął ogniem. Wszystkie wozy porzucone na trakcie w jednej chwili stanęły w płomieniach, buchając kłębami dymu. Ludzie biegali bezładnie wokół, ranni albo płonący żywcem w zbrojach, wrzeszcząc w niebogłosy i próbując się jeszcze ratować, ale nie mogli wygrać z siłą okrutnego żywiołu. Kolejny raz wypuszczone przez łuczników strzały nie zrobiły Drogonowi najmniejszej krzywdy, wszystkie odbiły się od jego opancerzonego boku i skrzydła, dla smoka były niczym innym jak ukąszenie komara dla człowieka i tylko jeszcze bardziej go rozwścieczyło o czym świadczył przenikliwy ryk, który znów wstrząsnął okolicą. Jaime dopiero po chwili przypomniał sobie o wielkiej baliście, którą przez całą drogę do Wysogrodu wlekli za sobą. Poszukał wzrokiem Bronna.

– Skorpion Qyburna! – wrzasnął do najemnika, starając się przekrzyczeć łopot ogromnych skrzydeł i huk płomieni. Zajęty walką z dwoma Dothrakami na raz Bronn ledwie na niego spojrzał.

– Ruszaj! Osłonię cię! – odpowiedział mu jedynie. Jaime przewrócił oczami z irytacją.

– Jedną ręką nie strzelę! – rzucił, unosząc wysoko do góry pozłacaną dłoń, którą pomachał wymownie.

Najemnik pojął aluzję, bo nie odwrócił się już więcej, a zamiast tego jednym machnięciem miecza ściął głowę Dothrakowi usiłującemu zrzucić go z siodła i pogalopował przez pole, by odnaleźć platformę z balistą. Jaime za to wyciągnął miecz z pochwy i ruszył między swoich, by włączyć się do walki, by dać swoim ludziom przykład i na chwilę zapominając o tym, co się stało w Szepczącym Lesie, gdy postąpił jednakowo jak w tej chwili.

W szaleństwie ogarniającym pole bitwy i straciwszy wcześniej wierzchowca, Bronn dopadł wozu ze skorpionem dopiero po długiej chwili, która ciągnęła się niemal jak wieczność. Smoka prawie nie było widać w kłębach dymu i popiołu, zdradził go dopiero ryk i kolejny wybuch płomieni. Zaraz potem jego ciemna sylwetka wreszcie mignęła mężczyźnie na niebie. Pierwszy bełt chybił, ledwie ocierając się o jego skrzydło i nie robiąc większej krzywdy, a tylko wzmagając wściekłość. Smoka i jego pani. Dopiero drugi poszedł czysto i wbił się w podstawę długiej, pokrytej łuską szyi. Drogon wygiął ciało ku górze z sykiem bólu. Uderzał ogonem na boki. Rozejrzał się wkoło, wykręcając długą wężową szyję, a potem rozpostarł czarne skrzydła, stracił równowagę i runął na ziemię z rykiem przepełnionym bólem.

Włócznia sterczała z szyi Drogona, kołysząc się, gdy smok poruszył skrzydłami. Z rany buchał dym. Gdy inni włócznicy podbiegli bliżej, smok zionął ogniem. Dwóch mężczyzn pochłonęły czarne płomienie. Drogon uderzył ogonem, przecinając wpół innego, który próbował zakraść się do niego od tyłu. Kolejny napastnik chciał trafić go w oczy, ale smok złapał go w paszczę i rozdarł mu brzuch. Rycerze wokół krzyczeli, przeklinali, wyli, starając się uciec przed wszechobecnymi płomieniami.

Oszołomiona Daenerys zsunęła się z grzbietu Drogona, chwytając obiema dłońmi za oś bełtu, który pociągnęła do siebie, starając się wyrwać go z boku smoka, który wcale nie ułatwiał jej zadania. Szarpał głową. Spomiędzy zębów buchał mu dym. Jego krew również dymiła, skapując na ziemię. Znowu załopotał skrzydłami, wzbijając w powietrze dławiące chmury szkarłatnego piasku. Dany potknęła się w tym gorącym czerwonym obłoku. Rozkasłała się. Smok kłapnął paszczą.

Wtedy Jaime, przyglądający się temu z boku, podjął decyzję, uderzył piętami wierzchowca, zmuszając go do galopu i rzucił się do szarży. Z jednego z martwych, zwęglonych ciał wyszarpnął włócznię i pochylił się w siodle, przekładając ją nad końską szyją niczym kopię. Drogon ryknął. Jego głos poniósł się echem po całej dolinie. Jaime poczuł powiew, gorący jakby buchał z pieca. Smok wyciągnął ku niemu długą, pokrytą łuskami szyję. Otworzył paszczę i mężczyzna zobaczył kawałki kości oraz zwęglonego mięsa między jego zębami. Jego oczy były stopionym ogniem. Patrzę w głąb piekła – uświadomił sobie. Nie śmiał jednak odwrócić wzroku. Spali mnie, tak jak innych. Spali i pożre. Septonowie z Królewskiej Przystani mówili o siedmiu piekłach i siedmiu niebach, ale stolica ze swymi bogami było daleko stąd. Zadał sobie pytanie, co się stanie, jeśli tu zginie.

Dany usłyszała wreszcie łomot kopyt jego konia na ubitej ziemi i puściła sterczący z szyi smoka bełt, odwracając się. Jaime na ułamek sekundy spojrzał jej w oczy, zanim dziewczynę przesłonił mu Drogon. Smok ryknął mu prosto w twarz. Od jego gorącego oddechu robiły się mu pęcherze. Potem otworzył paszczę jeszcze szerzej, mężczyzna zobaczył jak jego gardło rozświetla nadchodzący z wnętrza płomień. Wtedy usłyszał dobiegający z lewej strony krzyk Bronna, a w następnej chwili najemnik, zeskoczywszy z grzbietu złapanego gdzieś w polu spłoszonego konia, zepchnął go z siodła. Ziemia podążyła im obu na spotkanie, a wybuch ognia ominął ledwie o włos, ale zamiast wylądować ciężko na piachu, Jaime'a pochłonęła rzeka. Ciężka zbroja pociągnęła go w dół, tafla wody zamknęła się nad jego głową.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro