Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

rozdział 39

Sansa Stark całe dnie spędzała zamknięta w swojej komnacie. Tam kuliła się w najciemniejszym kącie sypialni; siedziała na łóżku, zwinięta pod stertą wilczych skór, drżąc i płacząc. W ciągu dnia odwiedzał ją tam tylko chłopak, który kiedyś był Theonem Greyjoyem. Zostawiał jej posiłki, przynosił wodę, ale nigdy z nią nie rozmawiał. Nocami przychodził Ramsay, by znowu ją maltretować i brać brutalnie, wdzierać się w nią, nie zważając na jej jęki bólu i łzy. Miał nową zabawkę, z którą mógł robić co tylko chciał. Wcześniej kilkukrotnie chodziła pod najwyższą wieżę zamkową, wspominając słowa starej służącej, która jeszcze przed jej ślubem z synem Roose'a Boltona przyszła raz do jej pokoju i zapewniła, że nie została zupełnie sama, że w razie potrzeby wystarczy, że zapali świecę w oknie. Nigdy tego nie zrobiła, a teraz wyrzucała to sobie po każdej nocy wypełnionej bólem.

W noc kiedy Sansa poślubiła Ramsaya na zewnątrz panował ziąb. Panna młoda dygotała obleczona w biało-szary strój. Ubrali ją w białą wełnianą suknię ozdobioną koronkami. Rękawy i gorsecik obszyto słodkowodnymi perłami, a na nogach miała pantofelki z jeleniej skóry, ładne, ale niezbyt ciepłe. Do bożego gaju, gdzie miała wziąć syna Boltona za męża, odprowadzał ją chłopak, który niegdyś był Theonem Greyjoyem. Nie spodziewała się go nigdy więcej zobaczyć, ale gdy tylko dostrzegła go w psiarni, skulonego pod surową kamienną ścianą, siedzącego na brudnej słomie w otoczeniu ogarów, w brudnych łachmanach, okaleczonego i wychudzonego, od razu go rozpoznała. Nie był to jednak ten sam Theon, którego znała.

O dziwo, w bożym gaju było cieplej. Poza jego granicami Winterfell pokrywała twarda biała skorupa. Na zdradzieckich ścieżkach zalegała gołoledź, a pokrywający fragmenty wybitych szyb Szklanych Ogrodów szron lśnił w blasku księżyca. Pod murami nagromadziły się zaspy brudnego śniegu wypełniające wszystkie nisze i zagłębienia. Niektóre były tak wysokie, że całkowicie zasłaniały ukryte za nimi drzwi. Pod śniegiem krył się szary popiół i zwęglone fragmenty, a tu i ówdzie również poczerniała belka albo sterta kości nadal ozdobiona strzępkami skóry i włosów. Sople długie jak kopie zwisały z blanków i otaczały wieże na kształt sztywnej białej brody. W bożym gaju ziemi nie skuł jednak lód, a z gorących stawów buchała para. 

Theon poprowadził ją we mgłę, gdzie czekali weselni goście. Drżący werbel bębna brzmiał jak bicie serca dziewicy, a dudy wabiły ich wysokimi, słodkimi tonami. Na ciemnym niebie unosił się sierp księżyca, przypominający oko spoglądające przez jedwabną zasłonę. Sansa dobrze znała ten boży gaj, jednak nigdy nie widziała go takiego, jaki był teraz, szarego i upiornego, wypełnionego ciepłą mgłą, unoszącymi się w powietrzu światłami oraz szeptami dobiegającymi zewsząd i znikąd. Z gorących źródeł buchała para. Ciepłe opary wydobywające się z ziemi spowijały pnie drzew swym wilgotnym tchnieniem i wspinały się po murach, zaciągając szare zasłony na wychodzących na boży gaj oknach.

Było tu coś w rodzaju ścieżki, kręta wąska dróżka wyłożona spękanymi omszałymi kamieniami, ledwie widoczna pod naniesioną przez wiatr ziemią i spadłymi z drzew liśćmi. Grube brązowe korzenie wyłażące spod nich czyniły ją zdradziecką. Theon poprowadził ją tą ścieżką. Mgła była tak gęsta, że widziała tylko najbliższe drzewa. Za nimi majaczyły wysokie cienie i słabe światła. Przy krętej ścieżce i między drzewami paliły się świece przypominające blade świetliki unoszące się w ciemności. Wszystko wyglądało tu jak w jakimś niezwykłym podziemnym królestwie, ponadczasowym miejscu między światami, gdzie potępieńcy wędrowali smętnie przez pewien czas, nim w końcu znaleźli drogę na dół, do tego z piekieł, na które zasłużyli swymi grzechami.

Tu i ówdzie jasno płonęły pochodnie. Ich czerwonawy blask padał na twarze weselnych gości. W rozproszonym przez mgłę świetle ich oblicza wydawały się zwierzęce, nie do końca ludzkie, wypaczone. Twarz Roose'a Boltona była jasnoszarą maską z dwoma kawałkami brudnego lodu zamiast oczu. Na drzewach siedziało mnóstwo kruków. Przycupnięte na nagich brązowych konarach ptaszyska stroszyły pióra, spoglądając na widowisko na dole. Ptaki maestera Luwina. Luwin nie żył, a wieżę maestera spalono, ale kruki nie odleciały. To jest ich dom.  Czerwone oczy wyrzeźbione w czardrzewie spoglądały na nich z góry, a wielkie usta tego samego koloru otwierały się, jakby zaraz miały się zaśmiać.

Wtem mgły się rozstąpiły, jak kurtyna na komedianckim przedstawieniu, gdy nadejdzie pora, by pokazać nową scenę. Sansa ujrzała przed sobą drzewo serce szeroko rozpościerające białe jak kość konary. Pod grubym białym pniem leżały sterty czerwonych i brązowych liści. Na czardrzewie siedziało najwięcej kruków, mamroczących do siebie w sekretnym języku swego stada. Na dole stał Ramsay Bolton. Miał na sobie buty z cholewami, wykonane z miękkiej szarej skóry, oraz wams z czarnego aksamitu przepasany szarfą z różowego jedwabiu i błyszczący od małych granacików. Na jego twarzy tańczył uśmiech.

Ramsay wziął ją za rękę gdy składali przysięgi, a potem rozpiął płaszcz nałożony przed chwilą pannie młodej przez Theona, gruby ubiór z białej wełny obszyty szarym futrem i ozdobiony wilkorem rodu Starków. Na jego miejsce nałożył jej różowy, upstrzony czerwonymi granatami, podobnymi do tych, które miał na wamsie. Na plecach umieszczono herb Dreadfort ze sztywnej czerwonej skóry, złowrogi i obrzydliwy.

W jednej chwili było po wszystkim. Na północy śluby trwały krócej. Ramsay Bolton uniósł żonę w ramionach i ruszył przez mgłę z powrotem do zamku.

Uczta była wspaniała. Goście weselni zajadali się krokietami z dorsza i zimową dynią, stertami rzep i wielkimi kołami sera, dymiącymi kotletami baranimi i wołowymi żeberkami spalonymi prawie na węgiel, a na koniec trzema pasztetami weselnymi, wielkimi jak koła wozu. Ich kruche wierzchy do przesytu wypełniono marchewką cebulą rzepą, pasternakiem i grzybami, a potem polano smakowitym brązowym sosem, w którym pływały kawałki mocno przyprawionej wieprzowiny. Sansa nie zjadła nic. Przez cały wieczór siedziała ze spuszczonymi oczyma, drżąc, pochylona i milcząca pod chorągwią rodu Starków.

Gdy nadeszła pora, by spełniła swój obowiązek, do komnaty oprócz lorda Ramsaya odprowadzał ją Theon. Sypialnię dobrze przygotowano do skonsumowania małżeństwa. Wszystkie meble były nowe, sprowadzono je w taborach z Barrowton. Łoże z baldachimem miało wypełniony pierzem materac oraz zasłony z krwawoczerwonego aksamitu. Na kamiennej podłodze rozrzucono wilcze skóry. Na kominku palił się ogień, a na stoliku przy łożu świeca. Na kredensie stał dzban wina i dwa kielichy. Obok leżało pół koła białego koziego sera.

Lord Ramsay nalał sobie wina, podczas gdy Sansa sięgnęła do sznurowań sukni przy rękawach i gorsecie, ale nie zdjęła nawet wierzchniej warstwy sukien, kiedy Ramsay wyciągnął sztylet i zniecierpliwiony wbił go w materiał poniżej pasa, tam gdzie suknia była luźna. Stal przecinała wełnę i jedwab ze słabym, cichym dźwiękiem. Panna młoda drżała. Kiedy skończył, Sansa była naga, a piękny ślubny strój zamienił się w stertę szarych i białych łachmanów leżących u jej stóp. Piersi miała małe i ostro zakończone, biodra wąskie i dziewczęce, a nogi chude jak u ptaszka. Mimo że na kominku palił się ogień, w sypialni było zimno. Bladą skórę Sansy pokryła gęsia skórka. Jęknęła, kiedy Ramsay pchnął ją na łoże, aż oparła się o poduszki. Chwilę potem wszedł w nią brutalnie, pospiesznie i mocno, sprawiając, że krzyknęła.

Od tamtej pory nie wypuszczał jej z komnaty i każdej nocy przychodził, by ją maltretować. Jedynymi osobami, które widywała była jej służka i Theon, którego Ramsay stale nazywał Fetorem. Od dziewczyny, która pomagała jej przy myciu i czesaniu włosów, słyszała czasem plotki. Mówiono, że Ramsay trzyma ją nagą i przykutą do słupka łoża, ale w rzeczywistości było to tylko gadanie. Nie było żadnych łańcuchów, przynajmniej widocznych dla ludzkich oczu. Jedynie skulona w najciemniejszym kącie pokoju dziewczyna i dwóch strażników pod drzwiami, by nigdzie nie wychodziła.

Theona widywała każdego dnia, gdy trzy razy dziennie przynosił jej ciepły posiłek, ale rozmawiała z nim tylko raz, wtedy gdy zdawało jej się, że nie zniesie już więcej bólu i łez wylewanych przez nią co noc, aż jej poduszka robiła się wilgotna.

– Theonie – wyszeptała ze łzami, kiedy zmierzał już z powrotem ku drzwiom, ale on nawet na nią nie spojrzał.

– Mam na imię Fetor – poprawił ją. – Jesteś jego żoną. Rób, co mówi, bo cię skrzywdzi. Lord Ramsay nie chce zadawać ci bólu. Robi to tylko wtedy, gdy... gdy zapominamy. Nigdy nie skaleczył mnie bez powodu.

– Co ci zrobił? – spytała, podchodząc bliżej, gdy postąpił krok ku drzwiom i zanim zdążył się wymknąć, jak zwykł to robić, złapała go za ramię i potrząsnęła. – Odpowiedz, Theonie.

Theon wyrwał rękę z uścisku.

– Na imię mi Fetor.

– Jesteś Theon Greyjoy! Ostatni syn Balona Greyjoya, lord Żelaznych Wysp, słyszysz?! 

– Za... zasłużyłem na to. Rozgniewałem go. Nigdy nie wolno ci go rozgniewać. Lord Ramsay to... słodki i dobry człowiek. Jeśli go zadowolisz, będzie dla ciebie miły. Musisz być dobrą żoną.

– Pomóż mi. – Złapała się go kurczowo. – Musisz mi pomóc. Wciąż mam na Północy przyjaciół, jeśli dam znak, uratują mnie. Musisz tylko wejść na szczyt wieży, zapalić świeczkę w oknie, obiecaj mi, Theonie... Obiecaj... – mówiła.

Wziął od niej wtedy świecę, ale zamiast na wieżę poszedł z nią wtedy do swojego pana, a Ramsay dotkliwie ukarał ją później za tę zuchwałość. Wreszcie, kiedy była już prawie pewna, że wkrótce umrze, w miejscu, które kiedyś było jej domem, zakatowana przez Ramsaya, jako jego nowa zabawka, pod murami Winterfell stanęli rycerze Stannisa.

~ • ~

Brienne zbudziła się bez tchu, zaplątana w grube warstwy wełny i futro, pod którymi spała. Przekręciła się na łóżku, starając się uspokoić oddech, ale nie była w stanie powiedzieć, co ją obudziło. Ranek przyszedł za wcześnie. Na zewnątrz było ledwie szaro, nawet dobrze nie wzeszło słońce i wciąż, kolejny dzień z rzędu sypał śnieg, co sprawiało, że było jeszcze ciemniej. A z tego co zdążyła usłyszeć na dole, w sali jadalnej gospody, był to ledwie przedsmak tego, co miała im zgotować zima na Północy.

Tych kilka dni Brienne spędziła stale wyglądając przez okno, w nadziei, że w zamieci dojrzy wreszcie światło świecy, ale wieża zamkowa stale pozostawała jednakowo czarna. Nie rozświetlił jej najmniejszy nawet blask. Wreszcie kobieta zaczęła się zastanawiać, czy może Podrick nie miał racji, mówiąc, że tutaj Sansa jest w miarę bezpieczna. Była w domu, w miejscu, które dobrze znała, a nawet jeśli otoczona przez wrogów i wydana za jednego z nich mógł ją przecież spotkać o wiele gorszy los. 

Brienne westchnęła, odrzucając okrycie i powoli usiadła na łóżku, sięgając po gruby kaftan. Wtedy usłyszała róg.

Niski, przeciągły jęk unosił się w ciemnym powietrzu nad murami, wnikając głęboko w kości każdego, kto go słyszał. Brienne w jednej chwili dopadła do okna. Na całej długości murów wartownicy zwracali się w kierunku, z którego dobiegał dźwięk, zaciskając dłonie na drzewcach włóczni. W zburzonych komnatach i wieżach Winterfell lordowie uciszali innych lordów, konie rżały, a śpiący poruszali się nerwowo w mrocznych zakamarkach. Gdy tylko wybrzmiał dźwięk rogu, odezwały się bębny. Z ust do ust przekazywano to samo imię, wypisane białymi obłoczkami oddechów i Brienne też rozbrzmiało ono w głowie. Stannis – pomyślała. Przybył Stannis. Stannis tu jest. Odgłos bębnów zdawał się dobiegać z wilczego lasu, zza Bramy Myśliwego. Są tuż za murami.

Zaklęła, w pośpiechu narzucając na siebie ubranie, nakładając zbroję, wciągając buty i przypasując miecz, ale ruchy miała już na tyle wyćwiczone, że palce ani razu nie ześlizgnęły jej się ze sprzączki, a sznurówki ani razu nie poplątały. Jeszcze raz zerknęła przez okno na pogrążone w chaosie Winterfell, ale blasku świecy w oknie wieży i tym razem nie dostrzegła, wypadła więc z pokoju, zostawiając za sobą uchylone drzwi, i dalej, na zewnątrz, kierując się w stronę wilczego lasu, skąd nadciągały uzbrojone zastępy.

Brzmiący jak odległe grzmoty dźwięk zdawał się dobiegać ze wszystkich kierunków jednocześnie. Winterfell nie spało już od kilku godzin. Na murach i na szczytach wież było pełno ludzi odzianych w wełnę, kolczugi i utwardzane skóry. Dzień zakradł się do nich jak Stannis: niepostrzeżenie. Gdy niebo zaczęło jaśnieć, łoskot bębnów ucichł, choć róg zabrzmiał jeszcze trzykrotnie, za każdym razem bliżej. Śnieg nie przestawał sypać.

Podricka Brienne znalazła niedaleko polany, na której z innymi chłopcami rąbał drwa i zanosił później do gospody, w której się zatrzymali, chcąc przynajmniej w ten sposób pomóc. Chłopak był już zdyszany i najwyraźniej sam zamierzał do niej pobiec, bo gdy tylko zobaczył swoją panią, zwolnił, a potem zatrzymał się zupełnie.

– Pani... – wysapał. – Od Muru nadchodzi Stannis Baratheon z armią.

– Jesteś pewien, że to on? – spytała kobieta, być może łudząc się jeszcze nadzieją, że alarm podniesiony w zamku jest przedwczesny, ale Podrick skinął głową w odpowiedzi.

– Widziałem chorągwie. Po Czarnym Nurcie nigdy ich nie zapomnę.

Spojrzenie Brienne padło na niewielki toporek, raczej siekierkę, której trzonek chłopak ściskał w dłoni i zrobiła krok w jego stronę, ujmując jego palce w swoją, urękawiczoną dłoń, poprawiając jego uchwyt, ułożenie ręki na rękojeści. Wciąż powątpiewała w jego umiejętności bitewne, nawet po wielu godzinach treningów i mimo że chłopak był odważny, zręczny i szybko się uczył, ale musiała ufać, że tym razem poradzi sobie tak samo dobrze jak w bitwie pod murami Królewskiej Przystani.

– Nie wypuszczaj go z ręki – powiedziała, patrząc mu prosto w oczy. – Będzie ci teraz potrzebny. Chodź. – Skinęła na niego dłonią i pierwsza skierowała się między drzewa. Bogowie dawali jej szansę na dotrzymanie dawno wypowiedzianych słów obietnicy.

Również Winterfell ogarniała bitewna gorączka. Od krokwi odbijały się echem krzyki, modlitwy i przekleństwa, kwiczenie przerażonych koni oraz warczenie suk Ramsaya. W zamku było zbyt wielu ludzi, by mógł wytrzymać długie oblężenie, a do tego lojalność większości lordów była niepewna. Gruby Wyman Manderly, Kurwistrach Umber, ludzie z rodu Hornwoodów i roduTallhartów, Locke'owie, Flintowie i Ryswellowie, wszystko to byli ludzie z północy, zaprzysiężeni rodowi Starków od niezliczonych pokoleń. To dziewczyna ich tu trzymała, Sansa Stark, krew lorda Eddarda.

Przez główną bramę Winterfell ruszyły już na przedpole zastępy Boltonów, o wiele liczniejsze i silniejsze od przetrzebionej i osłabionej armii Stannisa, której dały się we znaki przede wszystkim tygodnie spędzone w śnieżnej zamieci, bez wystarczających zapasów jadła. Część z jego ludzi zdezerterowała już wcześniej, a ci, którzy wciąż trwali u boku swojego króla byli pieszo, niedożywieni, wycieńczeni i nieprzygotowani na długą walkę. Z rycerzami i łucznikami Dreadfort, silnymi i wypoczętymi, którzy walczyli konno, nie mieli najmniejszych szans i wkrótce zostali otoczeni, zamknięci w ciasnym kręgu wojowników z których każdy nosił na piersi herb z oskórowanym człowiekiem.

Bitwa nie trwała długo i wkrótce rycerze, którymi Stannis Baratheon przechwalał się jeszcze nie tak dawno, zostali wyrżnięci w pień, a za niedobitkami jego armii posłano do wilczego lasu wojowników lorda Boltona.

W pogrążonym w chaosie zamku nikt nie zauważył, że Sansie udało wymknąć się z komnaty, gdy jej strażnicy, dwóch Chłopaków Bękarta, Skwaszony Alyn i Chrząkacz, opuścili swoje stanowiska pod jej drzwiami, żeby zaprowadzić porządek na wewnętrznym dziedzińcu gdzie w bitewnym szale wybuchło kilka bójek, które należało jak najprędzej zdusić. Otulona płaszczem dziewczyna naciągnęła głęboko na oczy obszyty futrem kaptur, a w dłoni w rękawiczce mocno ścisnęła świecę i szybkim krokiem ruszyła w stronę wieży.

To była jej jedyna szansa i zdawało się, że starzy bogowie jej sprzyjają. Żaden z ludzi, których mijała po drodze nawet na nią nie spojrzał, jeden z nich potrącił ją nawet i w ogóle tego nie zauważył. Wystarczyło tylko zbiec po schodach z przejścia w murze kurtynowym i przeciąć dziedziniec, kryjąc się w cieniu Wschodniej Bramy. Była już tak blisko, ale właśnie wtedy na jej drodze stanęła jedna z dziewczyn Ramsaya, Myranda, z napiętym łukiem w dłoniach. Sansa zatrzymała się, gwałtownie wciągając powietrze z westchnieniem.

– Pani... – odezwała się dziewczyna z lekkim uśmiechem na ustach, mimo gotowej do strzału pozycji lekko dygając. – Odprowadzę cię do twojej komnaty. Chodź ze mną, proszę. – W jej głosie w jednej chwili pobrzmiał twardy ton, nieznoszący sprzeciwu.

Sansa nakazała sobie zachować spokój.

– Wiem, co Ramsay zrobił Theonowi. Wiem, co mi zrobi. Jeśli mam umrzeć, chcę to zrobić dopóki choć w części jestem sobą – odpowiedziała, prostując się.

– Umrzeć? A kto mówi o umieraniu? – Myranda zachichotała i Sansie przeszło przez myśl, że taki uroczy, łagodny głos i uśmiech ani trochę nie pasują do takiej osoby jak dziewczyna, która na co dzień towarzyszy Ramsayowi w jego zabawach. – Ramsay potrzebuje córki Namiestnika Północy. Chodź pewnie nie całej. – Dziewczyna jeszcze pogłębiła uśmiech. – Wystarczą mu te części, dzięki którym dostanie potomka. Wiem, że ma wobec nich wspaniały plan. Możesz wybrać... Zaczekamy na jego powrót, czy zaczniemy już teraz? Nic nie odpowiadasz...? Dobrze, zacznijmy od razu...

Sansa zamknęła oczy, biorąc głęboki wdech i w napięciu czekała na brzęk cięciwy, świst strzały i ból kiedy bełt wbije się w jej ciało, ale zamiast tego usłyszała łomot na schodach, a potem wrzask Myrandy. Znieruchomiała z zaskoczenia spojrzała na scenę rozgrywającą się przed nią, w sam raz żeby zobaczyć jak Theon wbija w bok dziewczyny ostrze ściskanego w dłoni sztyletu i bez zastanowienia, w pierwszym odruchu spycha ją z murów. Sansa przypadła do poręczy z ciemnego drewna. Rozległ się jeszcze krótki krzyk, trzask kości kiedy dziewczyna uderzyła o ubitą ziemię dziedzińca i martwa znieruchomiała zupełnie. Zaraz potem zagrały rogi, a od głównej bramy zamkowej rozległ się tętent kopyt.

– Wracają. – Sansa usłyszała przerażony głos Theona. Mocno chwycił dziewczynę za rękę i pociągnął za sobą. – Trzymaj się blisko mnie. Ufasz mi, Sanso? – Mogła tylko skinąć głową w odpowiedzi.

Przez chwilę Sansie niemalże kręciło się w głowie. Co jeśli spotkają któregoś z ludzi Ramsaya, albo jego samego? Nadal znajdowali się w zamku, wszystkie bramy były zamknięte i zaryglowane, a na murach roiło się od strażników. Najprawdopodobniej zatrzymają ich właśnie wartownicy stojący na blankach. Wartownicy kulili się jednak z zimna pod drzwiami, odwróceni plecami do lodowatego wichru i sypiącego śniegu. Przez chwilę Sansa poczuła dla nich litość. Kiedy Ramsay się dowie, że jego żona zniknęła, obedrze ich ze skóry.

Theon jedną ręką zakrył usta Sansie, drugą złapał ją za talię i pociągnął znów za sobą. Wybiegli z bramy, zmierzając ku pokrytej lodem fosie. Być może starzy bogowie nadal nad nimi czuwali, ponieważ mostu zwodzonego nie podniesiono, by ułatwić obrońcom Winterfell szybki dostęp na szczyt zewnętrznego muru. Z tyłu dobiegły ich podnoszące alarm głosy i tupot biegnących. Potem na szczycie wewnętrznego muru zabrzmiała trąba. Theon wsparł się o blankę, dysząc ciężko. Słychać było dobiegające z dołu krzyki. Wystrzelony z kuszy bełt o włos minął ramię Sansy. Widziała, że strzelec stojący na wewnętrznym murze znowu ładuje broń. Theon pociągnął ją w prawo, ale stamtąd również zbliżali się ludzie, gnający ku nim z mieczami w rękach.

Usłyszała trzask kuszy. Bełt przeleciał stopę od niej, rozbijając skorupę zamarzniętego śniegu, zamykającą najbliższy otwór strzelniczy. Byli sami, ona i Theon, w pułapce, na szczycie muru. Jeśli wezmą nas żywcem, oddadzą nas Ramsayowi. Theon musiał myśleć dokładnie o tym samym. Ufasz mi, Sanso? Nie zdążyła nawet krzyknąć, kiedy objął ją w talii i skoczył.

~ • ~

Stannisa Brienne odnalazła, gdy było już po wszystkim. Bitwa szybko dobiegła końca, armie Boltonów wracały z powrotem do Winterfell, zostawiając po sobie trupy, nad którymi już teraz w otwartym polu krążyły stada wron. W wilczym lesie też było ich mnóstwo, tam gdzie wywiązała się walka pomiędzy ludźmi Stannisa, próbującymi zbiec, a wysłanymi za nimi rycerzami lorda Dreadfort. Mężczyzna siedział na zmarzniętej ziemi, wsparty o jedno z drzew, oddychając ciężko. Z rany na udzie sączyła się krew, barwiąc na czerwono spodnie i długi kaftan. Wokół, oprócz trupów z herbem gorejącego serca Pana Światła na opończach, leżało też kilka ciał ludzi Boltonów, z którymi stoczył walkę. Kiedy Brienne podeszła bliżej, luzując miecz w pochwie, Stannis podniósł wzrok.

– Boltonowie werbują kobiety? – spytał beznamiętnie, najwyraźniej pogodzony już z losem, który zgotował mu jego bóg.

– Nie walczę dla Boltonów. – Brienne nieomal wypluła ostatnie słowo. – Jestem Brienne z rodu Tarthów. Służyłam w gwardii króla Renly'ego. Widziałam jak zabił go cień o twoim obliczu. Zamordowałeś go przy pomocy magii krwi?

Minęła dłuższa chwila nim mężczyzna odpowiedział, ale gdy już to zrobił, z jego ust padło tylko jedno słowo:

– Tak.

Brienne powoli wysunęła z pochwy Wiernego Przysiędze. Po stali, wzdłuż ostrza przebiegły czerwone i czarne refleksy, od śniegu odbił się blask rubinów osadzonych w rękojeści.

– W imieniu Renly'ego Baratheona, pierwszego tego imienia, prawowitego króla Andalów i Pierwszych Ludzi, Władcy i obrońcy Siedmiu Królestw, ja, Brienne z rodu Tarthów, skazuję cię na śmierć. – Stannis milczał. – Chcesz coś powiedzieć?

Mężczyzna westchnął, zamykając oczy i odchylił głowę w tył, opierając się całkiem o pień drzewa. Brienne patrzyła zdezorientowana jak wolną ręką, tą w której nie ściska miecza, sięga do sznurowania opończy pod szyją i sprzączek przy naszyjniku.

– Nie, czyń swą powinność – odparł, odrzucając tę część zbroi gdzieś na bok.

Brienne spróbowała wziąć się w garść, poprawiając uchwyt miecza w obu dłoniach. Mam go zabić – uświadomiła sobie. Zrobiło się jej niedobrze na samą myśl o tym. Stary dowódca zbrojnych, który uczył ją walki, zawsze powątpiewał, czy jest wystarczająco twarda. Co innego ćwiczyć na dziedzińcu ze stępionym mieczem w dłoni, a co innego wbić przeciwnikowi w brzuch długi na stopę kawał zaostrzonej stali i patrzeć, jak jego oczy gasną – powtarzał jej nieraz ser Goodwin. Cała siła, szybkość, męstwo i z trudem zdobyte umiejętności... wszystko to okaże się nic niewarte, jeśli przestraszysz się zabicia człowieka. Zapamiętaj to sobie dziewczyno. Wciąż o tym pamiętała. Ścisnęła rękojeść Wiernego Przysiędze w obu dłoniach i zamachnęła się szeroko.

Kiedy dołączyła do Podricka, zbrocza jej miecza spływały krwią, której krople co jakiś czas skapywały na śnieg, barwiąc go na czerwono. Toporek Poda również nosił ślady walki, ale chłopak był cały i zdrowy, może tylko odrobinę zdyszany i zmęczony, co Brienne przyjęła z ulgą. Wyciągnęła rękę, zamierzając krótko go objąć, zapytać czy wszystko w porządku, ale zanim zdążyła to zrobić, z oddali dobiegło ją ujadanie psów i łomot końskich kopyt na zmarzniętej, ubitej ziemi. Znowu zagrały rogi, a dźwięki te przybliżały się z każdą chwilą. Zaraz potem gdzieś dalej rozległ się krzyk i Brienne od razu zwróciła głowę w tamtą stronę. Rozpoznała ten głos. Sansa.

Sansa Stark skuliła się w niewielkim zagłębieniu pomiędzy konarami zwalonego drzewa i tam przycupnęła na śniegu, niemal zwijając się w kulkę. Zanim Ramsay wysłał za nimi pogoń, jej i Theonowi udało się uciec do lasu, ale sami nie mieli szans z uzbrojonymi mężczyznami i psami gończymi. Dziewczyna trzęsła się z zimna, płaszcz miała zupełnie przemoczony i ciążki po tym jak przeprawili się wpław przez lodowaty strumień żeby choć spróbować zmylić pogoń. Nie chciała zostawać sama, ale Theon jeszcze raz prosił, żeby mu zaufała i obiecał, że odciągnie od niej ludzi Ramsaya i pobiegł prosto tam skąd dochodziło ujadanie ogarów. Słyszała je zresztą coraz bliżej, podobnie jak rogi.

Nie była w stanie się ruszyć, chociaż jakiś głos w głowie kazał jej uciekać. Było już na to zresztą za późno, bo tętent kopyt rozległ się tuż obok i jeden z mężczyzn zajrzał do jej kryjówki, zamykając ramię dziewczyny w żelaznym uścisku palców. Wtedy wrzasnęła, zaczynając się z nim szarpać, za nic nie chciała wracać do Ramsaya, wolałaby już umrzeć. Próbowała go kopać i drapać, krzycząc przy tym, ale umilkła natychmiast, gdy w głowę mężczyzny wbił się rzucony sztylet, a ten padł martwy u jej stóp.

Sansa wcisnęła się jeszcze głębiej między powykręcane konary drzewa, zakrywając uszy dłońmi. Wokół niej rozbrzmiewały krzyki, odgłosy walki, szczęk stali uderzającej o stal i parskanie koni, ale nie trwało to długo. W jednej chwili wszystko ucichło i dopiero wtedy odważyła się powoli wyczołgać na śnieg. Rozpoznała wysoką kobietę w zbroi i z mieczem w dłoni, pamiętała ją z karczmy na rozstajach, gdzie przez chwilę rozmawiały. Towarzyszył jej teraz młody chłopak. Obok stał też Theon, ściskający w obu dłoniach broń któregoś z żołnierzy Boltonów, który jako pierwszy padł martwy.

Brienne strząsnęła krew z ostrza i podeszła bliżej, żeby przyklęknąć przed dziewczyną na jedno kolano.

– Lady Sanso – odezwała się, obie dłonie wspierając na rękojeści Wiernego Przysiędze, którego sztych oparła o ziemię. – Ponownie oferuję ci swoją służbę. Będę cię bronić, służyć ci radą, a w potrzebie oddam za ciebie życie. Przysięgam na starych bogów i nowych. Pozostanę ci wierna i oddana dopóki śmierć mnie nie zabierze, lub ty, pani, nie zwolnisz mnie z przysięgi.

– Ja zaś przysięgam... – Głos Sansy drżał, gdy odpowiadała. – Że zawsze będziesz mieć miejsce w moim domu i... I mięso i miód przy mym stole – dokończyła, spoglądając na Podricka, który usłużnie podpowiedział jej dalszą część przysięgi i skinął głową z lekkim uśmiechem, dodając otuchy. – I ślubuję nie żądać od ciebie niczego, co mogłoby cię okryć hańbą. Przysięgam na starych bogów i nowych. Wstań, Brienne z Tarthu.

Brienne wstała, powoli wsuwając miecz z powrotem do pochwy i powoli, nie chcąc jej jeszcze bardziej wystraszyć, podeszła do dziewczyny, żeby ją objąć, pogładzić po włosach. Czuła jak Sansa drży lekko z zimna, opierając policzek o chłodny metal jej zbroi.

– Już dobrze, lady Sanso – powiedziała cicho. – Teraz jesteś bezpieczna.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro