rozdział 42
Podróż przez pokrytą śniegiem i lodem Północ nie należała do najłatwiejszych, o czym Brienne zdążyła się przekonać już wcześniej, w drodze do Winterfell, ale odkąd z nią i Podrickiem jechała Sansa, stała się jeszcze trudniejsza, a może tak się tylko kobiecie wydawało. Dziewczyna nie sprawiała w drodze najmniejszych kłopotów, absolutnie nie, była również przyzwyczajona do tutejszych mrozów, ale jeszcze nigdy nie podróżowała tak daleko siedząc w siodle, zamiast w powozie, tego Brienne była prawie pewna. Mimo to nie narzekała na niewygody.
Odkąd rozstali się z chłopakiem Greyjoyów, z którym razem uciekła z obleganego przez Roose'a Boltona zamku, właściwie przestała się też odzywać. Na nic się nie skarżyła, ale też o nic nie pytała. Odpowiadała za każdym razem tak samo uprzejmie, mimo to Brienne miała nieodparte wrażenie, że Sansa nie czuje się do końca swobodnie w jej towarzystwie, jakby wciąż nie mogła być pewna, czy może jej zaufać. O wiele szybciej przywykła do obecności Podricka, czego Brienne nie uważała za nic dziwnego. Byli w końcu bliscy sobie wiekiem. Nie raz, oporządzając konie, kobieta słyszała jak cicho rozmawiali, podczas gdy chłopak rozpalał ognisko, albo szykował strawę na obiad. Sama robiła zaś wszystko, by nie zawieść młodej lady, by nie nadszarpnąć tej cienkiej nici zaufania, którą obdarzyła ją Sansa, a którą sama pielęgnowała jak umiała najlepiej.
Podrickowi udało się złapać dla lady Stark jednego z koni spłoszonych podczas walki z ludźmi Ramsaya, których Brienne zabiła, ale ten nie dawał się dosiąść, przy każdej próbie usadowienia się w siodle potrząsał głową i ogonem, drobił w miejscu, usiłując wyrwać wodze z ręki chłopaka, który mimo to trzymał go mocno, usiłując uspokoić. Musiało minąć kilka dni, żeby pogrążone w szoku zwierzę pozwoliło się choćby dotknąć i pogłaskać po chrapach. Do tego czasu Sansa podróżowała w jednym siodle z Brienne, usadowiona przed kobietą na tyle wygodnie, na ile było to możliwe i obejmowana przez nią wolną ręką, w której akurat nie trzymała wodzy. I chociaż obu było w ten sposób ciasno, a gdy zatrzymywali się na popas, zsiadały z konia zupełnie zesztywniałe, żadna ani razu o tym nie wspomniała.
Sansa nie miała ze sobą płaszcza, ani ubrań odpowiednich na mróz, z Winterfell uciekała właściwie zupełnie do tego nieprzygotowana, nie spodziewając się, że rzeczywiście jej się to uda, ale gorliwie protestowała, gdy Brienne spróbowała odstąpić jej swój płaszcz. Jej suknia była podszyta grubszym materiałem, a kiedy otuliła się jednym z koców było jej już właściwie całkiem ciepło, na pewno na tyle, by nie trzęsła się pod wpływem mroźnego wiatru, stale smagającego ją po twarzy i szarpiącego za warkocz. Zgodziła się przyjąć tylko rękawiczki, upewniwszy się wcześniej, że Brienne ma jeszcze jedną parę i sama nie zmarznie.
Obserwując dziewczynę na postojach i w nocy, Brienne powoli przekonywała się, że wszystko, a przynajmniej większość z tych rzeczy, które opowiedziała jej o córce Catelyn Stark było prawdą. Sansa była małą damą, cichą i nieśmiałą. Był uprzejma i ostrożna, po każdym jej ruchu znać było, że pochodzi z wielkiego rodu. Kiedy już jej wierzchowiec pozwolił się uspokoić i na nowo zaufał ludziom, w siodle siadała zawsze tak jak uczono ją od małego, z obiema nogami opuszczonymi z lewej strony, nigdy okrakiem. Przez tak długi czas starała się jedynie przetrwać, że właściwie nie wiedziała jak zachować się w nowej sytuacji. Większość swoich przemyśleń i emocji zachowywała dla siebie, za to dokładnie obserwowała, zarówno ją, jak i Podricka. Brienne pozwalała jej na to, cierpliwie czekając aż dziewczyna zaufa jej na tyle, by się przed nią otworzyć.
Sansa nie narzekała też na to co jedli po drodze, chociaż z pewnością przywykła do czegoś innego. Suchary i paski suszonego mięsa, które Brienne trzymała w sakwach na pewno nie były odpowiednim posiłkiem dla młodej lady, ale poza upolowaną po drodze drobną zwierzyną, którą zwykle zostawiali na obiad, nie mieli nic innego. Sansa skubała je powoli, dystyngowanie, choć na pierwszego pieczonego nad ogniskiem zająca, którego zjadła podczas podróży, rzuciła się tak łapczywie, że roztopiony tłuszcz pociekł jej po brodzie. Wtedy zdawał jej się najlepszym co jadła od dłuższego czasu, bo choć Ramsay nie głodził jej, ani nie karmił źle, zwykle w jego obecności miała tak ściśnięty żołądek, że nie była w stanie przełknąć nie więcej niż kilka drobnych kęsów.
Codziennie dziewczyna zasypiała, czując, że wreszcie nie jest już sama i nie musi walczyć. Brienne czuwała przy niej, gdy Sansa układała się na swoim posłaniu, jak najbliżej ogniska, okrywając dwoma kocami i dodatkowo grubym futrem. Czasem, pogrążona w półśnie, czuła jak kobieta lekko gładzi ją dłonią po dawno nieczesanych, skołtunionych włosach, związanych w warkocz. W pewien sposób przypominało jej to matkę. Ona też często usypiała ją w ten sposób, kiedy Sansa była jeszcze małą dziewczynką, nierzadko nucąc jeszcze do tego jakąś kołysankę. Brienne nie potrafiła powstrzymać lekkiego uśmiechu, kiedy przyglądała się jej wieczorami. Sansa, chociaż wystraszona i zabiedzona, w końcu była bezpieczna, a to było najważniejsze.
Jej cierpliwość opłaciła się również, kiedy któregoś dnia dziewczyna przyszła do niej, gdy Brienne ostrzyła miecz przy ognisku, siedząc na zmarzniętym pniaku po dawno zwalonym drzewie i cichutko przycupnęła przy niej, dokładnie otulając się swoim kocem.
– Nie sądziłam, że będziesz mnie nadal szukać. Po tym jak odprawiłam cię wtedy, w gospodzie – powiedziała, patrząc przy tym na trzaskający ogień i płomienie jakby od niechcenia liżące naniesione przez Podricka gałęzie i słuchając zgrzytu ostrzałki, którą kobieta przesuwała rytmicznie wzdłuż ostrza.
– Tylko w ten sposób mogłam wypełnić obietnicę złożoną twojej matce. – Brienne uśmiechnęła się lekko, nie przerywając czynności, którą była zajęta. – Ale to właściwie nie moja zasługa. To dzięki ser Jaimemu mogłam cię odszukać.
– Dzięki Królobójcy? – Sansa spojrzała na nią, w głosie dziewczyny pobrzmiała nuta niedowierzania. Brienne nie mogła się temu dziwić. To w końcu przez Lannisterów spotkało ją tyle złego.
– Tak. – Kobieta skinęła głową. – Ser Jaime uratował mi życie. Więcej niż raz. Uzbroił mnie, bym mogła za tobą pojechać. Gdyby nie on... Możliwe, że już by mnie nie było. Że nie dotarłabym aż tutaj.
– Jak mnie znalazłaś? Jak domyśliłaś się, gdzie należy mnie szukać? Gdzie zabierze mnie Littlefinger?
– W Królewskiej Przystani mówiono, że uciec pomógł ci Dontos Hollard.
– Tak było. Ale on okazał się tylko narzędziem. Pracował dla Petyra Baelisha i miał mnie tylko doprowadzić do niego. Potem... potem musiał zginąć. – Sansa szczelniej otuliła się swoim kocem, z powrotem opuszczając wzrok na płomyki, z wolna pożerające zmarznięte drewno.
– To nie było łatwe. W tej gospodzie trafiłam na ciebie właściwie zupełnym przypadkiem – powiedziała Brienne. – Z Królewskiej Przystani aż do Duskendale podążałam właściwie tropem ser Dontosa, nie twoim, pani. Później ktoś powiedział mi, że córkę Neda Starka porwał Ogar, Sandor Clegane, ale to nie byłaś ty, a twoja siostra. Widziałam ją z nim. Chyba jej nie skrzywdził. Ona nie chciała zostawić jego, a on jej.
– Nie wiesz dokąd poszła?
Głos załamał jej się odrobinę, kiedy wyobrażała sobie, że jej siostra mogłaby już nie żyć. Nigdy nie miały dobrych relacji, co wynikało przede wszystkim z tego, jak bardzo się od siebie różniły. Podczas gdy Sansa od dziecka była bardzo piękna i zgrabna, Aryę uważano za brzydką. W odróżnieniu od niej Arya była krnąbrna i nieposłuszna, wciąż robiła wszystkim na złość i nie dawała się poskromić, nawet sepcie Mordane. Sansa często uważała ją za bezużyteczną i przez większość czasu czuła żal do siostry, że ta nie jest taka jak ona, że nie jest tak samo łagodną, ułożoną dziewczyną, z którą mogłaby szczebiotać przy haftowaniu i jako ta starsza uczyć ją wielu rzeczy.
A teraz tak wiele by dała, żeby Arya była tutaj razem z nią, może nawet pociągnęła za warkocz, albo nazwała głupią. Nie dbała już o to. Przez cały ten czas kiedy trzymano ją jak zakładnika w Królewskiej Przystani i później, gdy tkwiła w gnieździe Boltonów, Sansa nieraz wspominała dom i swe rodzeństwo, w tym Aryę, za którą ta bardzo tęskniła.
– Szukałam jej trzy dni – odpowiedziała Brienne z westchnieniem. – Ale zniknęła.
– Jak... Jak wyglądała? – spytała powoli Sansa.
– Dobrze, choć nie jak lady.
– Oczywiście. – Sansa uśmiechnęła się lekko, starając się przypomnieć sobie siostrę i wyobrazić, jak mogłaby teraz wyglądać. – Nigdy nie była prawdziwą damą.
Brienne wrzuciła ostrzałkę do torby, kończąc robotę i powoli wsunęła Wiernego Przysiędze z powrotem do pochwy. Z jej ust uleciał obłoczek pary, kiedy odetchnęła głębiej, sięgając po rękawiczki.
– Lady Sanso... Co się stało w Winterfell? – spytała po chwili, spoglądając na siedzącą obok dziewczynę, ale po samej jej reakcji poznała, że zbyt pospieszyła się z tym pytaniem. Twarz Sansy momentalnie stężała, a dziewczyna opuściła głowę, mocniej owijając się kocem. Widać było, że jest jej ciężko i nie chce o tym mówić, i Brienne momentalnie pożałowała, że w porę nie ugryzła się w język.
– Powinnam była z tobą uciec, gdy była okazja – odezwała się cicho Sansa, nie podnosząc wzroku. – Źle zrobiłam, odprawiając cię wtedy w gospodzie.
– Dokonałaś wyboru. One nigdy nie są łatwe – powiedziała Brienne, powoli i ostrożnie. – Na szczęście już po wszystkim. Zadbam o ciebie, pani. Doprowadzę cię do Muru, choćbym miała zginąć.
~ • ~
Droga do Muru dłużyła się niemiłosiernie, ale wreszcie Brienne ujrzała Czarny Zamek, majaczący w świetle księżyca, kiedy zatrzymali się na noc w odległości zaledwie pół dnia jazdy od pierwszych zabudowań. W półmroku wydawał się pusty i potężny; pozbawione okien twierdze, kruszące się mury, zasypane gruzem dziedzińce. Dalej widać było Mole's Town, małą osadę położoną pół mili na południe przy królewskim trakcie. Tu i ówdzie iskrzyły się jaśniejsze smugi światła odbitego w wodzie strumieni, które spływały z gór i płynęły dalej przez równiny. Reszta świata przypominała ponure pustkowie, smagane wiatrem wzgórza i kamieniste pola, upstrzone łachami śniegu. Przenikliwy mróz zaciskał swoje szpony wokół zamku.
Brienne szczelniej owinęła się w płaszcz, przycupnąwszy obok ogniska, zapatrzona w starożytną twierdzę. To była ostatnia noc, którą mieli spędzić na pustkowiu, osłonięci przed wiatrem i śniegiem jedynie nielicznymi drzewami i rzadkimi kępkami krzewów. Jutro będą już w Czarnym Zamku, ale kobieta jednakowo mocno jak ulgę, czuła też niepokój. Przyrodni brat lady Sansy był w Nocnej Straży lordem dowódcą i miała pewność, że nie odeśle ani dziewczyny, ani jej, ale nie to ją martwiło. Wiedziała, że lord Snow sprzymierzył się z Dzikimi i pełno było ich teraz w Czarnym Zamku. Brienne właściwie nie była uprzedzona do Dzikich. To byli przede wszystkim ludzie, tak samo jak ona czy lord Snow, ale ludzie, którzy żyli zupełnie inaczej, mieli inne zwyczaje. A Brienne, choć nie zamierzała się do tego przyznawać, jak każdy bała się tego, czego nie znała.
Świt wstał pogodny i bezchmurny. Słońce wróciło na niebo po dwutygodniowej nieobecności. Czarny Zamek w świetle dnia wyglądał jeszcze bardziej złowrogo i ponuro. Kiedy podjechali bliżej, jego wieże z drewna i kamienia wydały się Brienne zaledwie zabawkami rozrzuconymi na śniegu w porównaniu z lodowym murem. Pradawna warownia czarnych braci w niczym nie przypominała Winterfell, nie była nawet prawdziwym zamkiem.
Czarny Zamek miał tylko coś w rodzaju murów, półkolistą barykadę wysoką na dziesięć stóp, zbudowaną ze skrzynek z gwoździami, beczułek solonej baraniny, skrzyń, bel czarnego materiału, kłód, desek, utwardzanych w ogniu pali oraz niezliczonych worków zboża. Ten prowizoryczny szaniec otaczał dwa najbardziej godne obrony miejsca: bramę wiodącą na północ oraz wejście na wielkie, drewniane serpentynowe schody, które wspinały się na Mur niczym pijana błyskawica, podtrzymywane wbitymi głęboko w lód drewnianymi belkami, wielkimi jak pnie drzew.
Prawda wyglądała jednak straszliwie. Czarny Zamek nie miał żadnych porządnych umocnień poza samym Murem. Nie było tam nawet drewnianych palisad ani ziemnych wałów. Sam "zamek" był jedynie skupiskiem wież i donżonów. Niegdyś w Czarnym Zamku mieszkało pięć tysięcy rycerzy wraz z końmi i służbą. Ostatnio było ich tam dziesięć razy mniej, a wiele zabudowań uległo zniszczeniu. Nocna Straż jest rozbita, a jej twierdza leży w ruinie – pomyślała ze smutkiem Brienne. Z Wieży Lorda Dowódcy zostały tylko wypalone mury, wspólna sala przerodziła się w stos poczerniałych belek, a Wieża Hardina robiła wrażenie, że może ją zwalić byle podmuch wiatru... ale przecież wyglądała tak od lat.
Twierdzy nie można było bronić ze wschodu, zachodu ani z południa, lecz Nocna Straż strzegła tylko północy, a za budynkami, drzewami i pasmami porannej mgły wznosił się Mur: ogromny, nieprzystępny i lodowato zimny. Wysoki prawie na siedemset stóp, trzykrotnie wyższy od najwyższej wieży w warowni, którą chronił. Po jego szczycie, niczym strażnicy, chodzili mali jak mrówki, ubrani na czarno ludzie.
Kiedyś zbudowano dziewiętnaście potężnych umocnień wzdłuż Muru, z których tylko trzy pozostawały obsadzone: Wschodnia Strażnica na szarym brzegu, Wieża Cieni, postawiona w górach, na końcu Muru, i wreszcie stojący między nimi Czarny Zamek, przy którym kończył się królewski trakt. Pozostałe twierdze stały od dawna opuszczone, w ich wieżach hulał wiatr, a po ich murach chodziły duchy zmarłych.
Wzdłuż szczytu Muru płonął szereg ogni, zawieszonych w żelaznych koszach na tyczkach wyższych od mężczyzny. Mroźny nóż wiatru targał płomieniami i ich jasnopomarańczowe światło ani na moment nie przestawało migotać. W lodzie odbijał się słaby blask słońca. Brienne popędziła swoją klacz, jadąc śliską od błota drogą, instynktownie wyczuła, że Podrick i Sansa zrobili to samo, aż wreszcie wyraźnie ujrzała kamienne wieże i drewniane zabudowania Czarnego Zamku, które przycupnęły pod wielkim, lodowym urwiskiem.
Gdy mijali pierwsze przybudówki, nie zatrzymali ich wartownicy. Nikt nie próbował zastąpić im drogi, a strażnicy, najpewniej rozpoznając lady Stark, bez słowa otworzyli przed nimi bramy. Czarny Zamek wyglądał na opustoszały. Spomiędzy spękanych kamieni dziedzińców wyrastało wątłe, zbrązowiałe zielsko. Dach koszar pokrywał stary śnieg, który gromadził się również po północnej stronie Wieży Hardina. Na Wieży Lorda Dowódcy, w miejscach, gdzie z okien buchnął dym, widać było długie smugi sadzy. Na czas wizyty na Murze lorda Stannisa i jego dworu Jon Snow przeniósł się do Wieży Królewskiej, tam jednak Brienne również nie zauważyła świateł. Nie wypatrzył jednak nikogo na wielkich serpentynowych schodach, które wspinały się na południową powierzchnię Muru.
Odkąd Stannis pomaszerował na południe, w Czarnym Zamku zapanowała dziwna apatia. Mogłoby się zdawać, że i wolni ludzie, i czarni bracia wstrzymują oddech, czekając na rozwój wydarzeń. Wieści o zwycięstwie Roose'a Boltona i śmierci Stannisa jeszcze do nich nie dotarły. Na dziedzińcach i w wieży jadalnej najczęściej nikogo nie było, Wieża Lorda Dowódcy zamieniła się w pustą skorupę, stara wspólna sala była tylko stosem poczerniałych belek, a Wieża Hardina wyglądała, jakby mógł ją przewrócić następny podmuch wiatru.
Jedynym odgłosem życia, jaki słyszała Brienne, był cichy brzęk mieczy dobiegający z dziedzińca pod zbrojownią i tam skierowała konia. Na wewnętrznym placu pracowała garstka ludzi. Niektórzy trenowali szermierkę z młodszymi rekrutami, inni zajmowali się odbudową i naprawą budynków, jeszcze inni znosili jedzenie ze spichrzów, by w kuchni zacząć szykować obiad.
Brienne dostrzegła też kilku Dzikich, wyróżniających się wśród braci z Nocnej Straży odzianych w czerń. Szczególnie jeden, który nazbyt intensywnie się im przypatrywał, przyciągnął jej wzrok. Wysoki i barczysty mężczyzna o szerokiej twarzy ze zmierzwioną rudą brodą i włosami gapił się na nią otwarcie, gdy przejeżdżali obok. Zgromiła go wzrokiem, odruchowo zaciskając dłoń na rękojeści miecza.
Sansa pierwsza zsunęła się z siodła, rozglądając się wokół w poszukiwaniu znajomych twarzy, może odrobinę wystraszona, gdy z każdej strony napotykała spojrzenia Dzikich. Przez całe życie powtarzano jej, że wszystkie te legendy, które opowiadała im w dzieciństwie Stara Niania nie wzięły się znikąd, że ludzie zza Muru są prymitywni, okrutni i bezwzględni. Teraz jednak, gdy dziewczyna patrzyła na jednakowo jak ona wystraszone kobiety i dzieci w różnym wieku, zaczynała zastanawiać się, czy rzeczywiście była to prawda.
Odwróciła się, słysząc odgłos kroków na drewnianych schodach, po których z tego co zostało z Wieży Lorda Dowódcy zszedł jej brat. Tak dawno nie widziała Jona, ostatni raz przed jej wyjazdem do Królewskiej Przystani, lata temu, że omal go nie poznała. Wydoroślał, zapuścił brodę, jego rysy się wyostrzyły, a włosy, które urosły i kręciły się mniej niż kiedyś, wiązał teraz w supeł na karku. Zamiast stroju braci z Nocnej Straży miał na sobie ciemny, skórzany kaftan. Mężczyzna podszedł do niej niepewnie, przyglądając się jej dokładnie, zanim Sansa w geście bezsilności nie podbiegła do niego, a Jon wziął ją w ramiona. Przyglądająca się temu Brienne opuściła wzrok, czując, jakby ktoś w jednej chwili zdjął jej z piersi ogromny ciężar.
Obie kobiety zostały zakwaterowane w Wieży Lorda Dowódcy, która stała prawie zupełnie pusta, wyłączając sypialnie lorda Snow, ale obecnością Jona Brienne nie musiała się martwić. Rodzonym, czy nie, był bratem lady Sansy. Tak samo jak ona chciał ją przede wszystkim chronić. Może trochę zaczynało jej tylko brakować towarzystwa Podricka. Przez ostatnie miesiące byli właściwie nierozłączni, a teraz jej giermek miał spać razem z braćmi z Nocnej Straży.
Wmagazynach Czarnego Zamku było więcej spodni, kurtek i bluz, niż bracia moglipotrzebować, Brienne dostała więc spodnie na zmianę i kilka sztuk wierzchniej odzieży. Sansa wolała zostać przy swojej wypłowiałej sukience, ale chętnie przyjęła ciepły płaszcz obszyty futrem do narzucenia na ramiona. Nawet wewnątrz w murach zamku hulał wiatr, wdzierający się do środka przez każdą najmniejszą szczelinę. Obie mogły się też wykąpać, a kiedy Brienne zeszła do sali jadalnej, Sansa siedziała tam już w towarzystwie Podricka, czysta i pachnąca. Rozczesała włosy, które kasztanowymi puklami opadały jej na ramiona.
Dziewczyna uśmiechnęła się lekko, przesuwając się, żeby zrobić kobiecie miejsce na ławie przy stole i Brienne skinęła jej głową z wdzięcznością. Jedzenie, choć było go niewiele przy takiej ilości ludzi do wykarmienia, było gorące i sycące. Zupy fasolowej z boczkiem wystarczyło dla wszystkich, podobnie jak chrupiącego białego chleba, o wiele mniej było mięsa.
Brienne ledwie skubnęła swoją porcję, pilnując żeby Sansa zjadła wszystko, choć wcześniej zupę wypiła całą. Rozpraszał ją też Dziki, siedzący przy Jonie po drugiej stronie stołu. Jego współplemieńcy mówili na niego Tormund Zabójca Olbrzyma. Odkąd przyjechali nie odrywał od niej wzroku, a teraz wpatrywał się w nią tym intensywniej, sprawiając, że nie czuła się ani trochę komfortowo.
Była przyzwyczajona do ludzi, którzy się na nią gapili, którzy szeptali za plecami na temat jej wyglądu i braku ogłady, ale to było coś innego. Spojrzenie, jakie obdarzył ją ten Dziki, nie było niczym, co znała wcześniej. Dobrze wiedziała w jaki sposób na nią patrzył, a to sprawiało, że czuła się skonfliktowana, a nawet niepewna.
Nieopatrznie podniosła wzrok znad talerza, podłapując jego spojrzenie. Uśmiechnął się złośliwie i mrugnął do niej, a Brienne natychmiast poczuła, jak rumieniec powoli wpełza na jej szyję, sprawiając, że cała się zaczerwieniła. Od razu z powrotem spuściła wzrok.
– Paskudne jedzenie – odezwał się jeden z braci, zastępca lorda dowódcy, na którego wołano Edd Cierpiętnik, dosiadając się do stołu z własną porcją. – Ale lepszego nie mamy.
– W porządku. – Sansa odpowiedziała uśmiechem. – Są rzeczy ważniejsze. Zupa była smaczna – dodała grzecznie. Mimo paskudnych warunków wciąż pozostawała damą. – Kiedy byliśmy mali, niania przygotowywała nam nerkówkę.
– Z grochem i cebulą. – Siedzący naprzeciwko siostry Jon uśmiechnął się na to wspomnienie. – Niepotrzebnie opuszczaliśmy Winterfell.
– Chciałabym wrócić do tamtego dnia i krzyczeć: "Zostań, kretynko". – Sansa westchnęła, odkładając sztućce, mimo że mięsa właściwie nie ruszyła. – Często myślałam o tym jak okropnie traktowałam wtedy ciebie i Aryę... Bardzo tego żałuję...
– Byliśmy dziećmi. – Mężczyzna spojrzał na nią z politowaniem, które w jego spojrzeniu mieszało się z rozbawieniem. – Wszyscy sobie dokuczaliśmy. Wy się bawiliście, a ja stroiłem fochy.
Brienne przysłuchiwała się temu z lekkim uśmiechem, ciesząc się, że choć przez chwilę może skupić się na czymś innym, ale kiedy Sansa sięgnęła po kufel z piwem brata, stojący przy jego ręce i upiwszy łyk omal nie parsknęła z powrotem do naczynia, jej samej wyrwało się prychniecie, które spróbowała zamaskować pokasływaniem.
– Po tysiącleciach Nocna Straż nadal nie umie ważyć piwa – skomentował ze śmiechem Jon.
– Co dalej? Dokąd pójdziemy? – spytała Sansa, bez ogródek przechodząc do poważniejszych tematów. – Tutaj nie możemy zostać. Zostaje jedno miejsce.
– Wyprosimy Boltonów z Winterfell?
– Myślisz, że tutaj będziemy bezpieczni? Winterfell to nasz dom. Nasz. I Aryi, Brana, Rickona, gdziekolwiek są. Walczmy o niego, wydrzyjmy Boltonom. Jeśli nie odzyskamy Północy, nie będziemy bezpieczni. Chcę, żebyś mi pomógł, ale jeśli odmówisz, zrobię to sama.
Przy stole na dłuższą chwilę zapanowała cisza, przerywana jedynie cichym mlaskaniem, kiedy Tormund z zapamiętaniem przeżuwał mięso, a pozostali obecni przy posiłku starali się zbytnio nie przysłuchiwać rozmowie.
– Później o tym porozmawiamy – rzucił wreszcie Jon, ucinając dyskusję.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro