Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

rozdział 26

To tylko zły sen – pomyślała. Jeśli jednak był to sen, dlaczego tak ją bolało?

Deszcz przestał padać, ale cały świat był mokry. Jej płaszcz wydawał się równie ciężki jak kolczuga. Sznury, którymi związano jej ręce, namiękły od wody, ale zacisnęły się od tego jeszcze mocniej. Brienne wykręcała ręce na wszystkie strony, lecz nie zdołała ich uwolnić. Nie wiedziała, kto i dlaczego ją związał. Próbowała pytać o to cienie – nie odpowiedziały. Być może nie słyszały jej słów. Być może nie istniały naprawdę. Ukryte pod warstwami mokrej wełny i rdzewiejącej kolczugi ciało Brienne płonęło w gorączce. Kobieta zastanawiała się, czy wszystko to nie jest jedynie majakiem.

Czuła pod sobą konia, choć nie pamiętała, jak się na nim znalazła. Leżała twarzą w dół na jego zadzie, jak worek owsa. Związano jej ręce w nadgarstkach i nogi w kostkach. Było wilgotno, a ziemię spowijała mgła. Każdy krok konia był dla Brienne niczym uderzenie w głowę. Słyszała głosy, ale widziała tylko ziemię pod kopytami konia. Miała połamane kości. Jej policzek spuchł, był lepki od krwi, a przy każdym kroku ramię przeszywał ból. Słyszała, jak z oddali, głos wołającego ją Podricka.

– Ser? – powtarzał chłopak. – Ser? Pani? Ser? Pani?

Jego głos był słaby i trudno było go usłyszeć. W końcu zapadła cisza.

Śniło jej się, że znowu znalazła się w dole z niedźwiedziem w Harrenhal, ale tym razem stał przed nią Kąsacz, potężny, łysy, o białym jak robak ciele. Jego policzki pokrywały ropiejące wrzody. Był nagi i zgrzytał spiłowanymi zębami. Brienne rzuciła się do ucieczki.

– Mój miecz – wołała. – Wierny Przysiędze. Proszę. – Ci, którzy ją obserwowali, nie odpowiedzieli. Był tam Renly, Zręczny Dick i Catelyn Stark. Przyszli również Shagwell, Pyg i Rorge oraz trupy wisielców z zapadniętymi policzkami, obrzękniętymi i pustymi oczodołami. Brienne zakwiliła z przerażenia na ich widok. Kąsacz złapał ją za ramię, przyciągnął do siebie i wygryzł kawałek twarzy.

– Jaime! – usłyszała własny krzyk, budząc się z drżeniem. – Jaime.

Nawet w głębinach snu ból jej nie opuszczał. Twarz ją piekła. Bark krwawił. Każdy oddech był cierpieniem. Wzdłuż ramienia przebiegały błyskawice agonii. Prosiła krzykiem o maestera.

– Nie mamy maestera – odpowiedział dziewczęcy głos. – Tylko mnie.

Szukam dziewczyny – przypomniała sobie Brienne. Szlachetnie urodzonej szesnastoletniej dziewczyny o niebieskich oczach i kasztanowatych włosach.

– Pani? – zapytała. – Lady Sanso?

Jakiś mężczyzna ryknął śmiechem.

– Bierze cię za Sansę Stark.

– Nie może tak jechać zbyt długo. Umrze.

– Jednego lwa mniej. Nie będę po niej płakał.

Jechali przez mroczny las, cichy i wilgotny. Drzewa rosły blisko siebie, trawa była miękka, a zostawiane przez konia ślady wypełniała krew Brienne. Czasem, kiedy zapadała w niespokojny letarg zdawało jej się, że ma tuż obok siebie lorda Renly'ego, Dicka Crabba i Vargo Hoata. Z gardła Renly'ego ciekła krew. Z odgryzionego przez nią ucha Kozła sączyła się ropa.

– Dokąd jedziemy? – pytała Brienne. – Dokąd mnie zabieracie?

Żaden z nich jej nie odpowiedział. Jak mogliby mi odpowiedzieć? Wszyscy nie żyją. Czy to znaczyło, że ona również umarła?

Lord Renly szedł przed nią, jej słodki, uśmiechnięty król. Prowadził konia kobiety między drzewami. Brienne próbowała go zawołać, powiedzieć, jak bardzo go kocha, ale gdy się obejrzał i skrzywił na nią, zorientowała się, że to wcale nie Renly. Renly nigdy się nie krzywił. Zawsze miał dla mnie uśmiech – pomyślała. Poza tą chwilą...

– Zimno – powiedział jej król ze zdziwieniem w głosie. Pojawił się cień, choć nie było człowieka, który by go rzucał, i krew jej słodkiego lorda trysnęła przez zieloną stal naszyjnika zbroi prosto na jej ręce. Zawsze był ciepły, ale krew miał zimną jak lód. To nie dzieje się naprawdę – powiedziała sobie Brienne. To kolejny zły sen. Wkrótce się obudzę.

Niosący ją koń zatrzymał się nagle. Ktoś złapał ją brutalnie. Zobaczyła czerwone snopy popołudniowego słońca, przesączające się między gałęziami kasztanowca. Koń grzebał w zeschłych liściach w poszukiwaniu kasztanów, a obok poruszali się rozmawiający cichymi głosami mężczyźni. Dziesięciu, dwunastu, może więcej. Brienne nie poznawała ich twarzy. Leżała na ziemi, wsparta plecami o pień drzewa.

– Wypij to, pani – powiedziała dziewczyna. Uniosła kubek do ust Brienne. Trunek był okropnie kwaśny i kobieta omal go nie wypluła.

– Wody – wydyszała. – Proszę. Wody.

– Woda nie pomoże na ból. To pomoże. Odrobinę. – Dziewczyna ponownie podsunęła jej kubek.

Nawet picie sprawiało Brienne ból. Wino spływało jej po podbródku, skapując na pierś. Gdy opróżniła kubek, dziewczyna napełniła go z bukłaka. Brienne wypiła tak chciwie, że aż się rozkaszlała.

– Masz złamaną rękę i kilka żeber. Dwa, może trzy – powiedziała dziewczyna.

– Kąsacz.

Brienne przypomniała sobie jego ciężar, przygniatające jej pierś kolano.

– Tak. To był prawdziwy potwór.

Wszystko znów do niej wróciło: ubita ziemia traktu, deszcz zaczynający bębnić cicho o ciemną dachówkę, którą pokryto gospodę, jej taniec z jednym z banitów, straszliwa siła rąk Kąsacza. Nagle poczuła, że już dłużej nie zniesie więzów. Próbowała się od nich uwolnić, ale otarła sobie skórę jeszcze bardziej. Związano ją zbyt mocno. Na sznurze była zakrzepła krew.

– Czy on nie żyje? – Brienne zadrżała. – Kąsacz. Czy on nie żyje?

Pamiętała, jak jego zęby wbiły się w jej policzek. Na myśl, że może jeszcze żyć i przebywać na wolności, chciało jej się krzyczeć.

– Nie żyje. Gendry wbił mu włócznię w kark. Wypij, pani, bo inaczej wleję ci je do gardła.

Wypiła tyle, ile zdołała, aż wreszcie znowu się rozkasłała. Kaszel sprawiał jej straszliwy ból.

– Spokojnie – napomniała dziewczyna.

– Ach, niech się udławi. Zaoszczędzimy na sznurze. – Jeden z cieni odepchnął dziewczynę na bok. Miał na sobie zardzewiała kolczugę i pas nabijany ćwiekami, u którego wisiały miecz i sztylet. Ramiona okrywał mu żółty płaszcz, brudny i przemoczony. – Zabiłbym cię od razu, ale pani chce cię powiesić.

Powiesić. To słowo przeszyło ją ukłuciem strachu. Spojrzała na dziewczynę.

– Gendry – wychrypiała. – Muszę pomówić z Gendrym. Rozwiąż mi ręce. Proszę. Sznur ociera mi nadgarstki. Krwawię.

– Nie wolno mi tego zrobić. Masz pozostać związana aż do chwili...

– ...gdy staniesz przed panią. – Renly przystanął za dziewczyną, odgarniając z oczu czarne włosy. Nie Renly. Gendry – napomniała się. – Ona chce, byś odpowiedziała za swoje zbrodnie – dodał.

– Przed panią. – Brienne zakręciło się w głowie od wypitego wina. Trudno jej było myśleć. – Kamienne Serce. O nią chodzi? – Lord Randyll wspominał o niej w Stawie Dziewic. – Pani Kamienne Serce?

– Niektórzy tak ją zwą. Inni nadają jej odmienne imiona. Milcząca Siostra. Matka Bez Miłosierdzia. Wieszczka.

Wieszczka. Gdy tylko Brienne zamknęła oczy, widziała trupy kołyszące się na nagich, brązowych konarach, ich czarne, obrzękłe twarze.

– Urodziłeś się w Królewskiej Przystani.

Świadczył o tym jego akcent.

– Tak jak wielu innych.

– Ile masz lat? – zapytała Brienne. – Czy twoja matka jeszcze żyje? Kim był twój ojciec?

– Zadajesz za dużo pytań. Matka nie żyje, a ojca nigdy nie znałem.

– Jesteś bękartem. – Uznał to za zniewagę. – Masz czarne włosy i niebieskie oczy. Urodziłeś się w cieniu Czerwonej Twierdzy. Czy nikt nigdy nie zwrócił uwagi na twoją twarz?

– Co masz przeciwko mojej twarzy? Nie jest tak brzydka jak twoja.

– W Królewskiej Przystani z pewnością widywałeś króla Roberta

Wzruszył ramionami.

– Czasami. Na turniejach, z daleka. I raz w sepcie Baelora. Złote płaszcze odepchnęły nas na bok, żeby mógł przejść. A innym razem bawiłem się przy Błotnistej Bramie, kiedy wracał z polowania. Był tak pijany, że omal mnie nie stratował. Był z niego wielki spasiony opój, ale był lepszym królem niż ci jego synowie.

To nie są jego synowie. Stannis mówił prawdę, tego dnia, kiedy spotkał się z Renlym. Joffrey i Tommen nie byli synami Roberta. Ale ten chłopak...

– Wysłuchaj mnie – zaczęła Brienne. Spróbowała się podnieść. Zdołała wesprzeć się na jednym kolanie, nim świat zawirował wokół niej i znowu pochłonęła ją ciemność.

Znalazła się z powrotem w Szeptach. Stała pośród ruin, naprzeciwko Clarence'a Crabba. Był olbrzymi i groźny, dosiadał tura jeszcze bardziej kudłatego niż on. Rozwścieczona bestia grzebała nogą w ziemi, ryjąc w niej głębokie bruzdy. Zęby Crabba były spiłowane. Brienne sięgnęła po miecz, ale przekonała się, że pochwa jest pusta.

– Nie! – wrzasnęła, gdy ser Cralence rzucił się do szarży. To było nieuczciwe. Nie mogła walczyć bez miecza. Jej miecza. Dał go jej ser Jaime. Na myśl o tym, że zawiedzie go, tak jak zawiodła lorda Renly'ego, zachciało jej się płakać. – Mój miecz. Proszę. Mój miecz.

– Dziewka chce odzyskać miecz – odezwał się czyjś głos.

– A ja chcę, żeby Cersei Lannister wzięła mi w usta. No i co z tego?

– Jaime nazwał go Wiernym Przysiędze. Proszę.

Ale oni jej nie słuchali. Clarence Crabb rzucił się na nią i ściął jej głowę. Brienne runęła w jeszcze głębszą ciemność.

Gdy nadszedł czas, by ruszać w drogę, włożyli jej na głowę skórzany kaptur. Nie było w nim otworów na oczy. Kaptur tłumił otaczające dźwięki. Na języku wciąż jeszcze czuła smak wina, ostry jak świadomość poniesionej klęski. Chcą mnie powiesić. Pomyślała o Jaimem, o Sansie, o ojcu, który został na Tarth'cie. Ucieszyła się, że ma kaptur. Pomagał ukryć łzy, które wypełniły jej oczy. Po chwili uległa znużeniu i powolnym, miarowym ruchom konia.

Tym razem śniło się jej, że wróciła do domu, do Wieczornego Dworu. Za wysokimi łukami okien dworu jej pana ojca widziała zachodzące słońce. Byłam tam bezpieczna. Bezpieczna.

Miała na sobie jedwabie i brokat, niebiesko-czerwoną suknię podzieloną na cztery pola, ozdobione złotymi słońcami i srebrnymi półksiężycami. Na innej dziewczynie ta suknia mogłaby wyglądać ładnie, ale nie na niej. Miała dwanaście lat, czuła się niezgrabna i zażenowana. Czekała na spotkanie z młodym rycerzem, za którego chciał ją wydać ojciec, sześć lat od niej starszym chłopakiem, który pewnego dnia z pewnością okryje się chwałą. Bała się tej chwili.

– Będzie miał dla ciebie różę – obiecał jej ojciec, ale róża była bezużyteczna. Róża nie zapewni jej bezpieczeństwa. To miecz był jej potrzebny. Wierny Przysiędze. Muszę odnaleźć dziewczynę. Odzyskać jego honor.

Wreszcie drzwi się otworzyły i narzeczony Brienne wszedł do komnaty jej ojca. Próbowała go przywitać, tak jak ją nauczono, ale z jej ust popłynęła krew, gdy tylko je otworzyła. Odcięto jej język. Na twarzy młodego rycerza zobaczyła obrzydzenie. Cisnął różę w twarz dziewczyny. Jaime! – pragnęła krzyczeć. Jaime, wróć po mnie! Ale nie miała przecież języka.

Brienne obudziła się nagle, dysząc ciężko.

Nie wiedziała, gdzie się znajduje. Było tu zimno i duszno, pachniało ziemią, robakami i pleśnią. Leżała na pryczy pod stertą owczych skór, nad głową miała skałę, ze ścian wysuwały się korzenie. Jedynym źródłem światła była łojowa świeczka paląca się w kałuży stopionego tłuszczu.

Zrzuciła z siebie skóry. Zauważyła, że ktoś zdjął z niej zbroję, zostawiając ją w cienkiej wełnianej koszuli. Przedramię włożono jej w łubki i obwiązano płótnem. Jedna połowa twarzy wydawała się wilgotna i zesztywniała. Kiedy jej dotknęła, poczuła jakiś wilgotny kataplazm, pokrywający policzek, żuchwę i ucho. Kąsacz...

Wstała. Nogi ugięły się pod nią, a w głowie zakręciło jej się gwałtownie.

Podłoże jaskini stanowiła ziemia i kamienie. Przedmioty rzucały dziwne cienie w migotliwym blasku świec. To duchy zabitych – pomyślała. Tańczą wokół mnie, ale ukrywają się, gdy próbuję na nie spojrzeć. Wszędzie widziała dziury, szczeliny i rozpadliny, ale nie miała pojęcia, który korytarz wychodzi na zewnątrz, który wiedzie dalej w głąb jaskini, a który prowadzi donikąd. We wszystkich panowała nieprzenikniona ciemność.

Krążyła po komorze, szukając jakiejś broni. Mogłoby to być cokolwiek: drąg, maczuga, sztylet. Znalazła jednak tylko kamienie. Jeden z nich pięknie pasował do jej dłoni... ale pamiętała, co wydarzyło się w Szeptach, gdy Shagwell próbował użyć kamienia do walki przeciw nożowi. Usłyszawszy kroki, wypuściła kamień z ręki i wróciła na miejsce.

– Jest tu kto?

Coś poruszyło się w jednym z pogrążonych w cieniu korytarzy i po chwili zobaczyła siwego staruszka odzianego w łachmany. Miał na sobie pozostałości starej, wyblakłej, czerwonej szaty. Jego włosy były długie, siwe i splątane, a obwisłą skórę na policzkach i podbródku porastała szorstka szczecina.

– Lady Brienne? Obudziłaś się. Jesteś głodna? Dasz radę utrzymać w żołądku kubek mleka? Może odrobinę chleba z miodem?

– Oddaj mi moje ubranie. I miecz. – Bez kolczugi czuła się jak naga. Chciała też mieć u boku Wiernego Przysiędze. – I wskaż mi drogę do wyjścia. Chcę stąd wyjść.

– Jeyne bała się, że możemy cię stracić – oznajmił z akcentem z Wolnych Miast, zupełnie ignorując jej żądania.

– Jeyne... To ta wysoka dziewczyna?

– Nie kto inny. Chociaż nie jest taka wysoka jak ty, pani. To ona nastawiła ci rękę i założyła łubki, biegle jak maester. Zrobiła też, co tylko mogła, w sprawie twarzy, oczyściła rany wrzącym ale, żeby powstrzymać martwicę. Niemniej... ukąszenie przez człowieka to paskudna sprawa. Nie wątpię, że właśnie ono jest źródłem gorączki. Czy mogę dotknąć twojego czoła, pani? – Wyciągnął dłoń do jej obandażowanej twarzy, ale Brienne cofnęła się przed jego dotykiem. – Musieliśmy wyciąć część ciała. Obawiam się, że twoja twarz nie będzie wyglądała ładnie.

Nigdy tak nie wyglądała.

– To znaczy, że będę miała blizny?

– Pani, ten stwór wyżarł ci pól policzka.

Brienne musiała wzdrygnąć się trwożnie.

– Każdy rycerz ma blizny po walce – ostrzegł ją ser Goodwin, gdy poprosiła go, by nauczył ją posługiwania się mieczem. – Jesteś pewna, że tego właśnie chcesz, dziecko?

Jej stary nauczyciel mówił jednak o ranach od miecza. Nie mógłby przewidzieć spiłowanych zębów Kąsacza.

– Po co nastawialiście mi kości i oczyściliście rany, jeśli macie zamiar mnie powiesić?

– No właśnie, po co? – Siwy mężczyzna spojrzał na świecę, jakby nie mógł już dłużej patrzeć na Brienne. – Słyszałem, że dzielnie walczyłaś w gospodzie. Cytryn nie powinien był opuszczać rozstajów dróg. Kazano mu siedzieć w ukryciu, gdzieś blisko... ale kiedy dotarły do niego wieści, że Wściekłego Psa z Solanek widziano, jak zmierzał na północ wzdłuż Zielonych Wideł, połknął przynętę. Ścigaliśmy tę bandę już od bardzo dawna... powinien był wiedzieć lepiej. Minęło pół dnia, zanim się zorientowali, że komedianci wykorzystali strumień, by ukryć ślady, i zawrócili. Potem stracił jeszcze więcej czasu, bo musiał ominąć kolumnę freyowskich rycerzy. Gdyby nie ty, Cytryn i jego ludzie mogliby znaleźć w gospodzie tylko trupy. Być może właśnie dlatego Jeyne opatrzyła twoje rany. Cokolwiek innego mogłaś uczynić, te rany odniosłaś honorowo, walcząc o najlepszą ze spraw.

– Co takiego waszym zdaniem uczyniłam? – zapytała. – Kim jesteście?

– Na początku byliśmy królewskimi ludźmi – odparł. – Ale królewscy ludzie muszą mieć króla, a my nie mamy żadnego. Byliśmy też braćmi, ale teraz nasze bractwo się rozpada. Prawdę mówiąc, nie wiem, kim jesteśmy ani dokąd zmierzamy. Wiem tylko, że droga przed nami jest mroczna, a ognie nie zdradziły mi, co czeka na jej końcu.

Ja to wiem. Widziałam trupy wiszące na drzewach.

– Ognie – powtórzyła Brienne. Nagle wszystko zrozumiała. – Jesteś myrijskim kapłanem. Czerwonym czarodziejem.

Spojrzał na swe wystrzępione, wyblakłe szaty i uśmiechnął się ze smutkiem.

– Chyba raczej różowym szarlatanem. Tak, jestem Thoros, ongiś z Myr... kiepski kapłan i jeszcze gorszy czarodziej.

– Jesteś towarzyszem Dondarriona. Lorda błyskawicy.

– Błyskawica pojawia się i po chwili gaśnie, znikając bez śladu. Obawiam się, że światło lorda Berica mogło opuścić ten świat. Jego miejsce zajął inny, mroczniejszy cień. Pani, kiedy ostatnio jadłaś? Na pewno umierasz z głodu. – Uświadomiła sobie, że to prawda. W żołądku miała pustkę. – Usiądź. Jeszcze porozmawiamy, ale najpierw coś zjesz. Zaczekaj.

Thoros zapalił ogarek od płomienia topiącej się świecy i zniknął w czarnej dziurze pod skalną półką. Brienne została sama, do czasu aż nie pojawił się znowu. Przyniósł chleb, ser oraz miskę gulaszu.

– Wybacz – powiedział. – Reszta mleka skwaśniała, a miodu już nie ma. Zaczyna nam brakować żywności. Ale tym się przynajmniej najesz.

Gulasz był zimny i tłusty, chleb twardy, a ser jeszcze twardszy. Mimo, że zbierało jej się na wymioty, Brienne nigdy w życiu nie jadła nic, co wydawałoby jej się choć w połowie tak smaczne.

– Podrick. Mój giermek. Gdzie jest Podick? – zapytała kapłana, wygarniając z miski ostatnią łyżkę gulaszu.

– Czeka na sąd.

– Na sąd? – Zmarszczyła brwi. – Podrick Payne to tylko dziecko. Zlitujcie się chociaż nad nim.

– Pani – odparł Thoros. – Nie wątpię, że gdzieś w Siedmiu Królestwach można jeszcze odnaleźć dobroć, litość i przebaczenie, ale nie szukaj ich tutaj. To jaskinia, nie świątynia. Jak szczury musimy się kryć w norach, gdy węszą za nami psy, a tych psów z dnia na dzień jest coraz więcej. A kiedy ludzie muszą żyć jak szczury w ciemnościach pod ziemią, szybko zapominają o litości, tak samo jak o mleku i miodzie.

– A co ze sprawiedliwością? Czy można ją znaleźć w jaskiniach?

– Sprawiedliwość. – Thoros uśmiechnął się blado. – Pamiętam ją. Miała dobry smak. Kiedy dowodził nami Beric, walczyliśmy o sprawiedliwość. Przynajmniej tak sobie powtarzaliśmy. Byliśmy królewskimi ludźmi, rycerzami, bohaterami... ale niektórzy rycerze są mroczni straszliwi, pani. Wojna z nas wszystkich robi potwory.

– Chcesz powiedzieć, że jesteście potworami?

– Chcę powiedzieć, że jesteśmy ludźmi. Nie tylko ty odniosłaś rany, lady Brienne. Niektórzy z moich braci byli dobrymi ludźmi, gdy to się zaczęło. Inni byli... powiedzmy, mniej dobrzy. Są jednak tacy, którzy powiadają, że mężczyzny nie poznaje się po tym, jak zaczyna, ale po tym, jak kończy. Przypuszczam, że to samo dotyczy kobiet. – Kapłan wstał. – Obawiam się, że nasz wspólny czas dobiega końca. Słyszę już moich braci. Nasza pani posłała ich po ciebie.

Brienne usłyszała ich kroki i ujrzała blask pochodni.

Nie będę się bała – próbowała sobie powiedzie, ale było już na to za późno. Nie pozwolę, żeby zobaczyli mój strach – obiecała więc sobie. Było ich czterech, twardzi mężczyźni o wychudłych twarzach, odziani w kolczugi, zbroje łuskowe i skórzane kurty. Poznała jednego z nich, jednookiego z jej snów.

Najwyższy z nich miał na sobie żółty płaszcz, brudny i wystrzępiony.

– Smakowało ci? – zapytał. – Mam nadzieję, że tak, bo to ostatni posiłek w twoim życiu. – Był muskularny, miał brązowe włosy, brodę i złamany nos, który zrósł się krzywo. Gdy wyszczerzył zęby w uśmiechu, Brienne zobaczyła, że wyglądały okropnie, były krzywe i brązowe od próchnicy. Mężczyzna skinął gwałtownie dłonią. – Bierzcie kurwę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro