rozdział 48
Ramsay Bolton wjechał do Winterfell w eskorcie swojego dowódcy zbrojnych i dwóch rycerzy, podczas gdy reszta jego ludzi próbowała jeszcze walczyć o życie, miażdżona przez armię Littlefingera. Natychmiast też rozkazał ryglować wejście do twierdzy, a łuczników posłał na blanki, gdyby wojska Północy zamierzały oblegać zamek. Bezcelowo, bo masywne mury mogły z łatwością znieść szturm osłabionych, przerzedzonych wojsk, nawet po tym, jak z Doliny nadciągnął zastęp Arrynów. Winterfell broniły dwie ściany z szarego granitu, obie sięgające blisko stu stóp wysokości, a tych bękart Neda Starka nie mógł sforsować w pojedynkę.
– Nie wyślemy posiłków naszym... lordzie? – odezwał się z wahaniem rycerz, gdy obaj zsiedli już z koni.
– Po co? – Ramsay zbył go pytaniem. – Bękart nie ma armii.
– My też...
– Mamy coś więcej. Mamy Winterfell. Im brakuje ludzi, by nas oblegać, planu, który pozwoliłby z nami wygrać i silnego dowódcy, którym Snow nie jest. Wystarczy czekać, aż sczezną pod naszymi murami, a to nastąpi niedługo. – Ramsay wzruszył ramionami z lekceważeniem, pewny swego, ale właśnie w tej chwili głęboki huk przetoczył się nad zamkiem jak grzmot w chmurach, kiedy coś walnęło w bramę.
Potężne dębowe wrota zatrzęsły się w zawiasach, zagrzechotały metalowe obręcze, za które ciągnęło się każde ze skrzydeł, by je otworzyć, załomotała zasuwa. Posypał się pył i kurz, zbierający się w zakamarkach odrzwi od wielu wieków. Tuż za Ramsayem stanęli łucznicy, napinając cięciwy, w każdej chwili gotowi do strzału. Ktoś włożył w dłoń mężczyzny również jego broń, potężny łuk bojowy, większy i cięższy od tych, którymi dysponowali jego ludzie.
Trzykrotnie rozlegały się donośne uderzenia w bramę, każde silniejsze od poprzedniego i nagle za trzecim razem drewno, zdawałoby się nie do przebicia, wreszcie pękło. W powstałym w ten sposób wylocie pokazała się dłoń, niemal czterokrotnie większa od ludzkiej. Pogrążony w swojej zuchwałości i zbyt wielkim przekonaniu o pewnej wygranej Ramsay zapomniał o jednym – po stronie Jona Snow wraz z Dzikimi walczył także olbrzym, uważany za ostatniego z rodu gigantów sięgającego tysięcy lat wstecz, aż do Pierwszych Ludzi.
Olbrzym, przez Wolnych Ludzi nazywany w skrócie Wun Wunem, bo jego prawdziwe imię wymawiane w języku Mag Nuk było zbyt skomplikowane i po prostu za długie by zwykły śmiertelnik mógł je choćby powtórzyć, uderzył w bramę kolejny raz, wybijając w mocnym dębowym drewnie drugą dziurę. Jego potężna pięść przeszła przez wzmocnioną okuciami konstrukcję z taką samą łatwością jak nóż kuchenny przechodzi przez masło. Z murów ostrzeliwali go już łucznicy, a gdy tylko w bramie pojawiła się wyrwa, dołączyli do nich również ci, którzy znajdowali się w środku. W stronę olbrzyma posłano nawet włócznię, która trafiła w cel, co znać było po długim, wypełnionym bólem ryku.
Wystarczyły jednak jeszcze dwa uderzenia, by zamykająca wrota zasuwa pękła. Oba skrzydła bramy z łomotem uderzyły o kamienne ściany, gdy na dziedziniec wdarł się Wun Wun, naszpikowany strzałami, z długą na przynajmniej trzy stopy włócznią tkwiącą mu w trzewiach. Ranny, z trudem zachowujący przytomność padł ciężko na kolana od razu po dostaniu się do środka, podczas gdy w jego ciele utkwiło kolejnych kilkanaście bełtów. Ostatni, wystrzelony przez Ramsaya trafił w oko, przechodząc na wylot. Grot wyszedł z drugiej strony czaszki, posyłając wokół rozbryzgi krwi, mózgu i kawałków kości. Martwe ciało olbrzyma opadło bezwładnie na ubitą ziemię podwórza.
Nie był to jednak koniec, bo zaraz za Wun Wunem przez bramę wlała się fala Dzikich uzbrojonych w łuki, a także najróżniejsze miecze, topory i noże. Nieprzygotowani na taką ewentualność ludzie Ramsaya nie nadążali choćby dobywać własnego oręża, pod strzałami i ciosami Wolnych Ludzi padali jak muchy, dopóki do twierdzy nie wpadli także Jon Snow z Tormundem u boku, obaj zakrwawieni, ranni i zdyszani, ale wciąż nie ustający w walce. Spojrzenie bękarciego syna Neda Starka ciskało gromy i wreszcie zatrzymało się na postaci Ramsaya, który czekał już nań z naciągniętym łukiem, gotowym do strzału.
– Sugerowałeś pojedynek – odezwał się tamten. – Zmieniłem zdanie. Po namyśle stwierdzam, że to wspaniały pomysł. Moje psy nie mogą się ciebie doczekać. Siedem dni ich nie karmiłem, są głodne. Ciekawe na co rzucą się najpierw...
Ramsay wycelował, szykując się do strzału, ale w momencie, gdy wypuścił z palców cięciwę łuku, Jon odrzucił na bok Wilczy Pazur, a zamiast tego przetoczył się po ziemi, łapiąc za porzuconą na dziedzińcu tarczę. Strzała Boltona przebiła dębinę, wełnę i skórę i utkwiła w drewnie. Lotki jeszcze przez chwilę drżały pod wpływem siły uderzenia. Snow przyjął na tarczę jeszcze dwa bełty, nie zwolnił jednak kroku, coraz bardziej zbliżając się do przeciwnika, mimo że ramię wykończone po długiej walce i teraz po przyjętym nań ciężarze, zdążyło mu odrętwieć i rwało nieprzyjemnym bólem. Kolejnej strzały Ramsay nie zdążył nawet nałożyć, bo mężczyzna znalazł w sobie resztki sił i, zaciskając palce na uchwycie, owiniętym rzemiennym paskiem, zdzielił go tarczą, właściwie nie patrząc nawet gdzie uderza.
Bolton zachwiał się, pozwalając by łuk wypadł mu z ręki i poleciał w tył, uderzając plecami o ubity setkami końskich kopyt i podeszw butów grunt. Nie miał czasu na reakcję, Jon pozwolił, by pęknięta od uderzenia tarcza wysunęła mu się z ręki i przygwoździł Ramsaya do ziemi, od razu uderzając pięścią w rękawicy, a drugą ręką chwytając go za gardło. Tłukł go niemal na oślep, raz za razem, później już obiema dłońmi na zmianę i nie przestał, dopóki twarz mężczyzny nie zalała się posoką, jego usta nie zaczęły przypominać krwawej miazgi, a jego ciało nie rozluźniło się i nie znieruchomiało pod naciskiem Jona.
Do porządku przywołał go również głos Sansy, która wjechała właśnie do zamku w asyście Brienne i Podricka, a zeskakując z konia, przypadła do brata.
– Jon! – Głos siostry w pierwszej chwili dotarł do niego jakby z daleka, jakby on sam przedzierał się przez gęstą, krwawą mgłę. Dopiero po chwili podniósł głowę, by spojrzeć w twarz dziewczyny. – Nie jest tego wart – powiedziała.
Jon powoli stoczył się z nieruchomego ciała Ramsaya, ledwie łapiąc równowagę i rękawem opończy spróbował zetrzeć z twarzy jego krew.
– Zwiążcie go i zamknijcie – polecił Tormundowi, który również zbliżył się do niego. – Z dala od resztek wiernych mu ludzi. Tych, których nie wyrżnęliście, poślijcie do lochów. – Dziki skinął głową i odsunął się, gdy dwóch jego pobratymców weszło na dziedziniec, niosąc na zaimprowizowanych noszach ciało Rickona. Z pola bitwy zaczynano powoli znosić pierwszych rannych, a także trupy, których leżały tam całe stosy. Jon pochylił się nad martwym bratem, wyciągając dłoń, jakby chciał po raz ostatni go dotknąć, zrezygnował jednak w ostatniej chwili. – Brata pochowam w krypcie, obok mojego ojca – zdecydował.
Dziedziniec powoli pustoszał. Pozbawieni przywództwa ludzie opowiadający się za dotąd Ramsayem, lub przymuszeni do tego, poddali się Dzikim i pozwolili sprowadzić do lochów. Bękartem Roose'a Boltona zajął się sam Tormund. Wiszącą na murach chorągiew straszącą dotąd wizerunkiem oskórowanego człowieka z Dreadfort zastąpiła inna. Delikatny powiew wiatru poruszył bramą grodu. Nad głowami zwycięzców zatrzepotał śnieżnobiały proporzec ze srebrnym obszyciem i szarym wilkorem pośrodku. Winterfell znów należało do rodu Starków. Winterfell było odzyskane.
~ • ~
Winterfell było starym zamkiem, a jego mieszkańcy wciąż oddawali cześć Starym Bogom, bóstwom kamieni, ziemi i drzew, nie pozwalając, by ich wiarę wyparła religia Siedmiu, tak jak miało to miejsce we wszystkich pozostałych regionach Westeros. Bogowie Północy zamiast septów, kapłanów, wzniosłych pieśni i ceremonii mieli dla siebie boży gaj, wokół którego zbudowano zamek.
Było to mroczne, pierwotne miejsce, trzy akry starego lasu, nie tkniętego od dziesięciu tysięcy lat, kiedy budowano wokół niego ponury zamek. Tutaj rosły uparte drzewa strażnicze, uzbrojone w szarozielone igły, potężne dęby oraz graby równie stare jak cała ta ziemia. Ogromne pnie wyrastały tutaj tuż obok siebie, a ich splątane konary tworzyły szczelny baldachim, w ziemi zaś wiły się skłębione korzenie. Było to miejsce pogrążone w cieniu i głębokiej ciszy. W żyłach Starków płynęła krew Pierwszych Ludzi, a jego bogami pozostali starzy, bezimienni bogowie o nieznanych twarzach, bogowie zielonych lasów, które zamieszkiwali wraz z zaginionymi dziećmi lasu.
Pośrodku gaju rosło pradawne czardrzewo. Korę miało białą jak kość, a jego ciemnoczerwone liście przypominały tysiące zakrwawionych dłoni. W jego pniu wyrzeźbiono twarz, twarz pociągłą i zamyśloną; głęboko wycięte oczy, czerwone od wyschniętych soków, sprawiały wrażenie czujnie obserwujących. Stare to były oczy, starsze od samego Winterfell. Podobno widziały, jak Brandon Budowniczy położył pierwszy kamień, a potem przyglądały się, jak powstawały granitowe mury zamku. Zamek rósł przez wieki niczym monstrualne, kamienne drzewo, drzewo o powyginanych konarach i korzeniach wrośniętych głęboko w ziemię. Podobno to dzieci lasu rzeźbiły twarze na drzewach w zamierzchłych czasach, jeszcze przed nadejściem Pierwszych Ludzi, którzy przybyli przez wąskie morze.
Boży gaj był wyspą spokoju pośród morza chaosu, które zalało Winterfell po Bitwie Bękartów, jak zaczęto mówić o walce Północy przeciw siłom Ramsaya Boltona. Dlatego Brienne lubiła tam chodzić. Główny dziedziniec stale rozbrzmiewał teraz szczękiem mieczy i toporów, dudnieniem wozów i szczekaniem psów. Poza zwykłymi mieszkańcami twierdzy Jon Snow gościł tu przecież również Dzikich.
Brienne, która teraz, gdy sytuacja polityczna na Północy ustabilizowała się choć trochę, miała wreszcie czas, by dokładnie obejść cały zamek i jego okolice, nigdy takiego nie widziała. Na południu ostatnie czardrzewa zostały wycięte albo wypalone tysiąc lat temu, z wyjątkiem Wyspy Twarzy, na której zieloni ludzie czuwali w milczeniu. Ale tutaj wszystko było inne.
Przede wszystkim sam zamek był ogromny, a wielkością i liczbą najróżniejszych pomieszczeń mógł łatwo dorównywać, a nawet przewyższać Czerwoną Twierdzę w Królewskiej Przystani. Mimo to było w nim ciepło. Zupełnie inaczej niż w Czarnym Zamku, gdzie Brienne całe dnie chodziła w grubym płaszczu, a mimo to drżała z zimna. Na Murze nie było dnia by nie marzła, wciąż było tam zimno i coraz zimniej. Nocą przychodził mróz, a kiedy wiał wiatr, czuła się zupełnie jakby ktoś przecinał nożem nawet jej najcieplejsze ubrania. Ten zamek wzniesiono w miejscu, gdzie wybijały gorące źródła, dlatego jego gorące wody płynęły przez jego ściany niczym krew w ludzkim ciele, dzięki czemu ogrzewały kamienne hole, wypełniały wilgotnym ciepłem cieplarniane ogrody i nie pozwalały ziemi zamarznąć.
Sansa również musiała zauważyć to, że Brienne źle się czuje na Północy, stale skutej lodem i pokrytej śniegiem, gdzie zawsze wieje mroźny wiatr, a blade słońce pokazuje się sporadycznie i zazwyczaj tylko na chwilę. Ze wszystkich pokoi Wielkiej Wieży zamku Winterfell oddała jej bowiem jedną z najcieplejszych komnat sypialnych. Pierwsza kąpiel, którą kobieta wzięła w zamku była tak gorąca, że aż z wanny unosiły się obłoczki pary. Ściany pokoju były ciepłe w dotyku, a kominek spory, nie trzeba było okrywać się już na noc kilkoma pledami, wystarczyła jedynie skóra narzucona na kołdrę.
Brienne fascynowała również sama twierdza. Nawet po pierwszym tygodniu spędzonym na zamku Winterfell wciąż stanowiło dla niej kamienny, szary labirynt murów, wież, dziedzińców i tuneli, które ciągnęły się we wszystkie strony. W starych częściach korytarze prowadziły w dół lub w górę, tak że często trudno było powiedzieć, które to piętro, nic więc dziwnego, że stale się tu gubiła.
Na cały zamek składało się kilkadziesiąt dziedzińców i podwórek, które okalały granitowe mury mieszczące pomieszczenia mieszkalne, kuchnie, umieszczone w piwnicach spiżarnie, a także zbrojownie, kuźnie, psiarnie i stajnie. W tej części twierdzy znajdowała się również Wielka Sala, w której zwykle podejmowano gości, urządzano wystawne uczty i zabawy, i rzeczywiście robiła wrażenie. Wewnątrz można było pomieścić osiem długich rzędów stołów na kozłach, po cztery z każdej strony nawy środkowej, a w samej sali mogło przebywać naraz ponad pół tysiąca osób. Winterfell miało również własną szklarnię, dzięki czemu rzadko brakowało świeżych warzyw i owoców, nawet w zimie.
W starszej części zabudowań mieściły się natomiast komnaty maestera, wielka biblioteka i kwatery rycerzy, a głęboko pod ziemią także przepastne krypty, gdzie w kamiennych grobowcach spoczywali przodkowie ostatnich żyjących Starków. Jeśli dodać do tego wszystkiego wieże i ogromne hale umieszczone wzdłuż wewnętrznych murów, Winterfell stanowiło w istocie ogromny kompleks zamkowy.
O wiele lepsze niż w Czarnym Zamku było też jedzenie. W Winterfell codzienne posiłki jadało się w dużym holu, a przy stole zawsze czekało wolne miejsce dla każdego z domowników i ludzi goszczących w twierdzy. Pod powałą z nieheblowanych desek (które w zamku występowały licznie) na głodnych domowników czekały wygodne, drewniane ławy z kamiennymi wykończeniami i bogato zastawione stoły, na których piętrzyły się misy pieczonych pierogów, bochny świeżo wypieczonego chleba, gotowany bób posypany jakimś wonnym zielem, wędzony twaróg z dzikim chrzanem, pasztety z chrupiącą skórką, wszystko przekładane ziołami.
Brienne ledwie musnęła wzrokiem półmiski wypełnione szynką czy udźcami saren i miski z tłuczonym grochem, ale widziała, jak Jon Snow wodzi wzrokiem za każdą wniesioną na stół potrawą, jakby nagle zaczął przeliczać, czy stać go na wykarmienie jego świty i wojsk, a także zastępów Wolnych Ludzi. Kobieta wyczuwała narastające przerażenie gospodarza, rozumiała go świetnie, ale podobnie ja on wiedziała, że w prowadzeniu wojny aprowizacja jest równie ważna, co waleczność.
O Ramsayu Boltonie nie mówiło się więcej w Winterfell. Brienne zapytała o niego tylko raz, pewnego wieczoru przy kolacji, a lady Sansa jedynie mimochodem wspomniała, że bękart został rzucony na pożarcie jego własnym wygłodniałym psom, a te szybko się z nim rozprawiły, rozdzierając jego ciało na strzępy i pożerając żywcem. Opis tego był jednak na tyle obrazowy, że cała polewka drobiowa, którą kobieta zjadła przed chwilą podeszła jej do gardła, a ona sama nie ruszyła już nic więcej aż do końca posiłku.
Mimo to po zwycięskiej bitwie zostało jednak jeszcze coś do zrobienia. Po śmierci ostatniego syna Neda z prawego łoża Winterfell pozbawione było dziedzica. Sansa, choć ostatnie żywe dziecko Starków, które wróciło do domu, była kobietą, a więc zgodnie z prawem panującym na Północy nie mogła dziedziczyć, z kolei Jon Snow był Starkiem jedynie w połowie, a żaden z lordów nie zgodziłby się dobrowolnie na to, by rządził nim bękart. By rozstrzygnąć tę kwestię zwołano więc do Winterfell przedstawicieli wszystkich rodów podlegających wcześniej lordowi Eddardowi i zaledwie kilka dni później Wielka Sala wypełniła się możnymi. Prawdę mówiąc ciężko było ich pomieścić nawet tam, w największym pomieszczeniu na zamku i w środku panował ścisk, mimo to Brienne udało się przepchnąć pod ścianą i znaleźć dla siebie miejsce na uboczu, na brzegu jednej z ław.
Sansa zasiadała na honorowym miejscu poprawej ręce brata. Niektórzy spośród gości przeszywali ją twardymi spojrzeniami, jakby zastanawiali się, co robi na tym wysokim miejscu taki żółtodziób, i w dodatku jeszcze dziewczyna, a co więcej dwukrotnie wydana za wroga, lady Stark zdawała się tym jednak nie przejmować. Miała o wiele większe prawa niż niektórzy z przybyłych, żeby tu przebywać.
Brienne tyle czasu spędziła już na Północy, że powoli rozpoznawała także sztandary: srebrna pięść w rękawicy na purpurowym tle, herb Gloversów, Czarny Niedźwiedź lady Mormont, łoś Hornwoodsów, berdysz Cerwynsów, trzy drzewa strażnicze Tallhartsów i straszny, ryczący olbrzym w porwanych łańcuchach Rodu Umberów. A także wiele więcej pomniejszych rodów. Szybko nauczyła się rozróżniać twarze poszczególnych lordów, ich synów i rycerzy, którzy przybywali do Winterfell.
Teraz jednak, gdy w sali trwało zamieszanie, a lordowie kłócili się ze sobą i przekrzykiwali wzajemnie, miała w głowie zupełny mętlik.
– Rycerze Doliny nie staną obok dzikich najeźdźców – rozległo się w końcu wyraźnie z jednego końca sali.
– Nikogo nie najechaliśmy – odparł Tormund swoim szorstkim, zachrypniętym głosem, w ostrzegawczym geście kładąc jedną dłoń na głowicy topora. – Zostaliśmy zaproszeni.
– Nie przez żadnego z nas!
Jon powoli wstał ze swojego miejsca, a głosy wszystkich, którzy prowadzili mniej lub bardziej otwarte kłótnie, natychmiast ucichły.
– Wolny Lud, ludzie Północy i rycerze Doliny walczyli razem i wygrali – odpowiedział spokojnie. – Ojciec mawiał, że przyjaciół poznajemy na polu bitwy.
– Boltonowie zostali pokonani! Wojna się skończyła! – zaprotestował najstarszy syn Cerwynów, również się podnosząc przy wtórze dźwięku przesuwanej ławy, gdy drewno zaszurało o kamienną podłogę. – Nadeszła zima. Maesterzy twierdzą, że najgorsza od tysiąclecia. Wracajmy każdy do siebie i czekajmy na koniec burz.
– Wojna wcale się nie skończyła – uciszył go Jon. W jego głosie pobrzmiał znacznie ostrzejszy ton niż jeszcze przed chwilą. – A prawdziwy wróg raczej nie będzie czekał na koniec burzy. On ją sprowadzi.
Brienne powiodła wzrokiem po zebranych, gdy w sali znowu podniósł się szmer głosów, ale nikt więcej nie odważył się otwarcie sprzeciwić. Wiedziała, co teraz powie mężczyzna, wiedziała już o Białych Wędrowcach i co czeka nie tylko Westeros, ale być może i pozostałe kontynenty, jeśli się ich nie powstrzyma. I wiedziała, że przynajmniej część z obecnych tu osób nie uwierzy od razu, zupełnie tak jak ona, gdy słuchała historii o Innych podczas pobytu na Murze.
Jon zamierzał najwyraźniej poczekać, aż harmider choć trochę ucichnie, zamiast na siłę przywoływać zebranych do porządku, ale zanim to się stało z ławy podniosła się młodziutka lady Mormont i spojrzenia ponad połowy ludzi natychmiast zwróciły się ku niej. Na Lyannie nie wywarło to jednak wrażenia, wręcz przeciwnie. Przemówiła i mówiła jednakowo odważnie i zdecydowanie jak wtedy, gdy Brienne rozmawiała z nią na Niedźwiedziej Wyspie.
– Twego syna zarżnięto na Krwawych Godach, lordzie Manderly, lecz odmówiłeś walki – zaczęła dziewczyna. W Wielkiej Sali natychmiast zapadła cisza. – Ty przysięgałeś Starkom, lordzie Glover, lecz w największej potrzebie odmówiłeś walki. A ty lordzie Cerwyn... Ramsay Bolton oskórował twego ojca żywcem, a ty odmówiłeś walki. Mormontowie pamiętają. Północ pamięta. – Lyanna podniosła głos, który jeszcze silniej i donośniej wybrzmiał w pomieszczeniu. – Północ zna jednego króla, a on jest Starkiem. – Wzrok młodziutkiej lady spoczął na Jonie. – Co z tego, że bękart? Płynie w nim krew Neda. Jest moim królem, od dziś, aż do końca.
– Lady Mormont przemówiła ostro, lecz prawdziwie – powiedział stary Manderly, zanim zewsząd na powrót rozległy się szepty. – Mój syn umarł za Robba Starka, Młodego Wilka. Nie sądziłem, że doczekam innego króla. Nie dałem ci ludzi, bo nie chciałem, żeby ginęli na próżno – zwrócił się bezpośrednio do Jona, przed którym skłonił teraz głowę. – Myliłem się. Jon Snow pomścił Krwawe Gody. To Biały Wilk, Król Północy – oznajmił, ze świstem wysuwając z pochwy miecz, na rękojeści którego wsparł obie dłonie, klękając przed Snowem.
Z głębi sali rozległy się głosy pełne poparcia, wciąż jednak było ich za mało, by można było o czymkolwiek przesądzić.
– Nie walczyłem u twojego boku i do śmierci będę tego żałował. – Jako następny wstał lord Glover. – Prawy mąż może jedynie przyznać się do błędu i prosić o wybaczenie.
– Nie mam ci czego wybaczać, lordzie – odparł Jon.
– Przyjdą następne bitwy, a Gloverowie staną w nich za Starków, jak czynili to od tysiąca lat. Ja zaś stanę za Jonem Snowem. – Mężczyzna obnażył miecz. – Królem Północy! – zawołał i ukląkł.
– Król Północy! Król Północy! – Z różnych stron Wielkiej Sali podnosiło się coraz więcej głosów, coraz więcej mieczy było wznoszonych w górę w geście poparcia, a gdy to samo uczynił i ser Davos, również Brienne wstała z miejsca, Wierny Przysiędze pozostał jednak w pochwie.
Wreszcie całe pomieszczenie rozbrzmiewało jednym, zgodnym chórem aprobaty, skandujących wspólnie "Król Północy!"
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro