Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

rozdział 29

Jaime obudził się w mroku, drżąc z zimna. W namiocie panował lodowaty chłód. Kikutem zrzucił koce. Ogień w piecyku wygasł, a wiatr szarpał połą namiotu, którą Peck musiał niedokładnie zasunąć, zanim sam udał się spać. Wstał i ruszył przez ciemne pomieszczenie, by ją poprawić, ale gdy dotarł już do wejścia, poczuł pod bosą stopą coś mokrego. Wzdrygnął się zaskoczony. W pierwszej chwili pomyślał, że to krew, ale krew nie mogłaby być taka zimna.

To był śnieg wpadający przez rozszczelnioną płachtę ciężkiego materiału.

Zamiast z powrotem zasłonić wejście tkaniną, Jaime rozchylił ją szeroko. Przedpole i dziedziniec Riverrun pokrywała cienka warstewka bieli, która z każdą chwilą stawała się coraz grubsza. Na blankach zamku pojawiły się białe czepce. Płatki śniegu opadały bezgłośnie. Kilka z nich wpadło do namiotu, by stopnieć na jego twarzy. Jaime czuł jak jego własny oddech zamienia się w parę.

Śnieg w dorzeczu. Jeśli padał tutaj, równie dobrze mógł padać w Lannisporcie i w Królewskiej Przystani. Zima maszeruje na południe, a połowa spichrzów jest pusta. Niezebrane plony na polach były stracone. To przeraziło go bardziej niż wszyscy wrogowie, jakich spotkał kiedykolwiek na polu bitwy. Nie będzie już więcej siewów, koniec z nadziejami na ostatnie żniwa. Zadał sobie pytanie, jak jego ojciec nakarmi królestwo, lecz nagle przypomniał sobie, że Tywin Lannister nie żyje.

Gdy nadszedł ranek, śnieg sięgał już kostek, a między drzewami, gdzie zgromadziły się zaspy, był jeszcze głębszy. Giermkowie, chłopcy stajenni i szlachetnie urodzeni paziowie znowu zamienili się w dzieci pod wpływem tego zimnego, białego zaklęcia i obrzucali się śnieżkami na polu namiotowym. Jaime słyszał ich śmiechy. Były czasy, całkiem niedawne, gdy sam lepił w najlepsze śnieżki i rzucał nimi w Tyriona albo wsuwał je od tyłu pod suknie Cersei. Ale żeby ulepić porządną śnieżkę, potrzeba dwóch rąk.

Jaime wyszedł na zewnątrz, okutany w płaszcz, chuchając w zmarzniętą dłoń, by choć trochę ją rozgrzać zanim wsunął ją w rękawicę. W obozie Freyów się kotłowało i właśnie w tamtym kierunku ruszył. Spod śniegu wyłaniały się placki końskiego łajna. Uważając, żeby w żaden nie wdepnąć, Jaime spojrzał na opustoszały szafot ser Rymana nad brzegiem Kamiennego Nurtu. Kuzynek Jaime'a chciał się dowiedzieć, co ma zrobić z tą konstrukcją. Wszystkie machiny oblężnicze, jakie wybudowali Freyowie: tarany, wieże i trebusze miały posłużyć podczas ataku, który Lord Dowódca wciąż odwlekał, a co spotykało się z coraz bardziej jawnym niezadowolenie, ale szafot Jaime kazał spalić. Teraz cieszył się, że nie zrobiono tego wcześniej, stale będą przecież potrzebować drewna na opał, jeśli oblężenie zamku ma się utrzymać.

Freyowie spoglądali na niego wrogo, gdy szedł przez obóz, a Edwyna i jego stryja bękarta Jaime znalazł w namiocie tego drugiego. Obaj ślęczeli nad mapą, spierając się ze sobą zawzięcie, ale umilkli, gdy tylko Jaime wszedł do środka.

– Lordzie Dowódco – przywitał go Rivers z zimną uprzejmością.

– Masz na rękach krew mojego ojca, ser – wygarnął jednak Edwyn, zanim Jaime zdążył zapytać o powód poruszenia w obozie.

– A to dlaczego? – spytał zaskoczony.

– To ty go odesłałeś do domu, prawda?

Ktoś musiał.

– Czyżby ser Rymana spotkało coś złego?

– Powieszono go razem z jego towarzyszami. Banici dopadli ich sześć mil na południe od Fairmarket.

– Dondarrion?

– On, albo Thoros, albo ta kobieta, Kamienne Serce.

Jaime zmarszczył brwi. Ryman Frey był głupcem, tchórzem i moczymordą. Nikt nie będzie po nim płakał, a już zwłaszcza inni Freyowie. Sądząc po suchych oczach Edwyna, nawet jego synowie nie pogrążą się w zbyt głębokim żalu. Niemniej... ci banici są coraz śmielsi, jeśli odważyli się powiesić dziedzica lorda Waldera niespełna trzy dni drogi od Bliźniaków.

– Ilu ludzi miał ze sobą ser Ryman? – zapytał.

– Trzech rycerzy i dwunastu zbrojnych – odpowiedział Rivers. – Mogłoby się niemal wydawać, że banici wiedzieli, iż będzie wracał z Bliźniaków z małą eskortą.

Edwyn wykrzywił usta.

– Idę o zakład, że to robota mojego brata. Pozwolił uciec banitom, gdy zamordowali Merretta i Petyra, ojca Amerei i mojego brata. Teraz wiemy dlaczego. Po śmierci mojego ojca już tylko ja stoję między Czarnym Walderem i Bliźniakami.

– Nie masz na to dowodu – zauważył Walder Rivers.

– Nie potrzebuję dowodu. Znam Czarnego Waldera.

– Twój brat przebywa w Seagardzie – nie ustępował Rivers. – Skąd mógłby wiedzieć, że ser Ryman wraca do Bliźniaków?

– Ktoś go zawiadomił – odparł Edwyn gorzkim tonem. – Możesz być pewien, że ma szpiegów w tym obozie.

A ty masz swoich w Seagardzie. Jaime wiedział, że wrogość między Edwynem a Czarnym Walderem sięga głęboko, ale guzik go obchodziło, który z nich odziedziczy po pradziadku tytuł lorda Przeprawy.

– Wybacz, że zakłócam twoją żałobę – zaczął z ironią w głosie – ale skoro doszliśmy już do tego, że śmierć twego ojca to nie moja sprawka, zechciej przynajmniej przywołać do porządku swoich ludzi. Słyszałem też, że wszyscy wisielcy wyglądają tak samo, jak już spędzą kilka dni dyndając na sznurze – zauważył Jaime i poklepawszy Freya po ramieniu z uśmiechem, wyszedł z namiotu.

Peck zdążył na nowo napalić w piecyku i w kwaterze Jaime'a panowało przyjemne ciepło, gdy już wrócił tam, klnąc pod nosem na to, że tyle czasu zmarnował bez potrzeby w towarzystwie Edwyna. Ledwie jednak zdążył odwiesić płaszcz, ktoś zajrzał do środka. Jaime był przekonany, że to znowu któryś z jego giermków, ale okazało się, że to stary maester Gulian. W pomarszczonej dłoni ściskał list. Twarz Guliana była biała jak świeżo spadły śnieg.

– Wiem – przywitał go Jaime. – Z Cytadeli przyleciał biały kruk. Nadeszła zima.

– Nie, panie. To był ptak z Królewskiej Przystani. Pozwoliłem sobie... Nie wiedziałem...

Podał mu list.

Jaime przeczytał go skąpany w świetle zimowego białego poranka. Słowa Qyburna były zwięzłe i rzeczowe, słowa Cersei szalone i rozgorączkowane. "Przybywaj natychmiast. Pomóż mi. Ratuj mnie. Potrzebuję cię bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Kocham cię. Kocham cię. Kocham cię. Przybywaj natychmiast".

Gulian czekał przy wejściu do namiotu. Jaime zdał sobie sprawę, że Peck również mu się przygląda.

– Chcesz wysłać odpowiedź, panie? – zapytał maester po długiej chwili milczenia.

Na liście wylądował płatek śniegu. Kiedy się stopił, inkaust zaczął się rozmazywać. Jaime zwinął papier tak ciasno, jak tylko mógł to zrobić, i podał go Peckowi.

– Nie – odparł. – Wrzuć to do ognia.

Ze spokojem, jak gdyby nic się nie stało, wysłuchał pozostałych wieści. Z jakiegoś powodu nie sądził, by spisujący kroniki maesterzy mieli go pomylić z księciem Aemonem Smoczym Rycerzem. Mimo to czuł się dziwnie usatysfakcjonowany. Wojna była już właściwie wygrana. Smocza Skała padła i nie wątpił, że Koniec Burzy wkrótce spotka ten sam los. Stannis mógł sobie zostać na Murze. Ludzie z północy będą mieli dla niego równie mało miłości, co lordowie burzy. Jeśli nie wykończy go Roose Bolton, zrobi to zima.

Jemu ciągle zostawało Riverrun, a Jaime nie miał zielonego pojęcia jak wykonać zadanie, nie stając do walki przeciwko Starkom ani Tullym. Gdyby tylko pojmał Blackfisha, mógłby wrócić do Królewskiej Przystani. Moje miejsce jest u boku króla. U boku mego syna. Czy Tommen powinien się o tym dowiedzieć? Prawda mogłaby go kosztować tron, a Tommen lubił stemplować papiery swoją pieczęcią. Chłopiec mógłby mu zresztą nie uwierzyć. Cersei powiedziałaby mu, że to nieprawda. Moja słodka siostra kłamczucha. Będzie musiał znaleźć jakiś inny sposób, by uwolnić Tommena z jej szponów, zanim zrobi z chłopca kolejnego Joffreya.

Ciekawe czy jego siostra całowała się teraz z Kettleblackiem?

Nie uchodziłoby, żeby zabił swego zaprzysiężonego brata. Powinien go wykastrować i wysłać na Mur. Co prawda, ser Osmund mógłby nie być z tego zadowolony. I nie mógł też zapomnieć o jego braciach. Bracia bywali niebezpieczni. Gdy Aegon Niezgodny skazał ser Terrence'a Toyne'a na śmierć za to, że sypiał z jego kochanką, bracia Toyne'a bardzo się starali go zabić. Nie udało im się tylko dzięki Smoczemu Rycerzowi. Jaime przeczytał to wszystko w Białej Księdze.

Niewiele czasu mógł spędzić sam ze sobą, rozmyślając o tym, co zrobi z Cersei, gdy już wróci do stolicy, bo wkrótce po maesterze do jego namiotu zajrzało dwóch wartowników, których rozstawił na skraju obozu, żeby upewnić się, że żaden nieprzyjaciel ich nie zaskoczy. Powiedzieli mu, że pojmali właśnie kobietę.

– Po prostu do nas podjechała i oznajmiła, że chce z tobą rozmawiać, panie.

 Jaime wstał a gdy już opisali ją na jego prośbę, wziął jeszcze płaszcz i razem z nimi wyszedł na śnieg.

– Pani, nie sądziłem, że ujrzę cię tak szybko.

Brienne z Tarthu spojrzała na niego tylko nieprzytomnym wzrokiem. Chwiała się w siodle, drżąc lekko na mrozie, bez płaszcza, w tym samym ubraniu, które miała na sobie, gdy wyjeżdżała z Królewskiej Przystani (rękaw kolczego kaftana był rozdarty w zgięciu łokcia) i w zbroi płytowej, którą jej podarował, noszącej liczne ślady walki, wgniecenia i otarcia. Lewą rękę miała włożoną w łubki i ciasno zabandażowaną, podobny opatrunek, przybrudzony i dawno niezmieniany miała na policzku. Bogowie bądźcie łaskawi, wygląda dziesięć lat starzej, niż kiedy widziałem ją ostatnio. I co się stało z jej twarzą?

Zachwiała się i zakołysała niebezpiecznie przy próbie zsunięcia się z siodła i Jaime bez namysłu przypadł do niej, biorąc w ramiona, pomagając zsunąć się po końskim boku i, mimo cichego protestu, dźwigając na rękach. Gdy tylko głowa Brienne dotknęła jego ramienia, poczuł, że kobietę rozpala gorączka. Już nie drżała, trzęsła się spazmatycznie w zetknięciu z jego rozgrzanym od siedzenia przy ogniu ciałem.

Jaime rzucił jeszcze przez ramię, żeby im nie przeszkadzano i z Brienne na rękach skierował się do swojego namiotu, odprowadzany po drodze spojrzeniami mniej lub bardziej otwarcie wpatrujących się w niego rycerzy i dowódców.

– Ten bandaż... Zostałaś ranna... – To jako pierwsze przyszło mu do głowy, gdy ostrożnie pomagał jej usiąść na własnym łóżku polowym.

– To ukąszenie – odpowiedziała słabo, przekręcając się odrobinę na rozgrzebanym kocu. Dotknęła rękojeści miecza, tego, który jej dał. Wierny Przysiędze. – Zleciłeś mi misję.

– Dziewczyna. Znalazłaś ją?

– Znalazłam – potwierdziła Brienne.

– I gdzie ona jest?

– Kilka dni jazdy stąd. Mogę cię do niej zaprowadzić, ser, ale będziesz musiał pojechać ze mną sam. W przeciwnym razie... zabije ją Ogar.

– W takim stanie nigdzie nie pojedziesz. Wątpię, żebyś mogła teraz choćby usiedzieć w siodle – odpowiedział cicho, ale zdecydowanie. – Lady Brienne, czy ktoś wcześniej zajął się twoimi ranami?

Nie odpowiedziała, więc Jaime sięgnął do jej talii, do pasa z mieczem przypasanym do biodra kobiety. Nie zaprotestowała, więc odpiął go powoli i oparł Wiernego Przysiędze o wieko skrzyni stojącej przy łóżku, tak, by mogła go widzieć. Wiedział, że będzie spokojniejsza, jeśli będzie miała miecz pod ręką. Męcząc się z jedną tylko sprawną dłonią, zdjął z niej zbroję, a na koniec ściągnął przez głowę kaftan.

Nie utrudniała mu tego, zbyt słaba żeby z nim walczyć, nawet jeśli żołądek zaciskał jej się ze strachu. Patrzyła tylko na niego, wystraszona, szeroko otwartymi oczami, drżąc z zimna, mimo płonącego w piecyku ognia. Zdawało jej się, że całe ciało ma ciężkie, a głowę wypchaną watą. Powinna mieć go na oku, ale powieki też jej ciążyły. Za bardzo, by na dłużej utrzymać je otwarte.

Zamknęła oczy, tylko na chwilę, a kiedy je znowu otworzyła, Jaime z powrotem klęczał przy niej, zajęty zmienianiem bandaży i opatrywaniem pomniejszych ran, powoli, nie radząc sobie jedną ręką, czasem rozrywając bandaż zębami i z irytacją mrucząc pod nosem przekleństwa. Z powrotem włożył jej rękę w łubki i od nowa obandażował, ostrożnie, ale ciasno, a potem zajął się bardziej powierzchownymi zadrapaniami na dłoniach i twarzy. Gdy na końcu sięgnął do jej policzka, żeby zdjąć stary, przybrudzony opatrunek, Brienne odwróciła głowę. Skrzywiła się w grymasie bólu, gdy dotykał śladu po zębach Kąsacza na policzku, żeby je oczyścić. Jęknęła wbrew sobie i odsunęła się od niego z protestem, kiedy żywa rana zapiekła i zapłonęła bólem, ale Jaime szepnął kojąco, przytrzymując ją w miejscu, żeby dokończyć zmienianie bandaży.

Przyłożył dłoń do jej czoła w troskliwym geście, przeczesał palcami jej włosy, dłuższe niż kiedy widział ją ostatnio. Dłoń mężczyzny w zetknięciu z jej skórą była przyjemnie chłodna.

– Brienne, ty płoniesz. – Była zbyt wyczerpana, by zastanawiać się nad rzeczywistym sensem tych słów.

– Nic mi nie jest, ser. Jestem tylko zmęczona podróżą – odpowiedziała powoli, ale Jaime pokręcił głową przecząco i odezwał się znowu:

– Jestem pewien, że właśnie ta rana jest źródłem gorączki – powiedział, sięgając dłonią do jej policzka. – Jest zanieczyszczona. Powinno się ją odkazić, wypalić zakażenie wrzącym winem, tak jak Qyburn zrobił to z moją ręką w Harrenhal. Będzie bardzo bolało, ale zatrzyma chorobę. – Jeyne opatrzyła tę ranę w obozie Bractwa, ale Brienne była wtedy zbyt chora, by sobie przypomnieć, co zrobiła dziewczyna. – Powinien cię obejrzeć medyk. Mamy w obozie maestera. Pójdę po niego i poproszę, żeby cię opatrzył.

– Nie – zaprotestowała natychmiast, gwałtownie kręcąc głową. – Nie możesz teraz wyjść. – Spróbowała się podnieść, wstać, ale Jaime stanowczo przytrzymał ją w miejscu za ramiona.

– Brienne, masz bardzo wysoką gorączkę, jesteś rozpalona... Będzie ci potrzebne makowe mleko... – próbował ją przekonywać, ale kobieta wciąż szarpała się w jego uścisku.

– Pójdę z tobą – powiedziała z uporem. – Nie pozwolę ci wyjść beze mnie. – Ku jej przerażeniu głos załamał jej się niebezpiecznie, po policzkach spłynęły łzy, a oddech stał się gwałtowny i urywany, ale nie zaprzestała walki, dopóki Jaime nie puścił jej, ustępując.

– Więc przynajmniej się połóż. Prześpij – poprosił zamiast tego. – Brienne, potrzebujesz tego, jesteś wycieńczona. Zostanę tutaj, dopilnuję, żebyś miała spokój, żeby nikt ci nie przeszkadzał.

Nie miała siły dłużej się opierać. W ogóle nie miała siły. Położyła się więc pokornie, wciąż nie spuszczając z niego wzroku, wodząc za nim spojrzeniem wypełnionym łzami i strachem, ale powieki wreszcie jej opadły, a kobieta niemal natychmiast zasnęła.

Jaime powinien odejść, zostawić ją w spokoju – miał tego świadomość, ale zamiast tego ostrożnie okrył ją kocem (drgnęła niespokojnie pod jego dotykiem, wciąż spięta, jak wtedy kiedy nocowali w lesie przy trakcie, w drodze do Królewskiej Przystani, ale nie obudziła się, zbyt wyczerpana) i cicho przysiadł obok na stołku. Nie chciał jej przeszkadzać, ryzykować, że się obudzi – jak niczego innego potrzebowała snu – ale nie miał serca, by teraz zostawić ją samą.

Jego oczy bacznie przyglądały się śpiącej głęboko postaci Brienne. Jej twarz była spokojna, ciało wreszcie się rozluźniło, nawet jeśli kobieta drżała pod wpływem gorączki. Jej twarz otaczały splątane, posklejane od potu kosmyki słomkowych włosów, a policzki pokrywał rumieniec. Nie był to najpiękniejszy widok, ale patrząc na nią teraz, Jaime nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego kiedykolwiek uznawał ją za brzydką. Owszem, jej nos, kilkukrotnie złamany, był krzywy, ale to tylko nadawało jej twarzy więcej osobowości. Tak, jej twarz pokrywały piegi, ale to akurat było niezaprzeczalnie urocze. A jej usta, różowe i pełne nigdy wcześniej nie wydawały mu się tak piękne i zmysłowe.

Patrzył na jej złamaną rękę i pokiereszowany policzek. Poza tymi oczywistymi obrażeniami miała też liczne zadrapania i sińce na twarzy i dłoniach, a na szyi, skrywany wcześniej pod kołnierzem kaftana, widniał wyraźny, zaczynający już co prawda sinieć, ale wciąż bardziej czerwony niż fioletowy, ślad po sznurze.

Bogowie, co oni ci zrobili? Jaime poczuł nagle przytłaczające go poczucie winy i gniew. To on ją odesłał, każąc odnaleźć Sansę, to z jego winy wpakowała się w kłopoty i z jego powodu tyle wycierpiała. Po głowie krążyło mu zbyt wiele pytań, pytań, na które tylko ona mogła odpowiedzieć, które nie dotyczyły jedynie tego, czego by teraz potrzebowała, ale które miały bardziej osobisty charakter.

Jak się naprawdę masz, Brienne? Co mogę zrobić, by ci pomóc?

Kobieta poruszyła się i Jaime zamarł – ale to był tylko niespokojny sen. Brienne jęknęła, spięła się niespokojnie, a przez jej twarz przebiegł grymas strachu i bólu, ale już chwilę potem oddychała znów rytmicznie i głęboko. Mężczyzna odetchnął. Nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, że wstrzymywał oddech. Tak samo niespokojnie spała przecież wtedy, po Harrenhal, płacząc i kręcąc się na posłaniu we śnie.

Jaime'a ogarnął nagły przypływ opiekuńczości.

Pamiętał jak to ona opiekowała się nim wtedy, gdy Vargo Hoat odciął mu rękę. Bywał już ranny, nigdy jednak w taki sposób. Wówczas nie miał pojęcia, że może istnieć tak potworny ból. Chwilami na jego wargach pojawiały się nieproszone modlitwy, których nauczył się jako dziecko, by potem o nich zapomnieć, modlitwy, które po raz pierwszy odmawiał z Cersei, klęcząc w sępcie w Casterly Rock. Niekiedy nawet płakał, aż do chwili, gdy usłyszał śmiech Komediantów.

A ona bez żadnego słowa skargi zmieniała mu wtedy bandaże, którymi najdelikatniej jak tylko potrafiła, owijała jego krwawiący kikut, szepcząc łagodnie i uspokajając, gdy krzyczał z bólu i szarpał się w jej uścisku. Pamiętał jak skrępowanymi w nadgarstkach dłońmi, pomagając sobie zębami, własną koszulę starała się podrzeć na pasy, żeby mieć z czego zrobić mu świeży opatrunek. I jak co noc zasypiała tuż przy nim, uczepiona kurczowo jego rękawa, wystraszona, że gdy tylko odstąpi go na krok, Krwawi Komedianci wpadną na nowy pomysł znęcania się nad nim, być może jeszcze okrutniejszy.

Pamiętał jak odstępowała mu swój przydział wody i jedzenia, niemal zmuszając go do gryzienia i przełykania, kiedy zdawało mu się, że nie jest w stanie nic zjeść. Jak bez najmniejszego protestu pomagała mu się doprowadzić do porządku, kiedy zmusili ją do umycia go, po tym jak zaraz po okaleczeniu nie był w stanie utrzymać niczego w żołądku i zwymiotował gwałtownie w akompaniamencie śmiechu Dzielnych Kompanionów, tak głośnego i ochrypłego, że aż bolały go od niego uszy. Jak pomagała mu się wykąpać, choć sama była zupełnie naga, kiedy zemdlał w łaźni Harrenhal.

Pamiętał jej łzy i rumieniec wstydu na policzkach, kiedy któregoś dnia, nie mogąc już dłużej wytrzymać, zmoczyła się w siodle. Jak bez słowa, za to z milczącym uporem znosiła śmiech i wyzwiska, smagnięcia długim cienkim biczem, kopniaki i poszturchiwania. Pozwalała, żeby widzieli jej łzy, ale wszystko to znosiła w ciszy, aż do bólu zaciskając zęby, bez najmniejszego jęku czy westchnienia.

Pamiętał wszystko, co dla niego zrobiła i co dla niego zniosła.

Pamiętał wszystko, choć wcześniej nie zdawał sobie do końca sprawy, że ją również wtedy okaleczyli, tyle że wewnątrz, głęboko, gdzie nie było tego widać.

Jaime podniósł rękę, sięgając palcami do twarzy Brienne. Oddychała spokojnie, z zamkniętymi oczami, jasne rzęsy muskały lekko piegowatą skórę twarzy. Chciał jej dotknąć, delikatnie, ostrożnie, ale nie odważył się i zaraz z powrotem cofnął rękę, zamiast tego sięgając do jej dłoni, spoczywającej na kocu. Nakrył ją swoją.

Zastanawiał się gorączkowo przez co musiała przejść, żeby w końcu odnaleźć go w Riverrun i znajdując się przy tym w takim stanie.

Co jeszcze musiała znieść sama jedna, podróżując przez kraj wystarczająco niebezpieczny dla samotnego mężczyzny, a co dopiero dla kobiety, nawet takiej jak ona.

Co musiała wycierpieć, starając się wypełnić obowiązek, który jej powierzył, a w gruncie rzeczy niemal niemożliwy do spełnienia.

Brienne.

Po tym wszystkim mógł dla niej zrobić tylko jedno.

Tym razem to ja zaopiekuję się tobą.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro