rozdział 15
Na wschód od Stawu Dziewic wzgórza były zupełnie dzikie. Sosny otaczały ich ze wszystkich stron niczym zastęp milczących, szarozielonych żołnierzy. Zręczny Dick zapewniał, że przybrzeżny trakt jest najkrótszą i najłatwiejszą drogą do celu, rzadko więc tracili z oczu zatokę. Miasteczka i wioski, które mijali, były coraz mniejsze i położone coraz dalej od siebie. O zmierzchu mieli poszukać jakiejś gospody. Crabb będzie dzielił wspólne łoże z innymi wędrowcami, a Brienne weźmie pokój razem z Podrickiem.
– Byłoby taniej, gdybyśmy wszyscy leżeli w tym samym łożu – upierał się Zręczny Dick. – Mogłabyś położyć między nami miecz. Stary Dick jest zupełnie nieszkodliwy. Ale jeśli nie ufasz mi w łożu, mogę się położyć na podłodze, pani.
– Nie w moim pokoju. – Brienne potrząsnęła głową.
– Można by pomyśleć, że mi nie ufasz.
– Na zaufanie trzeba zasłużyć. Podobnie jak na złoto.
– Teraz tak mówisz, pani, ale na północy, gdy trakt się skończy, będziesz musiała zaufać Dickowi. Gdybym zapragnął zabrać ci złoto pod groźbą miecza, któż mógłby mnie powstrzymać?
– Nie masz miecza – przypomniała mu Brienne. – Ja owszem.
Zamknęła drzwi i stała pod nimi, nasłuchując, dopóki się nie upewniła,że sobie poszedł. Dick Crabb mógł być zręczny, ale nie był Jaimem Lannisterem. Dopóki Brienne nie zaśnie, nie będzie dla niej zagrożeniem.
Crabb pokazał swe prawdziwe oblicze następnego dnia, gdy zatrzymali się, by napoić konie. Brienne musiała pójść w krzaki, żeby opróżnić pęcherz. Kiedy tylko przykucnęła, usłyszała głos Podricka.
– Co tam robisz? Zmiataj stamtąd.
Brienne zrobiła, co trzeba, podciągnęła spodnie, wróciła na trakt i zobaczyła, że Zręczny Dick ma palce brudne od mąki.
– Nie znajdziesz w moich jukach żadnych smoków – oznajmiła mu. – Złoto noszę przy sobie. – Część miała w mieszku u pasa, a resztę ukryła w paru kieszeniach w podszewce ubrania. Gruba sakwa w jukach była pełna wielkich i małych miedziaków, groszy, półgroszy i gwiazd... a także drobno zmielonej mąki, która czyniła ją jeszcze grubszą. Mąkę kupiła od kucharza "Pod Siedmioma Mieczami", rankiem, gdy opuszczała Duskendale.
– Dick nie chciał zrobić nic złego, pani. – Poruszył przyprószonymi mąką palcami, by pokazać, że nie ma broni. – Chciałem tylko sprawdzić, czy masz te smoki, które mi obiecałaś. Na świecie pełno jest kłamców gotowych oszukać uczciwego człowieka. Nie mówię, że ty się do nich zaliczasz.
Brienne żywiła nadzieję, że Crabb okaże się lepszym przewodnikiem niż złodziejem.
Po drodze Dick często podśpiewywał, ale nigdy nie były to całe pieśni, tylko kawałek tej, a potem zwrotka tamtej. Podejrzewała, że próbuje ją oczarować, osłabić jej czujność. Niekiedy usiłował namówić Brienne i Podricka, żeby śpiewali razem z nim, ale bez powodzenia. Podrick był zbyt nieśmiały, a Brienne nie śpiewała. Kiedy Zręczny Dick nie śpiewał, zaczynał gadać, opowiadając im historie ze Szczypcowego Przylądka. Mówił, że każda posępna dolina miała ongiś swego lorda, a wszystkich ich łączyła nieufność wobec obcych. W ich żyłach płynęła mroczna, gęsta krew Pierwszych Ludzi. Dick nie chciał uwierzyć, że Brienne nigdy nie słyszała o Clarensie Crabbie i jego czynach.
– Czemu miałabym kłamać? – zapytała. – Każda okolica ma swoich lokalnych bohaterów. Tam skąd pochodzę, minstrele śpiewają o ser Galladonie z Morne, Doskonałym Rycerzu.
– Ser Galladonie skąd? – Prychnął pogardliwie. – Nigdy o nim nie słyszałem.
W miarę jak posuwali się na północny wschód, ruch na trakcie coraz bardziej malał. Po pewnym czasie zostawili za sobą ostatnią gospodę. Zielsko na przybrzeżnym trakcie niemal całkowicie zasłaniało koleiny. Nocą zatrzymali się w wiosce rybackiej. Brienne zapłaciła wieśniakowi kilka miedziaków, żeby pozwolił im przespać się w stodole. Weszła z Podrickiem na stryszek i wciągnęła drabinę za sobą.
– Jeśli zostawisz mnie samego na dole, mogę ci ukraść te cholerne konie – zadrwił Crabb. – Lepiej je też wprowadź na stryszek.
Zignorowała go.
– W nocy będzie lało – poskarżył się. – Będzie wielka, zimna ulewa. Ty i Pods będziecie sobie spali w ciepełku, a biedny stary Dick będzie drżał z zimna na dole. – Potrząsnął głową mamrocząc coś pod nosem, i umościł sobie posłanie na stercie siana. – Nigdy jeszcze nie spotkałem tak nieufnej panny.
Brienne zwinęła się pod płaszczem. Podrick ziewnął u jej boku. Nie zawsze taka byłam – mogłaby krzyknąć do Crabba. Kiedy byłam mała, myślałam, że wszyscy mężczyźni są tak samo szlachetni jak mój ojciec. Nawet ci, którzy jej powtarzali, jaka jest ładna, jaka wysoka i bystra.
Dopiero septa Roelle otworzyła jej oczy. Mówią to tylko po to, żeby wkupić się w łaski twojego pana ojca – wyjaśniła jej. – Prawdę powie ci zwierciadło, nie mężczyzna. To była brutalna lekcja, która doprowadziła Brienne do płaczu, ale przydała jej się w Wysogrodzie, gdy ser Hyle i jego przyjaciele urządzili sobie z niej zabawę.
Rankiem nadal padało. Wąska droga, którą jechali, szybko zamieniła się w błoto. Wszystkie drzewa miały już ogołocone gałęzie, a padający bez przerwy deszcz przerodził spadłe liście w mokrą, brązową matę. Lało przez cały dzień. Przez pewien czas wydawało się, że jedynym dźwiękiem na świecie jest nieustanny szum deszczu. Zręczny Dick wlókł się uparcie naprzód. Brienne przyglądała mu się uważnie, zauważając, że garbi się w siodle, jakby mógł w ten sposób uchronić się przed zmoknięciem. Zastanawiała się, czy rzeczywiście jest tu gdzieś zatoczka przemytników albo ruiny starego zamku zwanego Szeptami. Wszystko to mógł być podstęp. Usta wypełnił jej kwaśny smak podejrzenia.
Tym razem, gdy zapadł zmrok, w pobliżu nie było żadnej wioski. Nie było tu też drzew, pod którymi mogliby się schronić. Byli zmuszeni rozbić obóz pośród skał, w odległości pięćdziesięciu jardów od morskiego brzegu. Przynajmniej skały mogły osłonić ich przed wiatrem. Drewno było zbyt wilgotne, żeby się palić. Buchnęła z niego odrobina dymu, ale na tym się skończyło. Zdegustowana Brienne oparła się plecami o skałę, przykryta płaszczem, przeżuła pasek twardej solonej wołowiny, marząc o gorącym posiłku i pogodziła z perspektywą zimnej, mokrej nocy.
Było za wilgotno, by zobaczyli zachód słońca, zbyt szaro, by zdołali ujrzeć wschód księżyca. Noc była czarna i bezgwiezdna. Crabbowi zabrakło w końcu opowieści i położył się spać. Brienne siedziała oparta o skałę, słuchając szumu fal. Czy jesteś blisko morza, Sanso? – zastanawiała się. Czy czekasz w Szeptach na statek, który nigdy nie przypłynie?
Dzień był długi i Brienne czuła się zmęczona. Choć siedziała wsparta o skałę, a wokół pluskał cicho deszcz, poczuła, że powieki jej opadają. Dwukrotnie zapadła w drzemkę. Za drugim razem obudziła się raptownie. Serce tłukło jej się ze strachu. Kończyny miała zesztywniałe, a płaszcz owinął się jej wokół kostek. Zrzuciła go z nóg i wstała. Zręczny Dick spał pod skałą, na wpół pogrzebany w ciężkim, wilgotnym piasku. Sen. To był sen.
Być może popełniła błąd, porzucając ser Creightona i ser Illifera. Obaj robili wrażenie uczciwych ludzi. Gdyby tylko Jaime mógł być ze mną – pomyślała... ale on był rycerzem Gwardii Królewskiej i jego miejsce było u boku króla.
Następnego dnia trakt przeszedł w kamienistą ścieżkę, a potem w jej ledwie widoczny ślad. Około południa zakończył się nagle u stóp wyrzeźbionego wiatrem urwiska. Na jego szczycie wznosił się mały zameczek spoglądający z góry na morskie fale. Na tle ciemnoszarego nieba rysowały się trzy krzywe wieże.
– Czy to są Szepty? – zapytał Podrick.
– A czy to wygląda jak cholerne ruiny? – warknął Crabb. – To Dyre Den, siedziba starego lorda Brune'a. Od tej pory będziemy jechać przez las.
Okazało się, że na szczyt urwiska prowadzi stroma, kamienista ścieżka ukryta w skalnej rozpadlinie. Większa jej część była naturalna, ale tu i ówdzie w skale wykuto stopnie mające ułatwić wspinaczkę. Z obu stron wędrowców otaczały strome, skalne ściany uformowane przez stulecia wystawiania na wiatr i bryzgi. W niektórych miejscach urwiska przybierały fantastyczne kształty. Podczas wspinaczki Zręczny Dick pokazał im kilka takich miejsc; głowę ogra i kamiennego smoka, któremu odpadło jedno skrzydło.
Ostatnie sto stóp wspinaczki okazało się najbardziej strome i zdradliwe. Spod końskich kopyt sypały się luźne kamyki, osuwające się ze stukotem w dół. Zamek lorda Brune'a został z tyłu i wkrótce stracili go z oczu. Ze wszystkich stron otaczały ich drzewa strażnicze i żołnierskie sosny, wyniosłe, odziane w zieleń włócznie sięgające ku niebu. Ziemię zaściełała warstwa spadłych igieł, gruba jak zamkowy mur, usiana gdzieniegdzie szyszkami. Konie posuwały się naprzód zupełnie bezgłośnie. Deszcz trochę popadał, na chwilę przestał, potem zaczął padać znowu, ale pod osłoną drzew nie czuli go prawie wcale.
Posuwali się teraz naprzód znacznie wolniej. Klacz Brienne brnęła przez zielony półmrok, klucząc między drzewami. Kobieta uświadomiła sobie, że bardzo łatwo byłoby tu zabłądzić. Las we wszystkich kierunkach wyglądał tak samo. Nawet powietrze było szarozielone i nieruchome. Ten niesamowity spokój coraz bardziej irytował Brienne. Nie czuła się tu bezpiecznie. Z każdej strony czuła na sobie czyjś wzrok, gdy przejeżdżali pod murami zamku zdawało jej się, że ujrzała na górze czyjąś twarz, która zaraz zniknęła, a wcześniej, gdy wspinali się na urwisko i odwróciła się w siodle, dostrzegła jeźdźca, podążającego tą samą drogą, co oni, dwie albo trzy mile z tyłu.
– Tu jest niedobrze – odezwał się nagle Podrick. – To złe miejsce.
Brienne odnosiła takie samo wrażenie, ale lepiej było nie mówić tego głośno.
– W sosnowym lesie zawsze jest ponuro, ale las to w końcu tylko las – wytłumaczyła. – Nie ma tu nic, czego musielibyśmy się bać.
To wjeżdżali na wzgórza, to znowu z nich zjeżdżali. Brienne zaczęła się modlić, by Zręczny Dick okazał się uczciwym człowiekiem i by wiedział, dokąd ich prowadzi. Nie była nawet pewna, czy trafiłaby bez jego pomocy z powrotem do morza. Dniem i nocą niebo zasnuwały chmury. Nie było widać słońca ani gwiazd, które pomogłyby jej znaleźć drogę. Otaczały ich sosny i mokradła, niebo było ciemne, od czasu do czasu padał deszcz, mijali tylko leje krasowe, jaskinie i omszałe ruiny starożytnych twierdz. Brienne miała wrażenie, że zaczyna wariować.
Kolejny dzień był jednakowo posępny, zimny i pochmurny. Nie było widać słońca, ale gdy nocny mrok przeszedł w szarość, kobieta uświadomiła sobie, że pora znowu siodłać konie. Brienne była zmęczona. Ostatnio każdej nocy przesypiała niespokojnie nie więcej niż cztery godziny. Była przekonana, że jeśli Zręczny Dick zamierzał ich zamordować, spróbuje to zrobić właśnie tutaj, w okolicy, którą znał najlepiej. Być może prowadził ich do jakiejś jaskini zbójców, gdzie czekali jego kuzyni, równie zdradzieccy jak on. A może po prostu zataczali kręgi, czekając, aż dogoni ich tamten jeździec. Brienne nie widziała go, odkąd minęli zamek lorda Brune'a, ale to wcale nie znaczyło, że nieznajomy zrezygnował z pościgu. Chyba, że był jedynie przywidzeniem.
Zamek pojawił się przed nimi bez ostrzeżenia. W jednej chwili byli w głębi lasu i ze wszystkich stron otaczały ich ciągnące się na przestrzeni długich mil sosny. Potem minęli głaz i ujrzeli przed sobą wolną przestrzeń. Po kolejnej mili las nagle się skończył. Dalej było niebo, morze... i ruiny starożytnego zamku zbudowanego na krawędzi urwiska, porzuconego i porośniętego zielskiem.
– Szepty – oznajmił Zręczny Dick. – Wytężcie słuch, a usłyszycie głowy.
Podrick rozdziawił usta.
– Słyszę je.
Brienne również słyszała ten dźwięk. Słaby, szemrzący szept, który zdawał się dobiegać nie tylko z zamku, lecz również spod ziemi. W miarę jak zbliżali się do krawędzi urwiska, dźwięk stawał się coraz głośniejszy, aż wreszcie uświadomiła sobie, że to morze. Fale wżarły się w skały pod ich stopami i przelewały się teraz z łoskotem przez groty i tunele głęboko pod ziemią.
– Nie ma żadnych głów – zapewniła. – To tylko szum fal.
– Fale nie szepczą. To głowy.
Zamek był stary, zbudowany z niepołączonych zaprawą kamieni, a każdy z nich był inny od poprzedniego. W szczelinach między głazami rosły gęste kępy mchu, a spomiędzy fundamentów wyrastały drzewa. W starych zamkach z reguły były boże gaje. Szepty sprawiały wrażenie, że nie zostało z nich prawie nic poza bożym gajem. Brienne zsunęła się z siodła i podprowadziła klacz bliżej krawędzi urwiska w miejscu, gdzie zawalił się mur kurtynowy. Kamienne rumowisko porastały kępy trującego, czerwonego bluszczu. Przywiązała konia do drzewa i podeszła tak blisko skraju przepaści, jak tylko się odważyła. Pięćdziesiąt stóp niżej fale tłukły o szczątki zburzonej wieży. Za nią Brienne wypatrzyła wylot wielkiej jaskini.
Okrążyli mury. Zamek był trójkątny, a w każdym jego rogu wznosiła się kwadratowa baszta. Brama zbutwiała już paskudnie. Gdy Brienne pociągnęła za skrzydło, mokre drewno pękło i rozszczepiło się, tworząc długie drzazgi. Połowa wrót zwaliła się na nią. W środku dostrzegała tylko zielony półmrok. Las przedostał się przez mury, zajmując donżon i zewnętrzny dziedziniec. Za bramą była jednak opuszczana krata. Jej zęby wbiły się głęboko w miękką, błotnistą ziemię. Żelazo było czerwone od rdzy, ale krata wytrzymała, gdy Brienne nią potrząsnęła.
– Nikt nie korzystał z tej bramy od bardzo dawna – stwierdziła. – Gdzieś musi być tylna furta.
Znaleźli ją po północnej stronie zamku, niemal całkowicie ukrytą za wielkim gąszczem jeżyn. Połowę krzewów wycięto, by utorować drogę do drzwi. Ktoś niedawno tędy przechodził. Sansa? Brienne nie potrafiła w to uwierzyć. Nawet Dontos Hollard nie byłby aż tak nierozsądny, by zabrać ją w równie ponure miejsce. Nie znajdzie tutaj młodej Starkówny, to było więcej niż pewne... ale coś w tych ruinach budziło jej przerażenie.
Brienne przedarła się przez gąszcz jeżyn i pociągnęła za zardzewiały, żelazny pierścień. Furta opierała się przez chwilę, a potem otworzyła się z głośnym protestem zawiasów. Włoski na karku Brienne stanęły dęba od tego dźwięku. Wyjęła miecz. Choć miała na sobie kolczugę i utwardzaną skórę, czuła się naga.
– Na co czekasz? – ponaglił ją idący za nią Zręczny Dick. – Stary Crabb nie żyje już od tysiąca lat.
Na co właściwie czekała? Ten dźwięk to był tylko szum morza, niosący się nigdy niemilknącym echem w jaskiniach pod zamkiem, nasilający się i słabnący z każdą falą. Niemniej rzeczywiście brzmiał jak szept. Przez chwilę wydawało się jej niemal, że widzi głowy leżące na półkach i rozmawiające cicho.
Przeszła bokiem przez furtę, pochylając głowę pod łukiem.
Ujrzała przed sobą porośnięty lasem zewnętrzny dziedziniec. Po lewej miała główną bramę oraz zawalone ruiny czegoś, co mogło kiedyś być stajnią. Po prawej widziała zbutwiałe, drewniane schody, prowadzące do ciemnego lochu albo piwnicy. Tam, gdzie kiedyś był donżon, leżała wielka sterta gruzu, porośnięta zielonym i fioletowym mchem. Na całym dziedzińcu pełno było chwastów i sosnowych igieł. Dalej widać było tylko puste niebo i morze, widoczne w luce w murze...
...a także pozostałości ogniska.
Brienne uklękła obok niego. Natarczywe szepty niepokoiły jej uszy. Wyciągnęła dłoń i nabrała w nią garść jeszcze ciepłego popiołu. Ktoś próbował się tutaj ogrzać dziś w nocy.
Wydawało się, że wszystko wydarzyło się w ciągu jednego uderzenia serca. Z krzaków wynurzył się mężczyzna, tak brudny, że wydawało się, iż wyrósł prosto z ziemi. W ręce ściskał złamany miecz, ale to jego twarz przyciągnęła jej uwagę. Znała go. Drugi mężczyzna wylazł z otworu studni. Tego Brienne również znała. Za jej plecami rozległ się szelest. Spomiędzy liści spojrzała na nią kolejna twarz. Duchy Harrenhal w jednej chwili ożyły, stały się namacalne.
Pierwszy z nich – Shagwell – miał na sobie błazeński strój, ale tak wyblakły i brudny, że był raczej brązowy niż szary czy różowy. Zamiast grzechotki trzymał w ręce morgensztern – trzy kolczaste kule połączone łańcuchami z drewnianą rękojeścią. Zamachnął się z całej siły, zataczając niski krąg i jedno z kolan Crabba rozpryskało się w fontannie krwi i kości.
– Och, spójrzcie, to Szmugler Dick, ten sam, który narysował nam mapę. Czyżby pokonał tak długą drogę, żeby oddać nam złoto?
– Proszę – jęczał Dick, wijąc się z bólu na ziemi, krzycząc i ściskając zdruzgotane kolano. – Proszę, nie, moja noga...
– Boli? Mogę tak zrobić, żeby przestało.
– Nie! – wrzasnął Dick, unosząc zakrwawione ręce, żeby zasłonić głowę. Shagwell zakręcił morgenszternem i uderzył nim w sam środek twarzy Crabba. Rozległ się przyprawiający o mdłości trzask. W ciszy, która zapadła później, Brienne słyszała bicie własnego serca. Shagwell przesunął się w jej prawą stronę, pozostali dwaj, Pyg i trzeci, którego nie rozpoznawała, zachodzili ją od lewej, zmuszając do cofania się ku urwisku. Transport dla trzech osób – przypomniała sobie. Było ich tylko trzech.
– To znowu ty? Polujesz na nas czy po prostu chciałaś znowu zobaczyć nasze miłe gęby? – Pyg wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Nie ścigam was. Szukam... błazna.
– Ja jestem błaznem – oznajmił radośnie Shagwell.
– Ale nie tym. Ten, którego szukam, podróżuje w towarzystwie szlachetnie urodzonej dziewczyny. Córki lorda Starka z Winterfell.
– W takim razie to Ogara powinnaś szukać – stwierdził Pyg. – Ale tak się składa, że jego też tu nie ma.
– Sandora Clegane'a? – zdziwiła się Brienne. – Jak to?
– To on ma Starkównę. Słyszałem, że wędrowała do Riverrun, a on ją zabrał. Cholerny pies.
– Skąd o tym wiesz?
– Od jednego z ludzi Berica. Lord błyskawica również jej szuka. Rozesłał swych ludzi wzdłuż całego Tridentu. Węszą za nią wszędzie. Złapaliśmy trzech po ucieczce z Harrenhal i wyciągnęliśmy całą historię z jednego z nich, zanim umarł.
– Mógł was okłamać.
– Mógł, ale nie okłamał. Później dowiedzieliśmy się, że Ogar zabił trzech ludzi swego brata w gospodzie na skrzyżowaniu dróg. Dziewczyna byłą wtedy z nim. Zanim Rorge zabił oberżystę, ten przysięgał, że to prawda. – Pyg podchodził coraz bliżej. Próbował odwrócić jej uwagę. Jeśli im pozwolę, zagonią mnie pod urwisko.
Brienne pierwsza rzuciła się na niego. Uniósł złamany miecz, żeby osłonić twarz, ale ona uderzyła nisko. Wierny Przysiędze przebił kurtę, bluzę, skórę i mięśnie, wbijając się w udo najemnika. Pyg zatoczył się do tyłu, gdy noga ugięła się pod nim. Jego zgruchotany miecz zgrzytnął o jej kolczugę i Pyg wylądował na plecach. Brienne wbiła mu sztych klingi w gardło, obróciła miecz i wyciągnęła go, a potem odwróciła się, w tej samej chwili, gdy prosto ku jej twarzy pomknęła włócznia.
Shagwell'a miała za plecami, Rorge'a z przodu. Bez względu na to, w którą stronę się odwróciła, jeden zawsze będzie z tyłu. Wybierz jednego z nich – powiedziała sobie Brienne. Wybierz jednego i zabij. Rzuciła się na Rorge'a. Był lepszy od Pyga, ale miał tylko krótką włócznię do rzucania, a ona – miecz z valyriańskiej stali. Zranił ją, ale wybroniła się i wbiła długi na stopę kawał stali w brzuch najemnika, przebijając ogniwa kolczugi.
Rorge próbował jeszcze walczyć, gdy wyszarpnęła zeń miecz. Zbrocza Wiernego Przysiędze spływały czerwoną krwią. Sięgnął do pasa i wyciągnął sztylet, więc ucięła mu rękę. To było za Jaimego. Wyprostowała się, dysząc ciężko. Oddech trzeciego usłyszała pół uderzenia serca przed tym, nim Podrick ostrzegł ją krzykiem. Shagwell zaatakował ją ściskając w garści kamień. Brienne miała w rękawie sztylet. Chwyciła jego nadgarstek i wbiła mu nóż w brzuch.
Ziemia była mokra od deszczu, lecz mimo to wykopanie grobu zajęło im resztę dnia. Kiedy skończyli, zapadał już zmierzch. Podrick pomógł Brienne złożyć w nim Zręcznego Dicka. Brienne strzepnęła ziemię z dłoni i wrzuciła do dołu dwa złote smoki.
– Dlaczego to zrobiłaś, pani? Ser? – zapytał Pod.
– To nagroda, jaką mu obiecałam za odnalezienie błazna.
– Co teraz zrobimy, pani? W sprawie lasy Sansy. – Brienne zastanowiła się przez chwilę.
– Jeśli wierzyć Rorge'owi, zmierzała do Riverrun. Gdzieś po drodze porwał ją Ogar. Jeśli go znajdę...
– Zabije cię.
– Albo ja jego.
Razem zasypali ziemią Zręcznego Dicka. Księżyc wznosił się coraz wyżej na niebie, a pod ziemią głowy zapomnianych królów wiodły szeptem rozmowę o tajemnicach.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro