rozdział 47
Kilka kolejnych dni Brienne znowu spędziła w drodze tylko w towarzystwie Podricka, jeżdżąc od jednej posiadłości lordowskiej do drugiej z posłaniami od lady Sansy. Dziewczyna miała rację, mówiąc na naradzie, że wszystkie mniejsze rody Północy wciąż pozostają lojalne Starkom przez wzgląd na jej ojca, ale żaden nie miał armii na tyle silnej, by stanowić realne zagrożenie dla Boltonów, a i taka zbieranina nie była wystarczająco liczna, czego Brienne była boleśnie świadoma po spędzeniu prawie położy życia w obozach, wśród rycerzy. I mimo że większość ludzi Północy rzeczywiście ceniło honor, lojalność i posłuszeństwo, byli też i tacy, którzy zryw na Winterfell nazywali szaleństwem, głupotą lub po prostu kręcili głowami z politowaniem. I ci jednak w końcu dawali się przekonać.
Lord Robett Glover z Deepwood Motte przyjął ją za to zimno i otwarcie jej odmówił. Nie przyjął też listu od lady Stark. Brienne próbowała z nim rozmawiać, przekonywać, w końcu błagać, ale stary Glover pozostał nieugięty. Wypytał ją jedynie o armie Jona Snow, ich liczebność i uzbrojenie, sprawiając, że kobieta poczuła się znowu beznadziejnie głupia, zupełnie jak wtedy, gdy w dzieciństwie musiała w podobny sposób tłumaczyć się przed swoją starą septą ze wszystkiego, co w zachowaniu Brienne odbiegało od tego, jak powinna zachowywać się dorastająca panna, córka lorda. Z kolei, gdy usłyszał, że większość sił stanowią Dzicy, prychnął z pogardliwym uśmiechem i uciął negocjacje.
– Gloverowie nie porzucą domu przodków, by walczyć ramię w ramię z Dzikimi – powiedział na koniec. – Wysłuchałem cię. Tyle wystarczy. Z pomocą Boltonów obiliśmy ten zamek Żelaznym Ludziom. Mamy na nich uderzyć? Oskórują mnie za samą tę rozmowę.
– Boltonowie to zdrajcy – odparła Brienne, zanim zdążyła ugryźć się w język. – A wy jesteście chorążymi Starków. Przysięgaliście stanąć w potrzebie.
– Tak, wiele wieków mój ród służył rodowi Starków. Płakaliśmy, gdy doszła nas wieść o śmierci lorda Eddarda. Mój brat, lord tego zamku, odpowiedział na wezwanie Robba i obwołał go królem. A gdzie był król Robb, gdy zaatakowali nas Żelaźni Ludzie, gdy wtrącili do więzienia moją żonę i dzieci, gdy uciskali i mordowali naszych ludzi? Schodził się z zamorską kurwą, a potem zgubił siebie i tych, którzy za nim poszli. Służyłem Starkom, ale Starkowie są martwi.
Na to Brienne nie znalazła już odpowiedzi. Deepwood Motte opuściła, czując w gardle gorycz porażki.
Najtrudniejsze zadanie czekało ją jednak na Niedźwiedziej Wyspie, gdzie przyjęła ją dziesięcioletnia lady Lyanna Mormont. Brienne poznała jej matkę Maege, w obozie Robba Starka, gdy służyła tam pod rozkazami lady Catelyn. Kobieta walczyła u boku Króla Północy w Wojnie Pięciu Królów i Brienne skrycie darzyła ją podziwem. Znała oczywiście opowieści o władczyniach Niedźwiedziej Wyspy, o rodzie z silną tradycją szkolenia kobiet do walki, by w razie potrzeby umiały się obronić i odeprzeć niespodziewane ataki często nadchodzące od strony morza, gdzie wyspa była najsłabsza, ale pierwszy raz poznała osobiście kobietę podobną jej samej, która nie bała się miecza ani śmierci w walce. Zamieniła z nią jednak tylko kilka słów zanim lady Catelyn odesłała Brienne z Królobójcą do Królewskiej Przystani, a sama Maege została zamordowana podczas Krwawych Godów.
Teraz Brienne miała przed sobą jej córkę, chowaną w przekonaniu, że w przyszłości będzie władcą i dowódcą, w przeciwieństwie do wielu innych rodów, nawet z Północy, które z reguły nie pozwalały rządzić kobietom. Lyanna mierzyła ją stalowym spojrzeniem szarych oczu, gdy kobieta tłumaczyła jej z czym zjawiła się na Niedźwiedziej Wyspie, przekazywała jej prośbę lady Sansy o pomoc i wyjmowała spod płaszcza list opieczętowany lakiem z odciśniętym na nim herbem z wilkorem. Maege Mormont była silna i uparta i to samo Brienne widziała w dziewczynce.
– Mormontowie są wierni jedynie Królowi Północy, a on jest Starkiem – przerwała jej w pewnym momencie Lyanna, unosząc dłoń. Brienne była zaskoczona, słysząc, jak donośnie jej dziewczęcy jeszcze głosik odbija się echem w komnacie. – Lord Dowódca Nocnej Straży zwie się Snow, a lady Sansa Bolton. A może Lannister. Słyszałam sprzeczne wersje. Odpowiadam za moich ludzi. Dlaczego mam ich posyłać na cudzą wojnę?
– Wybacz, pani – zaczęła Brienne, opuszczając wzrok – ale dobrze wiem, jak się czujesz. Jesteś bardzo młoda, a już musisz odpowiadać za innych. Jesteś zaskoczona, zagubiona... Ja też byłam... Zaczynałam jako chłopiec na posyłki Renly'ego Baratheona. Przysięgałam go strzec i zawiodłam. Przysięgałam strzec lady Catelyn i również zawiodłam. Teraz służę pod rozkazami lady Sansy, odpowiadam za jej bezpieczeństwo, a jednocześnie mam na głowie wojnę i rozmawiam z lady. Ale jestem tu, bo to nie jest cudza wojna. To nasza wojna. Twój wuj, Lord Dowódca Mormont, wybrał Jona na swojego następcę. Uczynił to, bo Jon ma odwagę, by czynić co trzeba, choćby za cenę życia. Bo prawdziwa wojna to nie spór kilku skłóconych rodów, lecz walka żywych z umarłymi.
– A więc to prawda? Oni nadchodzą? – zapytała po dłuższej chwili lady Lyanna.
– Nie wiem tego na pewno. I na początku nie chciałam w to uwierzyć. Ale znam wszystkie opowieści o Innych, które krążą wśród Nocnej Straży. Gdy się o tym mówi, wszyscy poważnieją, a komnatę spowija prawdziwy chłód. Wierzył w to Jeor Mormont i wierzy w to Jon Snow. Dopóki Boltonowie mają Winterfell, Północ jest podzielona, a podzielona Północ nie oprze się armii umarłych. Ramsay Bolton nie może utrzymać zamku. Wiem, że chcesz bronić swoich ludzi, ale obawiam się, że nikt z nas nie uniknie walki. Ty również. Moja pani robiła, co musiała, by przeżyć, lecz nadal jest i będzie Starkiem.
Lyanna przyglądała się jej przez jakiś czas bez słowa. Brienne nie mogła zrobić już nic innego, jak tylko cierpliwie czekać na jej odpowiedź, patrząc jak młodziutka lady naradza się krótko z towarzyszącymi jej maesterem i dowódcą zbrojnych i słuchając szeptów, aż wreszcie Lyanna z powrotem zwróciła się ku niej.
– Mormontowie od wieków wiernie służyli Starkom. – Dziewczynka wyciągnęła dłoń po opieczętowany przez Sansę zwój pergaminu, który podała jej Brienne. – I dochowają wierności – powiedziała, przełamując pieczęć.
Kobieta niemal namacalnie poczuła jak w jednej chwili z jej piersi opada ogromny ciężar.
– Lady Sansa jest ci bardzo wdzięczna, pani. – Brienne skłoniła głowę w geście szacunku. – Ilu masz zdolnych do walki?
Lyanna ponownie zamieniła kilka słów ze swoim dowódcą armii, zanim odpowiedziała jej z całkowitą powagą:
– Sześćdziesięciu dwóch. – Brienne musiała wyglądać na naprawdę zbitą z tropu, bo zaraz dodała: – Jesteśmy małym rodem, ale dumnym, a każdy mąż z Niedźwiedziej Wyspy stanie za dziesięciu.
– Jeśli choć trochę przypominają swą panią, Boltonowie są zgubieni. – Kobieta uśmiechnęła się do niej lekko.
~ • ~
Do Sansy i Jona Brienne wracała z niewielką armią złożoną z pomniejszych rodów. W tym czasie, gdy ona zbierała siły Północy Lord Dowódca Nocnej Straży zdołał jeszcze umocnić i zabezpieczyć swój sojusz z Dzikimi i gdy kobieta wjeżdżała do obozu wojennego więcej widziała tam właśnie Wolnych Ludzi niż rycerstwa.
Prawie wszyscy wojownicy przybyli zza Muru byli chudzi, niektórzy wyglądali wręcz na zagłodzonych. Poza tym jednym, bardzo się od siebie różnili: sylwetkami, wzrostem i kolorem. Widziała mężczyzn wysokich i niskich, brązowo- i czarnowłosych, ciemnych i jasnych blondynów oraz rudzielców pocałowanych przez ogień jak Tormund. Widziała mężczyzn z bliznami, mężczyzn, którzy nosili wąsy lub brody, choć żadna nie była tak gęsta jak broda Tormunda. Niektórzy wdziali piękne miękkie futra, inni utwardzaną skórę i fragmenty zbroi, większość wełnę i focze skóry, a nieliczni nosili łachmany. Wielu miało broń: zaostrzone kije, młoty z kamiennymi głowicami, noże z kości, kamienia albo smoczego szkła bądź nabijane kolcami maczugi. Czasem trafiały się nawet stare zardzewiałe miecze.
Obóz rozbito w tym samym miejscu, w którym stacjonował Stannis Baratheon, oblegając Winterfell i Brienne wydało się to wyjątkowo przewrotne. Mimo to musiała przyznać, że Stannis był najbardziej doświadczonym wodzem w Westeros i doskonale rozumiała, dlaczego właśnie to miejsce wybrał, by na nim stacjonować. Obozowisko rozpościerało się wzdłuż wijącej się grani, łatwej do obrony z obu krańców, a już na pewno od stron tarasowatych zboczy po bokach.
Cały obóz wydawał się jeszcze bardziej przygnębiający, niż Brienne widywała wcześniej. Mężczyźni przy ogniskach nie śmiali się i nie śpiewali, nawet nie rozmawiali. Posilali się, troszczyli się o ekwipunek czy broń w milczeniu lub też doglądali koni, uwiązanych w niewielkich grupkach do drzew w miejscach, gdzie rosło nieco dzikiej trawy. Wierzchowce zostały napojone przy ostatnim strumieniu.
Namiot Jona, znajdujący się w samym środku pola niemalże dorównywał rozmiarami wielkiej sali Czarnego Zamku, ale poza wielkością nie miał w sobie nic wspaniałego. Sztywne ściany z grubego płótna dawno wyblakły, pobrudziły je błoto i woda, a tu i ówdzie pojawiły się plamy pleśni. Na centralnej tyczce powiewał sztandar Starków, szary wilkor z szeroko otwartą paszczą na białym tle. Z trzech stron otaczały go namioty rycerzy i szałasy Dzikich. Po czwartej stronie gorzało ognisko, wznoszące języki płomienia ku ciemniejącemu z wolna niebu.
To właśnie w namiocie Lorda Dowódcy Brienne odnalazła lady Stark. Gdy tam weszła, Jon, w towarzystwie siostry, Tormunda i ser Davosa, znów pochylał się nad mapą z umieszczonymi nań pionkami wykonanymi pospiesznie z kamieni, ale ledwie Sansa ją dostrzegła, odeszła od stołu na kozłach.
– Ilu? – spytała krótko.
– Mamy około dwa tysiące Dzikich, dwustu Hornwoodów, stu czterdziestu trzech Cerwynów, sześćdziesięciu dwóch Mormontów, jeszcze mniej Umberów, Tallhartów, Manderlych. Gloverowie nam nie pomogą – zameldowała posłusznie Brienne, czując jak coś ściska ją nieprzyjemnie w żołądku. Za mało – uświadomiła sobie. O wiele za mało.
– Liczyliśmy na więcej – westchnął Jon, potwierdzając jej obawy. – Ale wciąż mamy szanse, jeśli będziemy działać rozważnie. Musimy ruszyć na Winterfell póki jeszcze możemy.
– To za mało. Potrzeba nam więcej ludzi – skwitowała jego słowa Sansa. – Boltonowie wciąż mają przewagę...
– A nam brakuje już czasu. – Jon pozostał jednakowo spokojny i opanowany, mimo wzburzenia siostry. – Wygrywano bitwy przeciwko większej przewadze. Wkrótce znowu naciągnie burza, nie chcesz chyba skończyć jak Stannis.
– Gdybyśmy jeszcze raz pojechali do Gloverów... Osobiście...
Mężczyzna zacisnął palce prawej dłoni w pieść, powstrzymując się przed uderzeniem ręką w stół.
– Nie. Nikt więcej nie przyjedzie, a Glover już raz odmówił. Uderzymy z tą armią, którą mamy. Dobrze, że mamy choć tylu. – Jon z powrotem podszedł do stołu i pochylił się nad mapą. – Ramsay dobrze wie, co robi. Północ się mu przygląda, jeśli rody wyczują słabość, przestaną się go bać, a strach i słabość to jego broń. Ludzie walczą za niego, bo muszą. Gdy losy bitwy się odwrócą...
– Nie powinieneś bać się ludzi, tylko koni. – Z kąta namiotu doleciał szorstki, schrypnięty głos Tormunda. – Wiem, czego mogą dokonać rycerze na wierzchowcach. Stannis rozciął nasz szyk, jak szczyny śnieg.
– Flanki zabezpieczymy okopami. Nie rozwiną się tak – uspokoił Dzikiego Jon. Tormund zmrużył oczy, patrząc na mężczyznę bez zrozumienia. – Nie wezmą nas w kleszcze – spróbował jeszcze raz tamten, ale Tormund wciąż wyglądał jednakowo bezradnie, może nawet jeszcze bardziej niż przed chwilą.
Zirytowana Brienne przewróciła oczami, zajmując przy stole miejsce pomiędzy ser Davosem, a Sansą.
– Nie uderzą z boków – wytłumaczyła, gestem pokazując co miał na myśli Jon.
– To dobrze – podsumował Tormund. Jego oczy zalśniły, gdy przenosił spojrzenie z prowizorycznej makiety na kobietę, ale sam musiał uznać, że tym razem sytuacja jest zbyt poważna, by jeszcze prowadzić z nią ich zwykłą grę, podczas której taksował ją wzrokiem, a ona uparcie udawała, że go nie widzi, tak jak zwykł to robić podczas posiłków w Czarnym Zamku, bo zaraz z powrotem opuścił wzrok.
– Najważniejsze to zmusić ich do szarży – powiedział ser Davos. – Mają przewagę, więc będziemy czekać. Środek się cofnie, a oni nacisną. Wtedy my zaatakujemy z boków.
– Ramsay jest pewny siebie, zaatakuje wszystkimi siłami – oznajmił Jon, składając ramiona na piersi.
– Nie odbyłeś z nim ani jednej rozmowy – rzuciła wreszcie Sansa, do tej pory w milczeniu przysłuchująca się jak jej brat i doradcy analizują plan bitwy. – I planujesz jak pokonać kogoś, kogo nie znasz? To ja z nim żyłam, wiem jak myśli, wiem jak lubi ranić innych... On nie wpadnie w waszą pułapkę, zastawi własną. Wydaje ci się, że jest zbyt pewny siebie, ale on gra. Robi to od zawsze, lepiej niż ty.
– Sanso – przerwał jej stanowczo Jon. – Z gorszymi niż on walczyłem za Murem. Przed gorszymi niż on go broniłem. I ciebie też obronię. Nigdy więcej nie pozwolę mu cię dotknąć.
– Nie obronisz mnie przed nim. Nie obronisz przed nim nikogo. Zwłaszcza Rickona. To ślubny syn Neda Starka i jest większym zagrożeniem niż bękart, czy dziewczyna. Dopóki żyje, może się upomnieć o Winterfell, a to znaczy, że długo nie pożyje. Ramsay chce, żebyś popełnił błąd. Nie daj mu się sprowokować.
– Jutro rano Ramsay Bolton umrze – odparł Jon. – Tyle mogę ci obiecać.
– A zatem odpocznij Jonie Snow – odezwał się znów ser Davos, poklepując przyjaciela po ramieniu. – Jutro musisz myśleć.
Namiot Lorda Dowódcy powoli pustoszał i gdy Sansa również wyszła na wieczorny mróz, Brienne podążyła za nią, na chwilę oglądając się jeszcze na południe, gdzie w oddali ledwie widać było w zapadającym zmroku mury i wieżyczki rodzinnej siedziby Starków. Gdzieś tam czekał Ramsay Bolton, ukryty za murami Winterfell.
~ • ~
Niebo ledwie zaczynało szarzeć, gdy następnego dnia armia Starków zajęła miejsce na przedpolu Winterfell, formując szyk rozciągnięty wzdłuż granicy lasu. Na zimnym północnym wietrze powiewały chorągwie Starków, Hornwoodów, Mormontów i pomniejszych rodów, które stawiły się na wezwanie. Jon Snow przez chwilę jeszcze krążył między flankami, zanim zajął miejsce z przodu, pomiędzy ser Davosem, który miał prowadzić oddział szturmujący od zachodu (na służbie u Stannisa zawsze sprzyjało mu szczęście i Jon miał nadzieję, że tak będzie i tym razem), a Tormundem, razem z oddziałem Dzikich atakującym od wschodu.
Sansa, choć z początku brat nie zamierzał dopuścić do tego, by oglądała przebieg bitwy, stanęła z tyłu, na wzniesieniu, z Brienne i Podrickiem u boku. Dzięki temu i kobieta mogła się teraz lepiej rozejrzeć. Musiała przyznać, że był to dobry teren i gdyby tylko Stannis na wiele dni nie utknął w śnieżycy, a także lepiej zaplanował swój atak na Winterfell, być może byłby w stanie wcześniej pozbawić życia Ramsaya. Zamek położony był na wzgórzu, a u jego stóp, aż do pierwszej linii drzew Zimowego Lasu ciągnęła się łagodna dolina. Teren był równy, a ziemia ubita i zmarznięta, choć to akurat nie miało większego znaczenia. Wkrótce miała w końcu nasiąknąć krwią ludzi i koni, zostać rozdeptana tysiącami kopyt.
Od strony Winterfell nadciągała powoli armia Ramsaya, z nim samym jadącym na czele formacji. Tysiące łuczników, piechoty i konnicy. Na sztandarach widniał złowrogi znak oskórowanego, rozciągniętego na krzyżu człowieka, herb Dreradfort. Jon spiął własnego konia i wystąpił przed szereg, gdy to samo zrobił także bękart Boltonów. Stanęli naprzeciw siebie, w odległości mniej więcej trzydziestu kroków.
– Zsiądź i klęknij, bękarcie. – Ramsay odezwał się pierwszy. – Poddaj się prawowitemu lordowi Winterfell i namiestnikowi Północy. Wtedy wybaczę ci dezercję z Nocnej Straży, a wiarołomnym lordom zdradę mojego rodu. – Jon nie odpowiedział, cisza przedłużała się, aż wreszcie Ramsay zaczął tracić cierpliwość. – Klęknij – powtórzył. – Nie masz ludzi, nie masz konnicy i nie masz Winterfell. Po co prowadzić nieszczęśników na rzeź? Nie musimy toczyć bitwy. Zejdź z konia i klęknij.
– Słusznie. – Lord Dowódca skinął głową. – Nie musimy toczyć bitwy. Tysiące nie muszą umierać. Tylko jeden z nas. – Uśmieszek rozciągający się na twarzy Ramsaya w jednej chwili zamarł mu na ustach, nie dał jednak niczego po sobie poznać. – Zakończmy to w dawny sposób. Ty przeciw mnie.
Bękart Roose'a Boltona roześmiał się krótko.
– Nasłuchałem się o tobie. Ludzie uważają cię za największego szermierza na Północy. Może rzeczywiście jesteś tak dobry, a może nie. Nie wiem czy cię pokonam, ale wiem, że moja armia pokona twoją. – Ramsay obrzucił pogardliwym wzrokiem zebrane przez Jona wojska. – Ja mam sześć tysięcy ludzi, a ty najwyżej... połowę tego, albo i mniej.
– Masz więcej ludzi – przyznał Snow. – Ale czy będą za ciebie walczyć, skoro ty za nich nie chcesz?
– A ty pozwolisz zginąć bratu, bo jesteś zbyt dumny, żeby się poddać?
– Nie wiem, czy go masz.
Usta Ramsaya rozciągnęły się w lekkim uśmiechu zanim podniósł do ust dłoń i gwizdnął przeciągle. Z szeregu zbrojnych wystąpił jeden z jego ludzi, prowadząc za sobą spętanego grubym sznurem Rickona. Kiedy Jon widział go ostatnio, był jeszcze chłopcem, ale mężczyzna nie miał wątpliwości, że to najmłodszy syn Neda Starka. Rickon wyrósł, teraz był wysokim, szczupłym młodzieńcem o bujnej, kręconej czuprynie i łagodnym, piegowatym obliczu. Spod długich loków błyskały szare, stalowe oczy. Ubrany był w poszarpane skóry.
Choć z daleka trudno było dostrzec rysy twarzy, Jon zdołał zobaczyć coś z ojca w tym jak chłopak się poruszał, jak na niego patrzył. Jednocześnie, gdzieś głęboko zrodziła się w nim myśl, że po ruchliwym dzieciaku, którego zawsze wszędzie było pełno, mogło nie zostać wiele. Rickon stał przy Ramsayu zgarbiony i wystraszony, co chwilę nerwowo rozglądając się na boki. A z opowieści Sansy Jon wiedział już, co bękart Boltonów potrafił zrobić z człowiekiem.
Ramsay uśmiechnął się szerzej, zsiadając z konia, by móc nachylić się do chłopaka. W jego dłoni błysnął nóż i chwilę potem sznur oplatający nadgarstki Rickona opadł na ziemię. Mężczyzna objął go ręką, przygarniając do siebie i poklepując lekko po ramieniu.
– Lubisz gry, młodzieńcze? – zapytał, ściszając głos niemal do szeptu i nie czekając na odpowiedź, kontynuował: – Zagrajmy. Biegnij do brata. Im szybciej do niego dotrzesz, tym szybciej go ujrzysz. I tyle, to cała gra. Łatwa. Gotów? Pamiętaj, musisz biec, takie są zasady.
Rickon zrobił kilka niepewnych kroków, kilkukrotnie oglądając się za siebie, ale zaraz ruszył truchtem, później coraz bardziej przyspieszając. Ramsay wyciągnął dłoń po łuk, który jeden z jego ludzi natychmiast mu podał, i napiął go, celując w oddalającego się chłopca. Jon, widząc co się święci, natychmiast spiął konia, ruszając bratu na spotkanie. Niemal namacalnie czuł, jak serce łomocze mu w piersi, gdy zaklinał wierzchowca, by pędził szybciej. Trzy pierwsze strzały chybiły, albo Ramsay jak zwykle celowo zabawił się z przeciwnikiem na własnych zasadach, ale czwarta dosięgła celu, utkwiła w sercu Rickona, sprawiając, że chłopiec bezwładnie padł na ziemię i niemal w tym samym momencie umarł.
Brienne opuściła wzrok, nawet ze swojego miejsca przy lady Sansie dostrzegając nieruchome ciałko jej brata. Ostatni żywy syn Neda Starka zginął przeszyty strzałą.
Zagrały rogi i na znak dany przez Jona pierwsza szarża ruszyła do ataku, konnica prowadzona przez ser Davosa, a zaraz potem walczący pieszo Dzicy. Armie Boltonów odpowiedziały na atak gratem strzał, pod ich naporem padli pierwsi ludzie i konie. Jon nawet tego nie zauważył, wysforował się na czoło kolumny, w jego dłoni znalazł się Długi Pazur, gotowy do walki miecz z valyriańskiej stali. Oddział Ramsaya ruszył także i wkrótce obie armie zderzyły się ze sobą w krwawej burzy mieczy, przy akompaniamencie wrzasków, szczęku stali i kwiku ranionych zwierząt. Szeregi zderzyły się ze straszliwym łoskotem walących o siebie ciał i dzwoniących mieczy, trafiających w pancerze lub rąbiących członki. Konie wpadały na siebie w pędzie i wyrzuceni z siodeł jeźdźcy szybowali w powietrzu, mężczyźni padali na ziemię wśród rozbryzgów krwi.
Pierwsza linia została rozgromiona. Nacierający rycerze Boltonów przebili się przez formację rycerzy Północy, nie tracąc impetu, choć w szeregach noszących na piersi znak oskórowanego człowieka pojawiło się kilka luk w miejscach, gdzie zbrojni zostali powaleni, lub też, zgubiwszy szyk, zostali parę kroków w tyle. W środku tego całego zamieszania znalazł się Jon Snow, który chwilę wcześniej stracił swojego wierzchowca. Koń padł, przebity strzałą, mężczyzna przekoziołkował boleśnie po ubitej ziemi, a kiedy zdołał się podnieść, wokół niego huczała wojenna gorączka. Wszędzie ginęli ludzie, ale Jon nie był w stanie rozpoznać czy byli to jego rycerze, czy może siły wroga. Konie waliły się na ziemię z rykiem i hukiem padających ciężko ciał. Wyrywane kopytami grudy ziemi oraz kępy trawy fruwały wokół niczym deszcz. Wszystko to co rusz zasypywał grad strzał.
Wreszcie Jon odzyskał ostrość widzenia i na piechotę rzucił się do szarży. Zdołał zasiec kilku ludzi Ramsaya i kilku zwalić z koni, samemu cudem przy tym nie ginąc. Znalazł się teraz na tyle lewej flanki, choć w tym zamieszaniu trudno było jeszcze mówić o jakiejkolwiek formacji. Już dawno stracił z oczu Davosa, który został w tyle, by wspomóc łuczników, czy nawet Tormunda. W łoskocie szarży niewiele było też słychać, ale przez bitewny zgiełk co jakiś czas przebijały się ostrzegawcze krzyki tego ostatniego. Główna formacja Ramsaya przedarła się przez siły Jona niemal z taką łatwością jak nóż wchodzący w masło i ze straszliwym bitewnym wrzaskiem, potężną, rozmazującą się w oczach falą koni i błyszczących ostrzy uderzyła w ostatnią linię obrony Jona.
Snow o włos uniknął zderzenia z jednym ze swoich jeźdźców, jedynie cudem zdążył odsunąć się przed padającym koniem. Dostrzegł rycerza z oskórowanym człowiekiem w herbie, który błyskawicznie zwalił z siodeł dwójkę jej ludzi. Kolejny pędził na niego w grzmocie kopyt. Uchylił się i ciął nisko, przez udo, sprawiając, że mężczyzna zachwiał się w siodle. Syknęła nadlatująca strzała i kawalerzysta runął na ziemię. Wokoło panowało zamieszanie. Mężczyźni spadali z siodeł, tocząc się po ziemi wśród bijących kopyt, krzycząc i wrzeszcząc. W powietrzu niosło się dzwonienie stali i posapywania. Tuż przed Jonem dwóch jego zbrojnych, Mormontów, toczyło pojedynek z wojownikiem Ramsaya, siodło w siodło. Rycerz Boltona sparował i natarł, lepiej wyszkolony, w decydującym momencie dając koniowi ostrogę i zabijając Mormonta cięciem od siebie. Zaraz potem sam stracił głowę.
Łucznicy Ramsaya wypuszczali wciąż strzałę za strzałę, kładąc pokotem nie tylko ludzi przeciwko którym walczyli, ale i swoich. Pole bitwy usiane było stosami trupów, które do tego wciąż rosły. Walka pochłonęła Jona całkowicie i nie zatrzymał się nawet, by rozważyć, dlaczego tylny oddział Ramsaya, który początkowo atakował pieszo w szerokiej formacji, teraz ścisnął się w wąski, rozciągnięty na brzegu szyk. Dopiero Tormund, który chwilę potem uratował mu życie, uświadomił mężczyźnie w jak okropnej sytuacji się znaleźli. Splątana masa konnych i piechoty stłoczyła się pod najeżoną pikami linią tarcz, wpadli w pułapkę i teraz musieli walczyć o życie. Konnica Ramsaya szukała okazji, aby przedrzeć się z powrotem. Jon dostrzegł, że w kilku miejscach szczelną linię obrony pozostawiono otwartą, umożliwiając kawalerii odwrót.
Wtedy piesi ruszyli, krąg tarcz zacieśniał się coraz bardziej, pod naporem włóczni padali rycerze i Dzicy. Ci ostatni pod wodzą Tormunda pierwsi ruszyli im na spotkanie, by przerwać formację. Szyk w jednej chwili zmienił się w kłębowisko walących mieczami mężczyzn oraz wierzgających koni, ale Ramsay wciąż miał przewagę, zabitych natychmiast zastępowali inni, a do środka wlewali się z krzykiem sprzymierzeni z Boltonem ludzie Umberów. Tymi postanowił zająć się Jon i swój oddział pokierował im na spotkanie, ale tarczownicy wciąż jak taran posuwali się do przodu, nie do ruszenia. Ktoś siłą zmusił do odwrotu Tormunda. Ze wszystkich stron ginęli ludzie nabici na włócznie albo stratowani przez własnych towarzyszy. Byli w potrzasku.
Mężczyźni spadający z koni. Tłoczący się i tratujący siebie nawzajem w pułapce. Zlewające się w jeden długi dźwięk krzyki. Krew, błoto i stosy martwych ciał.
Brienne, obserwująca to wszystko ze wzgórza, zamknęła oczy, opuszczając głowę. Wszystko to na raz zlewało się w jej umyśle w jeden, niewyraźny obraz. Szczęk stali, uderzenia mieczy, świst strzał, odgłosy walki i wszechogarniającej paniki. Jej dłoń odruchowo znalazła się na rękojeści Wiernego Przysiędze. Walczyła już wcześniej – wiele razy – ale żadna z walk, którą stoczyła, żadna z bitew, której była świadkiem nie przypominała tej. Ta bitwa jak żadna inna przypominała piekło. Niezliczona ilość martwych ciał wznosząca się w stosach wokół walczących, krąg tarcz zacieśniający się coraz bardziej i bardziej wokół oddziału Północy, powietrze gęste od żaru rozgrzanych ciał, oparów krwi i śmierci. Ludzie Jona zamknięci w potrzasku, w samym środku tego wszystkiego, duszący się wzajemnie, z daleka przypominający raczej bezładną masę.
– Brienne. – To głos Sansy sprawił, że wyrwała się z letargu i spojrzała na swoją panią, drżąca i blada z przerażenia, spojrzała w jej opanowaną, nie pokazującą żadnych emocji twarz. – Pora już na nas.
Przez chwilę nie rozumiała, nie wiedziała, co Sansa ma na myśli, jak miałaby teraz zostawić tych ludzi, swojego brata na śmierć. Skoro w pojedynkę nie mogła nic zrobić, już lepiej było na to patrzeć, wyrzucać sobie, że jako wojowniczka, którą całe życie pragnęła być, nie walczy tam teraz z nimi. W żadnym razie nie byłaby to szlachetna śmierć, ale śmierć w walce, a takiej Brienne zawsze pragnęła, w obronie prawdy, w obronie tego co słuszne, tego co sama uważała za właściwe, w co sama wierzyła, a nie tego, o czym ktoś powiedział jej, że należy w to wierzyć.
Ale wtedy zabrzmiał róg, wznosząc się ponad krzyki, wrzaski i odgłosy walki. Od południa na armię Ramsaya szturmowała konnica rycerzy Doliny, na wietrze powiewały niebieskie chorągwie z białym księżycem i sokołem, a wąski strumień przedniej szarży wkrótce zamienił się w powódź. Zwyciężą – uderzyła ją zadziwiająca myśl. Kiepska strategia obronna, być może... i niewątpliwie szczęśliwa taktyka ofensywna. Jednakże, tak czy inaczej, wiktoria. Niemniej jednak wokoło nadal umierali ludzie. Należało zakończyć to szybko.
Konni napływali nieustannie, przyspieszając do prędkości, której na takim zboczu nie odważyłby się rozwinąć żaden jeździec dosiadający wielkiego bojowego rumaka. I przedarli się przez formację Ramsaya niedraśnięci. Krąg tarcz ustąpił pod ich naporem, załamał się i przerwał. Rycerze przedarli się przez cienką linię obrońców, rąbiąc piechotę, i poszarżowali dalej, na ostatnią linię obrony Boltona. Napływający zsiadali z koni i rąbali wszystkich piechociarzy wystarczająco głupich, by wejść im w drogę. Zbrojni Ramsaya usiłujący wycofać się ze stworzonego przez siebie kręgu, ginęli dziesiątkowani w biegu. Dalej, wzdłuż flanki, nadal dobiegały odgłosy walki, pomału zaczynające tonąć w łoskocie kopyt i triumfalnych okrzykach jeźdźców.
Północni żołnierze rzadko się poddawali. Przynajmniej tak głosiły opowieści. Od ostatniej dużej bitwy weryfikującej ową teorię upłynęło jednakże sporo czasu. Teraz Brienne widziała to na własne oczy. Wspaniałe zwycięstwo – mówiła analityczna strona jej umysłu. Lecz... gdy patrzyła na stosy martwych ciał zalegających na polu, cena zdawała się naprawdę znaczna. O wiele za wysoka. Trzystu na jednej flance. Co najmniej tyle samo po drugiej stronie, martwych lub niezdolnych do dalszej walki. Wiele koni. Bogowie, to ciężkie straty.
Nie był to też jednak koniec. Ramsay Bolton, do którego po chwili zaskoczenia musiało dotrzeć, że sprawa jest przegrana, zostawiwszy resztę swoich ludzi na pewną śmierć, zawrócił konia, galopem kierując się z powrotem za mury Winterfell. Za nim z obnażonym mieczem rzucił się natomiast Jon Snow, pędzący na grzbiecie jednego z wierzchowców, które w gorączce walk straciły jeźdźców.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro