Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

rozdział 51

Kilka kolejnych tygodni po wyrwaniu Winterfell z rąk Ramsaya Boltona zajęło ponowne przywrócenie zamku do stanu sprzed zdrady Theona Greyjoya i wszystkiego co wydarzyło się później. Spalone budynki były odbudowywane, korytarze i komnaty zarówno użytkowe jak i mieszkalne gruntownie sprzątane, mury i wieże z kolei umocniono, zaś wszystkie bramy naprawiono. Roose Bolton nie zawracał sobie tym głowy, a jego bękart, Ramsay, bardziej był zajęty podporządkowywaniem sobie pomniejszych rodów podległych Winterfell i prowadzeniem wojny, by zadbać o to żeby mury twierdzy były odpowiednio chronione. Był to jeszcze jeden jego błąd, który ostatecznie doprowadził do jego upadku. Teraz jednak, gdy ustabilizowała się sytuacja na Północy, wznowiono prace remontowe i wkrótce zamek wyglądał nie gorzej niż za czasów jego największej świetności, a powiewająca nad bramą chorągiew z szarym wilkorem nie pozostawiała najmniejszych wątpliwości, że do Winterfell wrócili Starkowie.

Sansa odżyła po powrocie do domu, gdzie czuła się bezpiecznie i który znowu mogła nazwać naprawdę "swoim". Zauważyła to zwłaszcza Brienne, która spędzała z młodą lady najwięcej czasu zaraz po jej bracie, Jonie Snow. Dziewczyna częściej zaczęła spędzać czas na świeżym powietrzu, czy to spacerując, czy po prostu z murów obserwując krzątających się po dziedzińcu mieszkańców i służbę. Zmarniała podczas długich miesięcy spędzonych na wygnaniu i niekończącej się ucieczce, a później maltretowana przez Ramsaya, teraz dzięki solidnym porcjom odpowiedniego jedzenia znów zaczęła nabierać ciała, na jej policzkach pokazały się rumieńce, a poszarzałe, skołtunione włosy znowu nabrały dawnego blasku. Tak, teraz Sansa zdecydowanie bardziej wyglądała jak dama, niż tamta zastraszona dziewczyna, której Brienne uratowała życie w Zimowym Lesie.

Mimo iż w Winterfell nie można było narzekać na nudę – w tętniącym życiem zamku zawsze znalazło się coś do roboty, a ponieważ Jon nadal gościł w twierdzy lordów, popołudniami prowadzono długie narady i dyskusje, omawiano sytuację polityczną i planowano kolejne posunięcia – Brienne miała również własne małe zmartwienia. W Winterfell z zaproszenia lorda Snow pomieszkiwali również dzicy, a gdy tylko opadło napięcie po Bitwie Bękartów, ich przywódca, Tormund, znowu zaczął wlepiać w kobietę swoje zalotne spojrzenie.

Brienne nie potrafiła się od niego odgonić. Zdawało się, że był wszędzie, gdzie tylko zdecydowała się pójść. Wciąż obserwował ją z jawnym zachwytem i gorejącymi płomiennym uczuciem iskierkami w oczach i absolutnie nie zniechęcało go to, że kobieta nie odwzajemniała jego fascynacji swoją osobą. Wręcz przeciwnie, czuła się jedynie coraz bardziej zażenowana jego zachowaniem. Na zaloty Tormunda nie pomagało jednak zupełnie nic, czego by próbowała. Dziki był jednakowo obojętny zarówno na próby ignorowania go, jak i otwarte uniki, a nawet na szorstki ton jakim czasem częstowała go kobieta, gdy już była zmuszona odpowiedzieć na jego zaloty.

Zwłaszcza gdy trenowała walkę z Podrickiem lubił się jej przyglądać i tak też było tym razem. Brienne wciąż dotrzymywała słowa danego chłopakowi, ćwiczyła z nim dwie, czasem nawet trzy godziny dziennie i choć sama zdawała sobie sprawę, że to niewiele, właściwie prawie tyle co nic, to Podrick był naprawdę zdolny, szybko się uczył i mimo, że tylko tyle czasu mogła mu poświęcić przytłoczona innymi obowiązkami, robił naprawdę duże postępy.

Tego dnia był wyjątkowo pewny siebie, co nie umknęło Brienne, która zanim na dziedzińcu zjawił się Dziki, zdążyła mu dać porządną lekcję tego, że podczas walki nigdy nie powinien przeceniać swoich możliwości, ani tym bardziej dawać przeciwnikowi tego odczuć. Wkrótce chłopak posapywał zirytowany pod nosem, już kolejny raz zbierając się z ziemi z potłuczonymi kośćmi i ubraniem mokrym od śniegu. Ona sama czuła się po prostu rozkojarzona, stale czując na sobie wzrok Tormunda, który śledził jej najmniejszy nawet ruch. Choć nie powinna sobie na to pozwalać, na chwilę zapomniała o obronie, a Podrick natychmiast to wykorzystał i natarł na nią z mieczem, zostawiając na naramienniku zbroi długą rysę. Szybko też dostał odpowiednią nauczkę.

– Szczęściarz z ciebie – skomentował Tormund, zazdrośnie patrząc na Podricka, który na czworakach szukał swojego ostrza w zaspie pod murem, gdzie posłała je Brienne.

Na myśl o tym, że kobieta mogłaby potraktować w ten sposób również jego, czuł niezdrowe podniecenie. Po raz kolejny przez głowę przemknęła mu myśl, czy z nim też by tak walczyła, gdyby odważył się spróbować ją porwać. Nie, z pewnością byłaby wtedy bardziej zaciekła. Takie jak ona potrafiły być niezwykle waleczne, a jej – Tormund był tego pewien – nie dorównałaby żadna kobieta z jego plemienia, może nawet żadna kobieta należąca do Wolnego Ludu.

Brienne przewróciła oczami, gdy spojrzenie Dzikiego zaraz potem spoczęło na niej i oddaliła się bez słowa by spod ściany zbrojowni zabrać Wiernego Przysiędze, gdzie zostawiła go przed walką na rzecz stępionego miecza turniejowego. Tormund nie dał się jednak tak łatwo zbyć, czego w zasadzie mogłaby się po nim spodziewać i od razu ruszył za nią, próbując zaczepić.

Sansa, która od dłuższej chwili przyglądała się tej scenie, stojąc na galerii po wewnętrznej stronie muru, uśmiechnęła się lekko, gdy Brienne zarumieniła się głęboko w reakcji na coś, co mężczyzna jej powiedział, a potem pokręciła głową i rzuciła coś szorstko, tym samym ucinając rozmowę zanim na dobre się zaczęła, a Tormunda pozbawiając okazji do adorowania jej. Mimo iż słowa Dzikiego raczej nie były przeznaczone dla uszu młodych dam, Sansa przez chwilę pożałowała, że z tej odległości nie mogła dosłyszeć, co powiedział. Uśmiech jednak natychmiast zszedł z twarzy dziewczyny, gdy tuż obok poczuła ruch i jej twarz owionął lekki zapach skóry i piżma. Nie musiała zerkać w bok, by wiedzieć, że dołączył do niej Petyr Baelish.

– Słyszałem, że w pojedynczej walce pokonała Ogara – powiedział Littlefinger, podążając za wzrokiem Sansy ku Brienne. – Imponująca kobieta.

– Nie baw się ze mną, wystarczy mi twoich gierek. – W głosie lady Stark, gdy mu odpowiedziała, nie było ani krzty ciepła. – Czego chcesz, lordzie?

– Tego samego, co było mi drogie od samego początku. Twojego szczęścia i bezpieczeństwa.

– Jestem bezpieczna, otoczona przyjaciółmi i sojusznikami. Mam tu brata, który dba i troszczy się o mnie i Brienne, która mnie broni.

– A szczęście? – Littlefinger wsparł się plecami o drewnianą balustradę, która zaskrzypiała lekko i spojrzał w twarz dziewczyny, próbując sprawić, by odwdzięczyła mu się tym samym. Jej twarz zastygła jednak w zaciętym, formalnym wyrazie, z którego nie dawało się wyczytać żadnych emocji, które mogłaby do niego żywić. Oczy, przypominające w tym momencie skrzące się w słońcu grudki lodu, utkwiła w odległym punkcie dziedzińca, nie myśląc nawet na niego zerknąć. – Dlaczego nie jesteś szczęśliwa? Czego pragniesz, a nie masz? – podjął.

– W tej chwili ciszy i spokoju.

Littlefinger ponownie otworzył usta, nie powiedział jednak nic więcej, bo na schodach rozległy się kroki i chwilę później przy Sansie stanęła Brienne, wodząc spojrzeniem od swej pani, do lorda Baelisha i z powrotem. Po twarzy lady Stark przemknął cień uśmiechu.

– Nie sil się na ostatnie słowo. Na pewno byłoby niezwykle mądre.

Usta mężczyzny rozciągnęły się w uśmieszku podszytym szyderstwem, ale oddalił się posłusznie, wcześniej z szacunkiem pochyliwszy głowę w ukłonie. Brienne przestąpiła z nogi na nogę i odprowadziła go wzrokiem, a odezwała się dopiero wtedy, gdy miała pewność, że już ich nie usłyszy.

– Co on tu robi? Dlaczego ciągle tu jest? – spytała, mimo wszystko ściszając głos. Nie ufała Littlefingerowi, nigdy nie miała dla niego ani krzty zaufania i wcale się z tym nie kryła.

– Potrzebujemy jego ludzi. – Sansa westchnęła cicho. – Bez nich w Winterfell nadal rządziłby Ramsay. Lord Baelish nas ocalił. Ma armię, którą gotów jest nam dać, a to coś czego najbardziej teraz potrzebujemy. Dla naszego dobra lepiej, byśmy pozostawali z nim w dobrych stosunkach.

– Uważaj na niego. Nie jest z tobą szczery – ostrzegła dziewczynę Brienne. – Znam go, obserwowałam, gdy przebywał w obozie Renly'ego w Końcu Burzy. Nigdy nie robi niczego bezinteresownie, nie pomógłby ci, pani, gdyby sam nie mógł na tym niczego zyskać. Czegoś od ciebie chce.

– Wiem czego. Będę ostrożna. – Sansa powoli skinęła głową. Gdy odetchnęła głębiej mroźnym powietrzem, z jej ust uleciała para. – Zejdź niedługo do sali jadalnej. Dziś na obiad będzie zupa z porów. Czułam ją, przechodząc obok kuchni. Przyda ci się coś ciepłego po tym treningu.

~ • ~

W Wielkiej Sali Winterfell panował jednakowy rozgardiasz jak podczas każdej innej narady, którą przeprowadzono w ciągu ostatnich dni, kilkanaście osób mówiło jednocześnie, Thennowie krzyczeli w starej mowie, gniewne głosy rozbrzmiewały zresztą w obu językach, starym i powszechnym, tym razem jednak, co Brienne zauważyła z niejakim zdumieniem, nie chcieli się nawzajem pozabijać, a kłócili się raczej dla zasady. Ot, mężczyźni. Kobieta lekko zmarszczyła nos, czując unoszącą się w komnacie woń potu i skóry, ale był to po prostu zapach setki ludzi tłoczących się w jednym pomieszczeniu. Przynajmniej tym razem było na tyle ciepło, że mogła zsunąć płaszcz z ramion, a mimo to nie marzła.

Jon zaczekał, aż wybrzmią ostatnie echa i wszyscy się uspokoją, zanim wstał.

– Zima nadeszła – odezwał się wreszcie, przerywając krępującą ciszę jaka nagle zapadła w sali. Mimo że nie wszyscy byli jednakowo zgodni, nikt nie ośmielał się kwestionować słów Króla Północy. – A wraz z nią biali wędrowcy. Musimy ich zatrzymać na Murze. Po to go zbudowano... ale Mur musi być obsadzony. Potrzebujemy włóczni. Łuków. Oczu na Murze. Przyjmę każdego chłopaka w wieku od dziesięciu do sześćdziesięciu lat, który potrafi utrzymać w ręce włócznię lub miecz albo naciągnąć łuk. Wszyscy mają się wprawiać w walce, bo zależy od tego wasze życie. Przyjmę waszych starców, rannych i kalekich, nawet tych, którzy nie mogą już walczyć. Znajdziemy dla nich inne zadania. Produkcja strzał, zbieranie drewna na opał, czyszczenie stajni... pracy nie ma końca.

– Najwyższy czas nauczyć tych letnich chłopców walczyć – skwitował stary Manderly, rechocząc głośno. Odpowiedziały mu równie entuzjastyczne wybuchy śmiechu i walenie pięściami w drewniane blaty stołów.

– Nie tylko chłopców – dodał Jon. Spojrzenia zebranych od razu skupiły się na nim, w sali na powrót rozległy się powątpiewające szepty. Brienne również zerknęła ku mężczyźnie, przez chwilę mając wrażenie, że może jednak się przesłyszała. – Nie obronimy Północy połową swoich sił. Tak jest, przyjmę także kobiety. Nie potrzebujemy wstydliwych panien szukających opieki, ale wszystkie włóczniczki będą mile widziane.

– A dziewczęta? – zapytała lady Mormont. Snow cały czas odnosił wrażenie, że była nie starsza od Aryi w chwili, gdy Jon widział ją po raz ostatni.

– Co najmniej szesnastoletnie.

– Chłopców przyjmujesz od dziesiątego roku życia.

W Siedmiu Królestwach dziesięcioletni chłopcy często bywali paziami albo giermkami, wielu już od kilku lat uczyło się władania bronią. Dziesięcioletnie dziewczęta uważano za dzieci.

– Jak sobie życzysz, pani. Chłopców i dziewczęta od dziesiątego roku życia. Ale tylko tych, którzy umieją słuchać rozkazów. To samo dotyczy was wszystkich.

– Mam włożyć włócznię w rękę wnuczki? – zaprotestował lord Manderly, podnosząc się z miejsca. To samo zrobiła od razu również lady Mormont, wyzywająco wysuwając brodę do przodu.

– Nie zamierzam siedzieć przy ogniu i robić na drutach, podczas gdy inni będą ginąć w moim imieniu. Może i jestem jeszcze małą dziewczyną, ale też pochodzę z Północy i zamierzam jej bronić. – Siedząca naprzeciwko Lyanny Brienne uśmiechnęła się lekko na te słowa. Sama w jej wieku myślała podobnie, a pod wpływem dawnych legend i opowieści tylko pogłębiało się w niej przekonanie, że sama również może być coś warta gdyby dać jej do ręki miecz. Szczęściem miała również ojca, który doskonale rozumiał tę potrzebę jej serca. – Niedźwiedzia Wyspa wyszkoli wszystkich mężczyzn, kobiety i dzieci – oznajmiła, pochylając lekko głowę przed Jonem. Reakcja zebranych na słowa młodej lady bardzo przypominała tę, którą wcześniej obdarzono Manderly'ego, była jednak głośniejsza i wybrzmiała z pełnym przekonaniem.

– Musimy też umocnić obronę – kontynuował Jon, gdy ostatnie głosy na powrót ucichły. – Pomiędzy nami a umarłymi stoi jedynie Mur, a na Murze od wieków brakuje załóg. Nie jestem królem Wolnego Ludu, lecz jeśli mamy przetrwać zimę...

– Chcesz, byśmy obsadzili Czarny Zamek? – Z przeciwległego krańca komnaty rozległ się głęboki, zachrypnięty głos Tormunda, który w lot pojął, co mężczyzna próbuje powiedzieć.

– Tak. Pomóżcie nam bronić Muru. Mur osłania królestwo... a teraz również was. Znacie wroga, z którym mamy do czynienia. Wiecie, kto wkrótce nadejdzie. Niektórzy z was już się z nimi zetknęli. Upiory i biali wędrowcy, martwe stworzenia o niebieskich oczach i czarnych dłoniach. Ja również ich widziałem. Walczyłem z nimi i kilku odesłałem do piekła. Zabijają nas, a potem wysyłają poległych przeciwko nam. Olbrzymy nie zdołały się im oprzeć, wy, Thennowie, również nie, podobnie jak klany znad lodowej rzeki, Rogostopi, wolni ludzie... a w miarę jak dni stają się krótsze i robi się coraz zimniej, ich moc narasta. Mur zapewnia nam bezpieczeństwo. Mur i my, czarne wrony, które służą w ten sposób Westeros od tysięcy lat. Za wszelką cenę musimy go bronić i utrzymać.

Wśród Wolnego Ludu podniosły się szepty, a także kilka stanowczych głosów, wypowiedzianych ostrym tonem. Tormund słuchał ich przez chwilę, jakby naradzając się z przedstawicielami klanów, jak powinni postąpić. W gruncie rzeczy jako dzikie plemiona nie byli częścią Westeros, a jednak armia umarłych była jednakowo dużym problemem dla wszystkich, zarówno mieszkańców miast, kamiennych zamków i ceglanych domów, jak i tych, którzy wędrowali przez śnieżne pustynie za Murem. Innym nie robiło różnicy, kogo zabiją. A zabijali wszystkich, którzy stanęli im na drodze.

– Nocnego Króla widzieliśmy w Hardhome – podjął Jon. – Najbliżej jest Wschodnia Strażnica.

– Tam pójdę. I zabiorę ze sobą moich ludzi. – Tormund skinął głową. – Będziemy teraz Nocną Strażą.

– Jeśli sforsują Mur, zaatakują Ostatnie Domostwo i Karhold.

– Umberowie i Karstarkowie zdradzili! – krzyknął ktoś z głębi sali. – Ich zamki powinno się zrównać z ziemią.

– Zamki nie są niczemu winne – odezwała się, milcząca do tej pory, Sansa, która zajmowała miejsce u boku brata. – A w tej wojnie potrzebujemy ich jak najwięcej. Powinniśmy oddać je wiernym rodom, które poparły naszą sprawę.

W komnacie ponownie rozległy się głosy poparcia, Jon nie dał się jednak przekonać.

– Umberowie i Karstarkowie walczyli za Starków od wieków i dochowali wiary. Nie pozbawię ich rodowych siedzib z powodu błędów lekkomyślnych młodzików. Karą za zdradę jest śmierć; Smalljon Umber zginął w bitwie, podobnie jak Harold Karstark. Gdy byłem lordem dowódcą Nocnej Straży, traciłem tych, którzy zdradzili lub odmówili wykonania rozkazu. Ojciec mawiał, że kto wydaje wyrok, powinien też wznieść miecz i tak próbuję czynić. Nie będę karać synów za grzechy ojców i nie odbiorę im siedzib, które należą do nich od wieków. To moje ostatnie słowo. Słowo Króla Północy – dodał nieznoszącym sprzeciwu tonem, zerkając przy tym na siostrę.

Nawet ona wyczuła tę władczą nutę, gdy stał obok, wyprostowany, pewny tego co mówił. Fuknęła cicho pod nosem, nie próbowała się z nim jednak kłócić.

– Nedzie Umber. Alys Karstark – rzekł Jon Snow i kiedy z ław po obu stronach komnaty podnieśli się lękliwie najpierw wątły, jedenastoletni chłopak, jeszcze niedorostek, a potem drżąc, nastoletnia dziewczyna, skinął dłonią, by oboje do niego podeszli, co też uczynili bez zwłoki, mimo strachu. – Przez wieki nasze rody walczyły ramię w ramię. Chcę, byście raz jeszcze przysięgli wierność Starkom, służyli nam jako chorążowie i na wezwanie spieszyli z pomocą.

Alys pierwsza dobyła miecza i wspierając obie dłonie na rękojeści, uklękła przed Jonem, po niej to samo zrobił Ned, który ponadto pochylił głowę, nie mając odwagi spojrzeć w oczy królowi. Przysięgi zostały złożone, ziemie ponownie oddane władcy w lenno i po chwili oboje powstali, gdy Jon skinął głową z uznaniem.

– Wczorajsze wojny nic już nie znaczą. Potrzebujemy teraz zjednoczonej Północy. Całej. Będziecie mnie wspierać, Nedzie i Alys, teraz i zawsze.

– Teraz i zawsze – powtórzyli za nim oboje.

– Dobrze. – Na twarzy Jona pojawił się uśmiech. – Są jeszcze dwie sprawy do omówienia. – Mężczyzna sięgnął pod płaszcz, skąd wyjął po chwili zwitek papieru oznaczony pieczęcią Cytadeli, siedziby maesterów. – Napisał to Samwell Tarly. Mój brat z Nocnej Straży. Ufam mu jak nikomu na świecie, a on odkrył, że Smocza Skała wznosi się na górze smoczego szkła. Ono zabija białych wędrowców i jest dla nas cenniejsze niż złoto. Musimy je znaleźć, wydobyć i zmienić w broń. To zaś – Jon sięgnął po drugi list – otrzymałem kilka dni temu ze Smoczej Skały, od Tyriona Lannistera, namiestnika królowej Daenerys Targaryen, która chce odebrać tron Cersei Lannister, ma potężną armię, a także, zgodnie z tym co napisane, trzy smoki.

Mimo panującego w sali zaduchu, na dźwięk nazwiska "Lannister" Brienne przeszedł dreszcz. Naciągnęła sobie płaszcz z powrotem na ramiona, a kiedy to nie pomogło, mocno zacisnęła obie dłonie w pięści po bokach. Nie zdążyła zbyt dobrze poznać Tyriona podczas swojego pobytu w Królewskiej Przystani, zamienili ledwie kilka słów, a i to raczej grzecznościowo, formalnie... Ale czy Cersei wiedziała, że jej młodszy brat, którego tak nienawidziła, stanął po stronie Daenerys? Czy Jaime wiedział? Do królowej na pewno dotarły już te informacje, ale czy podzieliła się nimi ze swoim bliźniakiem? Brienne szczerze w to wątpiła.

– Moja pani...? – Z odrętwienia wyrwał ją dopiero zaniepokojony głos Podricka, który – dopiero po chwili zdała sobie z tego sprawę – podtrzymał ją za ramię, gdy odrobinę pobladłą niebezpiecznie przechyliła się wprzód. – Wszystko w porządku?

– Tak – odpowiedziała, nieporadnie skinąwszy głową. – Nic mi nie jest, Podricku – dodała, głównie po to, by upewnić w tym również siebie i z powrotem przeniosła wzrok na Jona Snow.

Mężczyzna zaczekał, aż wrzawa, która na nowo podniosła się w sali choć trochę ucichnie, dopiero wtedy mówił dalej.

– Lord Tyrion wysłał mi zaproszenie na spotkanie z królową. Przyjmę je – zdecydował. – Potrzebujemy smoczego szkła. Ono zniszczy białych wędrowców i ich armię. Trzeba je wydobyć i zrobić z niego broń – powtórzył raz jeszcze. – Potrzebujemy też sojuszników. Armia Nocnego Króla z dnia na dzień rośnie w siłę. Nie pokonamy jej, bo jest nas za mało. Daenerys ma swoją armię i zionące ogniem smoki. Spróbuję ją przekonać, by walczyła razem z nami. Jutro ser Davos i ja ruszymy do Białego Portu i na Smoczą Skałę.

– Zapomniałeś już, co spotkało naszego dziada? – Brienne zerknęła na Sansę. Młoda lady ledwie powstrzymywała szalejące emocje, zdradzał to jej drżący głos. Na pewno nie miała zamiaru tak łatwo pozwolić bratu ruszyć na spotkanie z ostatnią potomkinią Targaryenów. – Szalony Król zaprosił go, a potem upiekł żywcem! Ona chce odzyskać tron i królestwo, w tym Północ. To nie zaproszenie, lecz pułapka.

– Możliwe, lecz nie sądzę. Lord Tyrion to dobry człowiek.

– Zgadzam się z lady Sansą, Wasza Miłość! – Ze swojego miejsca poderwał się, na tyle szybko, na ile pozwalał mu wiek, lord Glover. – Aż za dobrze pamiętam Szalonego Króla. Targaryenom nie wolno ufać. Ani Lannisterom.

– Obwołaliśmy twojego brata królem – wtrącił się lord Manderly – a on pojechał na południe i stracił królestwo.

– Zima nadeszła – rozbrzmiał również głos małej lady Mormont. – Król Północy potrzebny jest na Północy.

Jon przebiegł wzrokiem po zebranych w komnacie.

– To wy obwołaliście mnie królem – zaczął. – Nie chciałem tego i nie prosiłem o to. Lecz zgodziłem się, bo Północ jest moim domem. Nigdy nie przestanę o nią walczyć, choćbym nie miał szans na wygraną. Dziś ich nie mamy. Nikt z was, lordowie, nie widział armii umarłych. Nocny Król już w tej chwili jest wystarczająco potężny, by rozbić nas w perzynę, a jego siły ciągle rosną. Sami nie zdołamy go pokonać. Potrzebni nam potężni sprzymierzeńcy. Wiem, że to ryzyko, ale muszę je podjąć. Daenerys jest królową i tylko król może ją przekonać. To muszę być ja.

– Porzucisz swój lud i dom? – Sansa pozwoliła, by emocje wzięły nad nią górę i zerwała się ze swojego miejsca, patrząc na brata ze łzami w oczach. – Zbyt długo o niego walczyliśmy.

– Wiem o tym. Dlatego zostawię je w dobrych rękach. – Jon uśmiechnął się lekko.

– Czyich?

– Twoich. Jesteś moją siostrą, jedynym Starkiem w Winterfell. Do mojego powrotu Północ należy do ciebie.

Osłupiała dziewczyna dopiero po chwili zdołała skinąć głową. Wówczas po sali znów przebiegł chór głosów, tym razem oddających hołd nie tylko słowom króla, ale również cześć lady Sansie Stark, pani na Winterfell.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro