rozdział 11
Bramy Duskendale były zamknięte i zaryglowane. W poprzedzającym świt mroku rysowała się jasna sylwetka miejskich murów. Nad przedmurzem unosiły się obłoczki mgły przypominające widmowych wartowników. Pod bramą stało kilkanaście zaprzężonych w konie bądź woły wozów czekających na wschód słońca. Brienne zajęła miejsce w kolejce za ładunkiem rzep. Bolały ją łydki. Dobrze byłoby zsiąść z konia i rozprostować nogi. Po chwili z lasu wytoczył się kolejny wóz. Gdy niebo zaczęło jaśnieć, kolejka ciągnęła się już na ćwierć mili.
Wieśniacy spoglądali na nią z ciekawością, ale nikt się do niej nie odzywał. To ja powinnam zacząć rozmowę – pomyślała Brienne, ale rozmawianie z nieznajomymi zawsze było dla niej trudne. Już jako mała dziewczynka była nieśmiała, lecz wiele lat pogardy pogorszyło tylko sprawę. Muszę ich zapytać o Sansę. Jak inaczej ją znajdę? Odchrząknęła.
– Dobra kobieto – zagadnęła wieśniaczkę siedzącą na wozie z rzepą – może widziałaś na trakcie młodą dziewicę, szesnastoletnią? Jest ładna dla oka, ma niebieskie oczy i kasztanowe włosy. Możliwe, że towarzyszy jej rycerz, albo błazen – dodała po chwili wahania.
Od służącej Sansy wiedziała, że pewien błazen zniknął z Królewskiej Przystani w noc śmierci króla Joffreya... tęgi mężczyzna o nosie pokrytym popękanymi żyłkami, niejaki ser Dontos Czerwony, dawniej mieszkający w Duskendale. Dziewczyna powiedziała jej, że Joffrey pozbawił ser Dontosa ostróg, ale lady Sansa ubłagała go, żeby darował mu życie. Brienne przypomniała sobie o tym dopiero niedawno. Pomógł jej w ucieczce – uznała. Muszę znaleźć ser Dontosa, a odnajdę też Sansę.
Kobieta potrząsnęła głową.
– W takim razie idę o zakład, że już nie jest dziewicą – zauważył jej mąż. – Czy biedactwo ma jakieś imię?
Brienne miała pustkę w głowie. Trzeba było wymyślić dla niej jakieś imię. Mogłoby być jakiekolwiek, ale jakoś żadne nie przychodziło jej na myśl.
– Nie ma imienia? No cóż, na traktach jest mnóstwo bezimiennych dziewcząt.
Gdy nadszedł świt, na murach pojawili się strażnicy. Wieśniacy wdrapywali się na wozy i potrząsali lejcami. Brienne z powrotem dosiadła klaczy i obejrzała się za siebie. W kolejce przeważali wieśniacy wiozący do Duskendale warzywa i owoce na sprzedaż. Kilkanaście miejsc za nią czekało dwóch bogatych mieszczan dosiadających pięknych klaczek, a jeszcze dalej wypatrzyła chudego chłopaka na tarantowym podjezdku. Nigdzie nie zauważyła dwóch wędrownych rycerzy ani ser Shadricha zwanego Szaloną Myszą.
Strażnicy wpuszczali wozy do środka, prawie na nie nie patrząc, ale na widok Brienne zamarli w bezruchu.
– Hej, ty, stój! – zawołał kapitan. Dwóch mężczyzn w długich kolczugach skrzyżowało włócznie, by zagrodzić jej drogę. – Co cię tutaj sprowadza? – Kobieta sięgnęła do juków, skąd po chwili wygrzebała pergamin nakazujący wszystkim wiernym poddanym króla udzielić pomocy okazicielce tego dokumentu, Brienne z rodu Tarthów. Podpisano go dziecinnym pismem Tommena Pierwszego Tego Imienia, króla Andalów, Rhoynarów i Pierwszych Ludzi, władcy Siedmiu Królestw. Powoli podała mu papier.
– Szukam lorda Duskendale albo jego maestera.
Spojrzenie kapitana zatrzymało się na pergaminie, podrapał się po nieogolonym podbródku, jakby się nad czymś zastanawiał, ale w końcu skinął na strażników.
– Przepuście ją, chłopaki. To tylko dziewka.
Z bramy wychodziło się prosto na rynek, gdzie ci, którzy wjechali do miasta przez nią, wystawiali już na sprzedaż swoje rzepy, cebule, a także worki jęczmienia. Inni sprzedawali broń oraz zbroje, i to bardzo tanio, sądząc po cenach, jakie wykrzykiwali, gdy przejeżdżało się przez plac. Po każdej bitwie razem z wronami zjawiają się łupieżcy – przeszło przez myśl Brienne. Mijała kolczugi wciąż jeszcze pokryte brązową krwią, powgniatane hełmy, wyszczerbione miecze. Można też było kupić elementy stroju: skórzane buty, futra, brudne opończe z podejrzanymi rozdarciami. Znała wiele z widocznych tam herbów. Pięść w pancernej rękawicy, łoś, białe słońce, topór o podwójnym ostrzu, wszystko to były północne znaki. Jednakże na wielu odznakach, broszach i wamsach widniały również herby Tarlych oraz wielu mieszkańców krain burzy. Widziała czerwone i zielone jabłka, tarczę ozdobioną błyskawicami Leygoodów... i wiele, wiele innych.
Tarcze z drewna sosnowego i lipowego można było tu nabyć za grosze, ale Brienne mijała je obojętnie. Sosnowe tarcze miały swoje zalety. Były lżejsze i w związku z tym łatwiej było je nosić, a w miękkim drewnie prędzej mógł ugrzęznąć topór albo miecz przeciwnika. Jednak to dębina zapewniała lepszą ochronę, pod warunkiem że człowiek był wystarczająco silny, by dźwigać wykonaną z niej tarczę.
Duskendale zbudowano wokół portu. Na północ od miasta ciągnęły się urwiska, a znajdujący się na południu skalisty cypel osłaniał kotwiczące tu statki przed sztormami nadchodzącymi od wąskiego morza. Nad portem górował zamek, jego kwadratowy donżon i baszty były widoczne z każdego punktu miasta. Po zatłoczonych, brukowanych uliczkach łatwiej było iść piechotą niż jechać konno, zsiadła więc z klaczy i w dalszą drogę oboje z Podrickiem ruszyli pieszo, prowadząc wierzchowce za sobą.
Brienne nie chciała zostawać na noc w Duskendale, niewykluczone jednak, że tak będzie lepiej. Oboje byli zmęczeni, a kobieta pilnie potrzebowała kąpieli, nie wiedziała też, czy miejscowy lord przebywał na zamku i czy zgodziłby się ją przyjąć. Skierowała się więc do gospody "Pod Siedmioma Mieczami", trzypiętrowego drewnianego budynku na końcu brukowanej uliczki. Zza romboidalnych szyb gospody sączyło się ciepłe, żółte światło. Wcześniej jednak zajrzała do stajni, by zostawić tam klacz. Gdy zaczęła rozwiązywać siodło, w drzwiach pojawił się chłopiec stajenny.
– Pozwól mi to zrobić, ser – powiedział.
– Nie jestem rycerzem – odparła. – Ale klacz możesz zabrać. Pamiętaj ją dobrze nakarmić, wyszczotkować i napoić.
Chłopak poczerwieniał.
– Wybacz, pani. Myślałem...
– To częsta pomyłka.
Brienne wręczyła mu wodze i podążyła do gospody, zabierając ze sobą juki, które przerzuciła sobie przez ramię, posłanie niosła w ręce. Weszła do środka i poprosiła oberżystę o pokój dla siebie i Podricka.
Brienne nie brakowało pieniędzy. Zadbał o to Jaime. Miała w jukach sakiewkę wypchaną srebrnymi jeleniami i miedzianymi gwiazdami, a także drugą, mniejszą, w której były złote smoki. Tę nosiła przy sobie.
Główna sala gospody miała wysypaną trocinami podłogę z desek. W środku unosił się silny zapach pitnego miodu, dymu i mięsa. Nad ogniem skwierczał kawał mięsiwa, którym chwilowo nikt się nie zajmował. W pomieszczeniu panował tłok. Większość ław okupowali miejscowi. Rozmawiali ze sobą, ale umilkli, gdy tylko zjawili się obcy. Brienne czuła na sobie ich spojrzenia. Choć miała na sobie kolczugę, kurtkę i płaszcz, równie dobrze mogłaby być naga. Wielu z nich pochłaniało z misek gorący krabowy gulasz zagryzany chlebem, albo mięso z rusztu. Zaburczało jej w żołądku, gdy tylko poczuła jego zapach, ale nigdzie nie było wolnych miejsc.
– Pani, proszę, usiądź na moim miejscu – odezwał się nagle za nią czyjś głos. Dopiero gdy nieznajomy zeskoczył z ławy, Brienne uświadomiła sobie, że ma do czynienia z karłem. Człowieczek miał niespełna pięć stóp wzrostu i ubrany był w szaty z brązowego samodziału, świadczące o tym, że jest świętym bratem.
– Siedź sobie – odparła. – Mogę postać równie dobrze jak ty.
– Aha, ale mnie trudniej będzie walnąć głową w sufit.
Karzeł przemawiał prostackim językiem, choć uprzejmie. Brienne już tylko skinęła głową w odpowiedzi, zajęła miejsce małego człowieczka na końcu ławy i zamówiła dla siebie porcję koziny.
– Służysz w świętym domu w Duskendale?
– To było bliżej Stawu Dziewic, pani, ale spaliły nas wilki – odparł mężczyzna, pogryzając piętkę chleba. – Odbudowaliśmy się, na miarę naszych możliwości, lecz potem przyszli najemnicy. Nie wiem, czyimi ludźmi byli. Zabrali, co było do zabrania i zabili braci. Potrzebowałem sporo czasu, żeby ich wszystkich pochować, ale Kowal dał mi siłę. A kiedy skończyłem, wygrzebałem garść monet ukrytych przez starszego z braci i ruszyłem sam w świat.
– Spotkałam na drodze braci idących do Królewskiej Przystani.
– Są ich na traktach setki. Nazywają się wróblami. Może ja również nim jestem. A jak brzmi twoja smutna opowieść, pani?
– Szukam dziewczyny. Jest szlachetnie urodzona, ma szesnaście lat. To ładne dziecko o niebieskich oczach i kasztanowych włosach. Mogłeś ją widzieć w towarzystwie mężczyzny. Rycerza albo może błazna. – Zawahała się. – Mam złoto dla tego, kto pomoże mi ją odnaleźć.
– Złoto... – Karzeł odsłonił zęby w uśmiechu. – Miska gulaszu byłaby dla mnie wystarczająca nagrodą, obawiam się jednak, że nie potrafię ci pomóc. Błaznów spotkałem niewielu, ale ładnych dziewcząt znacznie mniej. – Uniósł głowę, zastanawiając się przez chwilę. – W Stawie Dziewic rzeczywiście mogłem widzieć trefnisia. Miał na sobie brudne łachmany, lecz spod nich wyglądał błazeński strój.
Czy Dontos Hollard nosił błazeński strój? – pomyślała Brienne. Nikt nigdy nie mówił jej, że tak było... ale z drugiej strony nikt jej nigdy nie powiedział, że tak nie było.
– Nie mógłbym przysiąc – kontynuował. – Przyznaję, że nie przyjrzałem mu się zbyt uważnie. Pierwszy raz widziałem tego trefnisia w porcie. Wyglądał, jakby się czegoś bał i wyraźnie unikał żołnierzy lorda Tarly'ego. Potem spotkałem go znowu, "Pod Śmierdząca Gęsią". Widziałem go tam często, jak rozmawiał w wioślarzami z galer.
– "Pod Śmierdząca Gęsią"? – powtórzyła niepewnym głosem Brienne.
– To podejrzany lokal – przyznał karzeł. – Port w Stawie Dziewic patrolują ludzie lorda Tarly'ego, ale "Pod Gęsią" zawsze jest mnóstwo marynarzy, a oni często przemycają ludzi na pokłady swych statków, jeśli cena jest odpowiednia. Ten błazen szukał statku, który przewiózłby trzy osoby na drugi brzeg wąskiego morza.
– Trzy osoby? Nie dwie?
– Trzy, pani. Tyle mogę przysiąc na Siedmiu. Nie potrafię ci powiedzieć, czy znalazł statek – odparł karzeł. – Ale pewnej nocy gospodę odwiedzili żołnierze lorda Tarly'ego, pytając o niego, a po kilku dniach usłyszałem, jak jeden człowiek przechwalał się, że oszukał błazna i pokazywał na dowód złoto. Zwano go Zręcznym Dickiem.
Brienne kupiła mu w podzięce miskę gorącego, krabowego gulaszu, a do tego trochę świeżego ciepłego chleba i kielich wina. Karzeł zabrał się do jedzenia, stojąc u jej boku. Brienne, choć głodna, ledwie skubała swoją porcję mięsa, zastanawiając się nad jego słowami. Dokąd chcę się udać? – zapytała samą siebie. Do Stawu Dziewic, żeby poszukać Zręcznego Dicka w gospodzie "Pod Śmierdzącą Gęsią"?
Kiedy ostatnio widziała Staw Dziewic, miasto leżało w ruinie, jego lord zamknął się w zamku, a prostaczkowie zginęli, uciekli, albo gdzieś się ukryli. Przejeżdżali tamtędy z Jaimem podczas podróży z Harrenhal do Królewskiej Przystani. Brienne pamiętała spalone domy, puste ulice i rozbite bramy. Zdziczałe psy podążały za ich końmi, a w jeziorze, któremu miasteczko zawdzięczało swą nazwę, pływały trupy. Wtulona mocno w płaszcz mężczyzny nie chciała ich wtedy oglądać. W Stawie Dziewic przebywał też Randyll Tarly, kolejny powód, żeby unikać tego miasta. Być może lepiej by było, gdyby wsiedli z Podrickiem na statek i popłynęli do Gulltown albo Białego Portu. Jedno nie przeszkadzało drugiemu.
– Powinnaś więcej jeść. – Kobieta znów usłyszała obok siebie głos karła. – Taka duża kobieta musi mieć dbać o zachowanie sił. Do Stawu Dziewic nie jest daleko, ale na trakcie bywa teraz niebezpiecznie.
Wiem o tym. To właśnie na tej drodze ją i ser Jaimego pojmali Krwawi Komedianci. Jaime próbował mnie zabić – przypomniała sobie. Chociaż był słaby i wychudzony, a ręce miał w kajdanach. I tak niewiele zabrakło, by mu się udało, ale to było, zanim ucięto mu rękę.
– Pani? Masz smutną minę. Czy myślałaś o dziewczynie? – Karzeł poklepał ją po przedramieniu. – Nie obawiaj się, starucha oświetli ci drogę wiodącą do niej. A Dziewica ją ochroni.
Brienne mogła mieć tylko nadzieję, że to okaże się prawdą.
Gospoda powoli zaczęła się opróżniać, ale Brienne siedziała jeszcze nad kielichem rozwodnionego wina, rozrywając palcami kawałek chleba i wsłuchiwała się w toczone przy innych stołach rozmowy w płonnej nadziei, że usłyszy coś, co pomoże jej odnaleźć Sansę. Większość z nich dotyczyła śmierci lorda Tywina Lannistera.
– Ponoć zamordował go własny syn – mówił jakiś miejscowy, sądząc z wyglądu, szewc. – Ten mały, obmierzły karzeł.
– A nowy król to jeszcze chłopiec – dodał ktoś inny. – Kto będzie nami rządził, nim osiągnie wiek dojrzały?
– Brat lorda Tywina, ser Kevan Lannister – stwierdził miejski strażnik. – Albo może lord Tyrell. Albo Królobójca.
– Tylko nie on – obruszył się oberżysta. – Nie ten wiarołomca. – Splunął w ogień.
– Ty przybywasz z Królewskiej Przystani – zagadnął jeden z miejscowych, zwracając się do brodatego kupca. – Czy to prawda, że Królobójca został kaleką?
– Prawda – potwierdził tamten. – Stracił prawą rękę.
– Słyszałem, że odgryzł mu ją wilkor, jeden z tych potworów z Północy. Stamtąd nigdy nie przyszło nic dobrego. Nawet ich bogowie są dziwaczni.
– To nie był wilk. – Brienne niespodziewanie usłyszała własny głos. – Rękę uciął mu najemnik z Qohoru.
– Niełatwo jest walczyć lewą ręką.
– E tam – żachnął się któryś z wędrownych rycerzy. – Tak się składa, że obiema rękami walczę równie dobrze. – Przy stole rozległy się śmiechy, w ruch z powrotem poszły kufle z piwem, gdy rozlewano do nich trunek i unoszono w salucie.
Brienne przypomniała sobie walkę, którą stoczyła z Jaimem w lesie. Był osłabiony po pobycie w lochu i miał ręce skute łańcuchami. Gdyby zachował pełnię sił i nie nosił łańcuchów, żaden rycerz w Siedmiu Królestwach nie zdołałby mu się oprzeć. Jaime popełnił wiele niegodziwych uczynków, ale jak on walczył! Okaleczenie go było zwykłym okrucieństwem. Co innego zabić lwa, a co innego odciąć mu łapę i zostawić okaleczonego i oszołomionego.
Nagle poczuła, że nie zniesie już ani chwili dłużej panującego w izbie hałasu. Pozwoliła, by chleb wypadł jej z rąk, wstając strzepnęła okruchy ze spodni i poszła spać. Usłyszała już wystarczająco wiele. Sufit w jej pokoju był niski i gdy weszła do środka, musiała się pochylić, żeby się nie uderzyć. Podrick zdążył już umyć się i zasnąć, i pochrapywał teraz cicho w kącie, zwinięty na swoim posłaniu. Brienne uśmiechnęła się lekko na ten widok, rozbierając się do kąpieli. Przy palenisku zostawiono jej wodę, która wciąż była ciepła i chwilę potem kobieta wsunęła się z westchnieniem do drewnianej balii, pilnując, żeby mimo wszystko nie odwracać się przodem do śpiącego chłopaka.
Nie mogła znaleźć Sansy w Duskendale, to wydawało się oczywiste. Gdzie jednak mogła jej szukać? Jeśli ser Dontos zabrał ją do Starego Miasta, czy za wąskie morze, nie miała szansy wykonać powierzonego jej zadania. Gdy w Królewskiej Przystani Brienne zapytała o dziewczynę jedną z dawnych służących Sansy, ta odpowiedziała tylko:
– Powiem ci to samo, co powiedziałam lordowi Tywinowi. Ta dziewczyna cały czas się modliła. Chodziła do septu i paliła świece, jak przystało damie, ale prawie każdej nocy chodziła też do bożego gaju. Na pewno wróciła na północ. Tam mieszkają jej bogowie.
Północ była jednak bardzo rozległa, a Brienne nie miała pojęcia, któremu z chorążych jej ojca Sansa byłaby najbardziej skłonna zaufać. Choć rodzeństwo Sansy zabito, Brienne wiedziała, że miała stryja i bękarciego przyrodniego brata, którzy służyli w Nocnej Straży. Jej wuj, Edmure Tully, był więźniem w Bliźniakach, ale jego stryj, ser Brynden, nadal bronił się w Riverrun. A młodsza siostra lady Catelyn władała Doliną. Sansa mogła uciec do któregoś ze swoich kuzynów. Tylko do którego?
Mur z pewnością leżał za daleko, a poza tym był zimnym, złowrogim miejscem. A żeby dostać się do Riverrun, dziewczyna musiałaby przebyć rozdarte wojną dorzecze, potem zaś przemknąć się przez linie Lannisterów. Do Orlego Gniazda łatwiej byłoby dotrzeć, a lady Lysa na pewno z radością przywitałaby córkę siostry...
Brienne dokończyła kąpiel i przebrana w czyste spodnie i koszulę, z wciąż wilgotnymi włosami, przysiadła na łóżku i wzięła do ręki miecz. Rękojeść błyskała złotem w blasku płomieni, a rubiny tliły się czerwonym ogniem. Gdy wysunęła Wiernego Przysiędze z pochwy, oddech uwiązł jej w gardle. W głębi stali widniały wciąż czarno-czerwone zmarszczki. Valyriańska stal, kuta przy użyciu zaklęć. Gdy Brienne była małą dziewczynką, piastunka wypełniała jej głowę opowieściami o mężnych czynach, opowiadając o ser Galladonie z Morne, księciu Aemonie Smoczym Rycerzu i innych sławnych mężach. Każdy z nich miał legendarny miecz i z pewnością Wierny Przysiędze należał do tego towarzystwa, nawet jeśli o niej nie można było tego powiedzieć.
– Będziesz broniła córki Neda Starka jego własną stalą – powiedział Jaime.
Brienne uklękła między łóżkiem a ścianą, ujmując miecz w obie dłonie i odmówiła bezgłośnie modlitwę do Staruchy, której złota lampa wskazywała ludziom drogę przez życie. Prowadź mnie. – poprosiła w duchu. Oświetl przede mną drogę i wskaż mi tę, która wiedzie do Sansy. Zawiodła Renly'ego i lady Catelyn. Nie mogła zawieść Jaimego. Nie, kiedy powierzył jej swój honor.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro