Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

rozdział 43

Na Północy szybko robiło się ciemno i wkrótce wszyscy, z wyjątkiem braci pełniących tej nocy wartę, rozeszli się do swoich kwater. Brienne pożegnała się z Podrickiem, życząc mu dobrej nocy i z rozbawieniem zauważając, że chłopak też niechętnie rozstaje się ze swoją panią, upewniła się, że i lady Sansa jest bezpieczna, zostawiona pod opieką Jona Snowa, i również skierowała się do swojego pokoju. Był niewielki, mieściło się w nim zaledwie łóżko nakryte futrami, niewielki stolik nocny, o który wcześniej oparła Wiernego Przysiędze i palenisko, ale niczego więcej nie potrzebowała.

Brienne dołożyła do ognia i rozsznurowała kaftan pod szyją, żeby zdjąć go przez głowę. Przyzwyczajona była do nocowania przy trakcie, obozowania tam, gdzie dało się znaleźć kawałek suchego gruntu, do deszczu, błota i piżmowego zapachu potu, ale mimo to była zdumiona tym, w jakich warunkach żyje Nocna Straż. Było już późno i kobieta powoli szykowała się do spania, kiedy zapukała do niej Sansa, ale słysząc skrzypnięcie drzwi pokoju, odwróciła się i gdy dziewczyna uśmiechnęła się lekko do niej, odpowiedziała tym samym.

– Rozmowa z lordem Snow nie poszła po twojej myśli, pani – stwierdziła Brienne, niechętnie przyznając się do tego, że słyszała dochodzące ze starej sali biesiadnej krzyki, choć te były tak głośne, że kłótnię Jona i Sansy słyszał chyba cały Czarny Zamek. Sansa westchnęła.

– Niestety nie – odpowiedziała, opuszczając głowę. Brienne w jednej chwili pożałowała, że odezwała się pierwsza i stropiona przygryzła niepewnie dolną wargę.

– Przepraszam, nie chciałam cię urazić. To było niegrzeczne, nie powinnam... To nie moja sprawa.

– Nie, nie uraziłaś. – Sansa pokręciła głową przecząco. – W domu stale się kłóciliśmy i dogryzaliśmy sobie. Teraz często żałuję, że wtedy potrafiliśmy tylko na siebie krzyczeć. Ale takie właśnie są dzieci – dodała z lekkim uśmiechem, wchodząc dalej do pokoju. – Co ci się stało? W policzek.

Brienne natychmiast podniosła dłoń do twarzy, opuszkami palców dotykając zgrubienia w miejscu, gdzie biegła różowa, pomarszczona blizna. Niemal zdążyła zapomnieć o swoim policzku.

– To ugryzienie. Nic takiego – odpowiedziała z zażenowaniem. – To długa historia. Raczej nie spodobałaby ci się, pani.

– Mam jednak nadzieję, że kiedyś mi ją opowiesz. Chętnie jej wysłucham. – Sansa odrobinę pogłębiła uśmiech, ale musiała wyczuć, jak niezręcznie poczuła się Brienne, bo nie ciągnęła dłużej tematu. – Przyszłam, żeby ci podziękować za wszystko co już dla mnie zrobiłaś. I życzyć dobrej nocy.

– Nie musisz mi dziękować, lady Sanso. Opieka nad tobą to mój obowiązek.

– Mimo to dziękuję. Śpij dobrze, Brienne.

Brienne wątpiła, że tak będzie, jeszcze obóz Renly'ego nauczył ją, że nigdy nie powinna tracić czujności i wyrobiła sobie wtedy odruch zrywania się z łóżka na najcichszy nawet niepokojący odgłos, a w nowych miejscach, gdzie nigdy nie czuła się tak naprawdę bezpieczna, nie potrafiła przespać spokojnie pierwszej nocy. W podróży bywało to szczególnie uciążliwe. Mimo to uśmiechnęła się do dziewczyny w odpowiedzi, kiedy ta cofnęła się na korytarz i zamknęła za sobą drzwi.

Kobieta rozebrała się i wczołgała do łóżka, układając się wygodnie pod kołdrą i futrami, ale zgodnie ze swoimi obawami jeszcze długo nie potrafiła zasnąć, a kiedy już jej się to udało, budziła się kilkukrotnie, czujna i spięta w ciemności. W Czarnym Zamku nawet w nocy nie było zupełnie cicho. Przez nieszczelne okna Brienne słyszała rozmowy braci pełniących nocną służbę, ich kroki na drewnianych schodach i pomostach niosące się echem i skrzypienie windy, którą można było dostać się na szczyt Muru. A do tego wszystkiego głuche wycie wiatru między budynkami. 

Godzinę przed świtem było ciemno i bezwietrznie. W Czarnym Zamku panowała niezwykła cisza. Wciąż słychać było czarnych braci zmieniających się na stanowiskach, twierdza nigdy tak naprawdę nie spała, stale przygotowana na nadejście zgrozy zza Muru, nawet jeśli nikt nie wiedział czym właściwie była. Nikt z żyjących nie wiedział wszystkiego o Krainie Za Murem. Ucichł za to przeszywający wizg północnego wichru, tańczącego pomiędzy murami zamku i w ruinach, ale mimo iż było naprawdę wcześnie, rozbudzona Brienne wiedziała, że więcej już nie zaśnie. Leżała jeszcze pod futrem, czekając, aż na zewnątrz przejaśni się zupełnie, a kiedy przez wąskie okno do pokoju wpadło blade światło słońca, ubrała się i otulona w płaszcz zeszła na dziedziniec.

Bracia z Nocnej Straży również wstawali zwykle wraz z pierwszym brzaskiem i na zewnątrz było głośno, kiedy wszyscy, mniej lub bardziej chętnie, ruszali do swoich obowiązków. Brienne przeciągnęła się z westchnieniem, patrząc jak z jej ust ulatuje obłoczek pary. Ponad zabudowaniami widziała Mur, lśniący niebiesko-białym blaskiem, i to tam skierowała się najpierw, po drodze posyłając przyglądającym się jej mężczyznom wrogie spojrzenia. Dla niej nie stanowili zagrożenia, była pewna, że w razie potrzeby poradziłaby sobie z każdym z nich. To o lady Sansę się martwiła. Dla mężczyzn, którzy już dawno nawet nie widzieli kobiety, młodziutka dziewczyna mogła stanowić łakomy kąsek. Brienne nie łudziła się, że wszyscy czarni bracia byli tak szlachetni, by dotrzymywać każdego ze złożonych ślubów, a teraz połowę z przebywających w Czarnym Zamku stanowili Dzicy.

Wreszcie zadarła głowę i spojrzała na Mur, oślepiająco niebieski w słonecznym blasku. Widok potężnej lodowej ściany niemal przyprawiał ją o drżenie. Jego ściany oblepiał brud niesiony wiatrem kolejnych stuleci, dlatego często wydawał się jasnoszary, jak zachmurzone niebo, lecz kiedy w pogodny dzień padały na niego słoneczne promienie, Mur świecił, mienił się własnym blaskiem, niczym olbrzymi błękitnobiały klif, który zasłaniał połowę nieba.

Największa konstrukcja zbudowana ręką człowieka, tak powiedział jej Podrick, kiedy po raz pierwszy ujrzeli Mur jeszcze na królewskim trakcie. Mur pozostawał widoczny z bardzo daleka: jasnoniebieska linia ciągnąca się przez północny horyzont, od wschodu po zachód, ogromna, nieprzerwana. To jest koniec świata, wydawała się mówić.

Mur zmienia nastrój częściej niż obłąkany król Aerys – mawiali starsi ludzie w Czarnym Zamku. Albo czasami: Mur zmienia nastrój częściej niż kobieta. W pochmurne dni wyglądał jak biała skała. W bezksiężycowe noce był czarny jak węgiel. Podczas śnieżycy sprawiał wrażenie wyrzeźbionego ze śniegu. W takie dni jak dziś nie sposób było jednak wątpić, że zbudowano go z lodu. W takie dni Mur lśnił jasno jak septonowski kryształ, wszystkie szczeliny i pęknięcia rysowały się wyraźnie w blasku słońca, a pod półprzezroczystą skorupą tańczyły i umierały zamarznięte tęcze. W takie dni Mur był piękny.

Potężna ściana wykonana w całości z litego lodu była starsza od Siedmiu Królestw i kiedy teraz Brienne patrzyła w górę, prawie zakręciło jej się w głowie. Czuła nieomal ogromny ciężar lodowej masy napierającej w dół, jakby Mur miał się zawalić, a ona wiedział, że gdyby tak się stało, świat runąłby razem z nim.

– Tak, człowiek zastanawia się, co jest za nim. – Usłyszała niski, szorstki, ale dziwnie łagodny głos i odwróciła się gwałtownie.

Tuż obok niej stał Dziki, ten na którego mówili Zabójca Olbrzyma. Mężczyzna prawie tak wysoki jak ona, któremu bogowie dali szeroką pierś, splątaną rudą brodę i włosy, spojrzenie, które sprawiało, że czuła się niezręcznie, i przyklejony teraz do ust uśmiech, na widok którego cała się rumieniła. Już samo niezdrowe zainteresowanie, które okazywał jej od przyjazdu jej i Sansy do Czarnego Zamku sprawiało, że było jej nieswojo, do tego stopnia, że poprzedniego dnia ledwie była w stanie znieść przebywanie z nim w sali jadalnej, a potem dołożyła wszelkich starań, żeby unikać go przez resztę dnia.

Nie bała się go, potrafiłaby sobie z nim poradzić, gdyby zaszła taka potrzeba, ale zagadką pozostawało dla niej, czego właściwie mógł od niej chcieć. Nigdy wcześniej nie była tak sfrustrowana swoim brakiem doświadczenia z mężczyznami.

– Przecież chciałabyś wiedzieć, co jest po drugiej stronie, prawda? – spytał Tormund.

Brienne odchrząknęła.

– Nic wielkiego – powiedziała, starając się, żeby jej głos zabrzmiał szorstko i odwróciła wzrok, z powrotem przenosząc spojrzenie na lśniącą w słońcu powierzchnię lodu. – Zwiadowcy twierdzą, że są tam tylko lasy, góry, zamarznięte jeziora, mnóstwo śniegu i lodu.

– A także grumkiny i snarki – dodał Tormund z doskonale wyczuwanym sarkazmem. – Nie wolno nam o nich zapominać, lady Brienne, bo inaczej, po co komu ten ogromny mur? – Dziki uśmiechnął się szerzej.

Kobieta niemal namacalnie czuła na sobie jego spojrzenie, czuła jak pożądliwie wlepia w nią wzrok i nie potrafiła zrozumieć dlaczego. Od dzieciństwa słuchała opowieści o Dzikich, o tym, jak zbudowano Mur, by chronić przed nimi królestwo. I nigdy w życiu nie wyobrażała sobie spotkania z jednym, nie mówiąc już o tym, że będzie stać obok niego pod samym Murem. Nie znała go i nie ufała mu. Swoim zachowaniem i wyglądem bardziej przypominał jej właściwie zwierzę niż człowieka. Niedźwiedzia – pomyślała nagle, zupełnie wbrew sobie. Wielkiego, rudego niedźwiedzia.

Tormund patrzył na nią, śledził wzrokiem każdy najmniejszy jej ruch. Wszystko co wiedział o kobietach, żyjących na południe od Muru, ograniczało się do tego, że damy z wielkich miast były drobne, słabe i wątłe, nieprzystosowane do walki czy trudów prawdziwego życia. Nie mogły też same o sobie decydować, czy choćby kochać i poślubić tych, których same wybrały. Co za gówniane życie... A wtedy zobaczył ją, wjeżdżającą przez bramę na dziedziniec Czarnego Zamku, olbrzymią kobietę z krótko przyciętymi włosami, ubraną w południową zbroję i z mieczem u pasa, na rękojeści którego zaciskała palce, i zaniemówił. Była niepodobna do żadnej dziewczyny, którą kiedykolwiek widział, kobiety Wolnych Ludów tak nie wyglądały.

Obserwował ją później, gdy ze swoim giermkiem ćwiczyła walkę na dziedzińcu. Była wspaniała – wysoka, silna, zdolna, miała długie kończyny – nie można było odwrócić wzroku. Dopiero później tego dnia dowiedział się, że nazywa się Brienne z Tarthu, pochodzi z wyspy na południu, z miejsca zwanego Krainy Burzy i że jest damą. Wysoko urodzoną damą, jak siostra Jona Snowa. Mężczyźni mówili o niej Piękna Brienne i nie mógł wyobrazić sobie bardziej trafnego przydomka dla takiej kobiety. Wrony uważały ten tytuł za zniewagę, bezmózdzy skurwiele.

Siedział naprzeciwko niej, gdy nadeszła pora posiłku. Bycie tak blisko niej było trudne, kiedy nie wolno mu było jej dotykać. Och, jak bardzo chciał jej dotknąć, pięknych blond loków, bladej skóry i twardych mięśni skrywających się pod jej tuniką i grubym kaftanem.

Patrzył więc na nią, patrzył tak, że zarumieniłaby się nawet najtwardsza kobieta z jego klanu. Odniosło to pożądany efekt, piękna pani czerwieniła się za każdym razem, gdy tylko przypadkiem podłapała jego zachłanne spojrzenie. Dobrze się bawił, sprawiając, że wstydziła się choćby na niego popatrzeć. Jej skóra pokryta piegami i czerwonym jak dojrzałe jabłuszko rumieńcem stawała się tylko jeszcze większą pokusą. Tyle wystarczyło, jej rumieniec i ten zawstydzony, spłoszony wyraz twarzy, żeby jego kutas stał się w połowie twardy.

Gdyby nadal był na północ od Muru, po prostu by ją ukradł i natychmiast wziął za żonę. Lub przynajmniej spróbował to zrobić. Uśmiechnął się do siebie, wyobrażając sobie walkę z nią po tym, jak spróbowałby ją porwać. Taka kobieta jak ona na pewno nie pozwoliłaby tak po prostu się ukraść. Nie potrafiłby powiedzieć czy choćby pomyśleć o tym, że coś mogłoby sprawić mu większą przyjemność.

– Znasz moje imię – stwierdziła Brienne po chwili, szczelniej otulając się obszytym futrem płaszczem i zerknęła na niego katem oka.

Mężczyzna wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Czyżbyś ty nie znała mojego? Przed tobą stoi Tormund Zabójca Olbrzyma, Samochwała, Dmący w Róg i Łamacz Lodu. Jest to także Tormund Piorunowa Pięść, Mąż Niedźwiedzic, Król Miodu z Rumianego Dworu, Mówiący z Bogami i Ojciec Zastępów.

– I to prawda, że zabiłeś kiedyś olbrzyma?

– Czemu wątpisz w słowa takiego mocarza jak ja? Była zima, a ja byłem jeszcze prawie chłopcem, głupim jak wszyscy w tym wieku. Zapuściłem się za daleko, mój koń padł, a mnie zaskoczyła śnieżyca. Prawdziwa śnieżyca, nie taki drobiazg jak te tutaj. Ha! Wiedziałem, że nim się skończy, zamarznę na śmierć. Dlatego znalazłem śpiącą olbrzymkę, rozprułem jej brzuch i wczołgałem się do środka. W ten sposób zapewniłem sobie ciepło, ale smród o mało mnie nie zabił. Najgorsze było to, że na wiosnę się obudziła i uznała mnie za swoje dziecko. Karmiła mnie piersią przez trzy księżyce, nim wreszcie udało mi się czmychnąć. Czasem jednak brak mi smaku jej mleka.

Brienne lekko zmarszczyła nos z niesmakiem, żałując, że zapytała.

– Jeśli karmiła cię piersią, to znaczy, że jej nie zabiłeś.

– To prawda. Tylko nikomu o tym nie opowiadaj. Możesz mi wierzyć, że Tormund Zabójca Olbrzyma brzmi znacznie lepiej niż Tormund Osesek Olbrzymki.

Przez chwilę Brienne korciło, żeby zapytać skąd się wzięły te inne przydomki, w porę ugryzła się jednak w język. Jeśli pozostałe opowieści miały przypominać tę pierwszą, zdecydowanie nie miała ochoty ich słuchać.

– Dlaczego mi to mówisz? – spytała zamiast tego.

– Kobieto, jesteś wspaniała. – Na twarz Tormunda w jednej chwili wrócił ten sam uśmiech, który posyłał jej poprzedniego dnia przy kolacji. – Jesteś wielka, największa jaką widziałem... I taka piękna... Spójrz na siebie, te długie nogi, szerokie, muskularne ramiona, wspaniałe biodra... Wszyscy, którzy nazywają cię Piękną Brienne mają cholerną rację.

Brienne przygryzła dolną wargę, rumieniąc się i opuściła wzrok, bo w oczy nagle zaszkliły jej się niebezpiecznie. Był Dzikim, nie miał prawa wiedzieć skąd wziął się ten okropny przydomek i że wcale nie używano go, by prawić jej komplementy, a mimo to jego słowa bolały nawet bardziej, niż gdyby powiedział to wszystko mając świadomość, co przeszła i co musiała znieść w życiu.

– Muszę wracać. – Przełknęła ślinę, odwracając się od niego. – Lady Sansa będzie mnie szukać – dodała, ucinając rozmowę i pomaszerowała z powrotem w stronę zamku, zostawiając mężczyznę pod Murem.

Słowa Dzikiego wciąż rozbrzmiewały echem w jej głowie, sprawiając, że gdzieś głęboko w piersi jak zadra odzywał się stary ból, chociaż usilnie starała się o tym wszystkim po prostu zapomnieć, wmówić sobie, że gdyby rzeczywiście ją znał, nie mówiłby do niej w ten sposób, nawet kiedy w sali jadalnej Czarnego Zamku usiadła do śniadania z Sansą i Jonem. Brienne dawno nie jadła lepszego śniadania, niż smażony chleb z szynką, jajka na boczku i suszone śliwki, które im podano, nawet jeśli w gruncie rzeczy nie było to nic specjalnego. Stale będąc w drodze nie mogła jednak liczyć nawet na takie przysmaki i póki mogła, cieszyła się każdym kęsem.

Wsuwała do ust kolejny kawałek szynki kiedy do środka wsunął się jeden z czarnych braci, Mully, by oznajmić, że Clydas przyniósł list.

– Powiedz mu, żeby zostawił go tobie. Przeczytam go później – odpowiedział Jon, nie podnosząc nawet wzroku znad swojego talerza. Chłopak zaszurał niespokojnie nogami.

– Jak każesz, panie, ale... Clydas dziwnie wygląda... jest bardziej biały niż różowy, jeśli rozumiesz, co mam ma myśli... i drży.

– Czarne skrzydła, czarne słowa – mruknął Tormund, zajmujący miejsce w kącie. – Czy nie tak mawiają klękacze?

– Mówimy też: "Puść krew na zziębnięcie, ale nakarm gorączkę" – odparł Jon. – Mówimy: "Nigdy nie pij z Dornijczykami, gdy księżyc jest w pełni". Mamy bardzo wiele powiedzeń.

Mully również musiał dodać swoje dwa grosze.

– Moja babcia staruszka zawsze powtarzała: "Letni przyjaciele stopnieją jak letnie śniegi, ale zimowi przyjaciele są przyjaciółmi na zawsze".

– Myślę, że na razie wystarczy nam mądrości – skwitował Jon Snow. – Bądź tak uprzejmy i wpuść Clydasa.

Mully się nie mylił. Stary zarządca drżał. Twarz miał białą jak pokrywający ziemię śnieg. Bez słowa oddał lordowi Snow list i natychmiast się ulotnił. Jedyne słowo napisane poza zwojem brzmiało "Bękart". Nie "Lord Snow", "Jon Snow" czy "Lord dowódca". Po prostu "Bękart". List zapieczętowano plamą twardego różowego wosku. Jon dostrzegł na niej tłoczonego człowieka obdartego ze skóry. Herb Dreadfort. Sansa patrzyła na brata z niepokojem, kiedy Jon złamał pieczęć, rozprostował pergamin i zaczął czytać. Brienne również przerwała jedzenie, odkładając widelec z powrotem na talerz.

– Snow? – zapytał Tormund Zabójca Olbrzyma. – Wyglądasz, jakby z tego listu wytoczyła się zakrwawiona głowa twojego ojca.

Jon Snow nie odpowiedział mu natychmiast. Czarne skrzydła, czarne słowa. Być może te stare powiedzenia kryły w sobie więcej prawdy, niż mu się zdawało.

– Do zdrajcy i bękarta, Jona Snowa – zaczął czytać. – Twój fałszywy król nie żyje. Przyjaciele twojego fałszywego króla nie żyją. Wpuściłeś za Mur tysiące Dzikich, zdradziłeś swoich i Północ. Winterfell jest moje, bękarcie. Przekonaj się o tym. Twój brat, Rickon, gnije w moim lochu, skóra jego wilkora leży na mojej podłodze. Chcę dostać moją żonę. Oddaj mi ją, bękarcie, a nie będę więcej niepokoił ciebie ani twoich dzikusów. Zatrzymaj ją, a zarżnę Dzikich, których chronisz, ich żony i dzieci, a ich głowy zatknę na murach Winterfell. Będziesz patrzył, jak ich skóruję. Będziesz patrzył...

– Dokończ – poprosiła Sansa. Jon pokręcił głową przecząco.

– Dalej to samo – odparł, ale zanim zdążył zrobić ruch, dziewczyna wyrwała mu pergamin z dłoni i przebiegła po nim wzrokiem.

– ...jak moi ludzie po kolei gwałcą ci siostrę, jak moje psy pożerają twojego małego brata. Potem wyłupię ci oczy, wytnę twoje bękarcie serce i zjem je, a ogary zrobią resztę. Przekonaj się o tym, jeśli chcesz. Podpisano: Ramsay Bolton. Prawowity lord Winterfell i Namiestnik Północy.

Kiedy skończyła, Tormund zagwizdał.

– Przesrana sprawa.

– Prawowity lord Winterfell i Namiestnik Północy... – powtórzył Jon.

– Jego ojciec nie żyje – stwierdziła Sansa, oddając bratu list. – Ramsay go zabił i ma Rickona.

– Tego nie wiemy – powiedział ostrożnie mężczyzna, ale siostra patrzyła na niego z pełnym przekonaniem.

– Wiemy.

– Jak wielka jest jego armia? – Tormund podrapał się po brodzie.

Sansa zastanowiła się przez chwilę.

– Przed bitwą ze Stannisem miał pięć tysięcy ludzi.

– Ilu masz ty? – Jon znowu zwrócił wzrok ku Tormundowi.

– Zdolnych do walki? Dwa tysiące. Reszta to dzieci i starcy – odparł Dziki. – Wszystko to może być jeden bukłak kłamstw. Gdybym miał dobre gęsie pióro i kałamarz maesterskiego inkaustu, mógłbym napisać, że mój członek jest długi i gruby jak moja ręka, ale to by nie znaczyło, że to prawda.

– Nie. – Jon potrząsnął głową. – Ramsay nie rzuca słów na wiatr. Jest w tym prawda.

– Nie powiem ci, że się mylisz. Co zamierzasz w tej sprawie uczynić, wrono?

Jon zgiął palce prawej dłoni. Nocna Straż nie opowiada się po niczyjej stronie. Zacisnął pięść i znowu ją otworzył. To, co proponujesz, równa się zdradzie. Pomyślał o Robbie, o płatach śniegu topniejących w jego włosach. Zabij chłopca i pozwól się narodzić mężczyźnie. Pomyślał o Branie wspinającym się na wieżę z małpią zręcznością. O zanoszącym się śmiechem Rickonie. O Sansie głaszczącej Damę po futrze i śpiewającej do siebie. Nic nie wiesz, Jonie Snow. Pomyślał o Aryi, o jej włosach splątanych jak ptasie gniazdo. Będziesz patrzył jak moi ludzie po kolei gwałcą ci siostrę... Jak moje psy pożerają twojego małego brata... Chcę dostać moją żonę... Chcę dostać moją żonę... 

– Jesteś synem prawego Namiestnika Północy. Jeśli zwołasz rody, będą dla ciebie walczyć – odezwała się znów Sansa, przechylając się przez stół, żeby ująć dłoń brata w swoją i ścisnąć mocno. – Potwór zajął nasz dom i uwięził naszego brata. Musimy ratować Winterfell i Rickona.

– Chyba będziemy musieli zmienić dotychczasowe plany – zgodził się Jon Snow, zerkając znów na Tormunda.

Rozmawiali potem prawie dwie godziny.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro