rozdział 61
Winterfell pogrążone było w ciemności i ciszy, kiedy wszyscy zdolni do walki powoli i w skupieniu zajmowali ustalone wcześniej pozycje, szepcząc sobie ostatnie słowa pożegnania, albo otuchy, a częściej bez słowa klepiąc się po ramionach, czy ściskając za ręce. Nadchodzący koniec świata pozwolił mimo wszystko zbliżyć im się do siebie, pogrzebać dawne konflikty i jeszcze bardziej zacieśnić istniejące już więzy przyjaźni. Mimo to, teraz, gdy wiadomo było, że Nocny Król i jego armia stoją tuż za murami zamku, w powietrzu czuć było wyłącznie obezwładniający strach. Brienne niemal nie słyszała własnych kroków, ani chrzęstu zbroi, gdy przeciskała się między oddziałami ku własnym ludziom, których miała poprowadzić tej nocy. Nie słyszała nawet bicia własnego serca. Jedyne czego była świadoma, to gęstniejąca wciąż atmosfera strachu.
Brienne sięgała wzrokiem tylko na jakieś trzy jardy. Nie widziała nawet żagwi, które płonęły na kamiennych murze otaczających zamek i pomieszczenia mieszkalne. Czy pochodnie mogły zgasnąć? Bała się nawet o tym myśleć. Róg zabrzmiał trzykrotnie. Trzy długie sygnały znaczą Inni. Białe widma chodzące po lesie, zimne cienie, potwory z opowieści. Kiedy była mały, słuchając o nich, drżała wystraszona, w ramiona ojca uciekając przed wizją złaknionych krwi potworów dosiadających olbrzymich lodowych pająków. Teraz mogła tylko resztkami wysiłku starać się ukryć to, że trzęsie się na całym ciele, a kiedy wreszcie stanął przy niej Jaime, wyciągnęła do niego dłoń w rękawiczce, którą od razu uścisnął lekko i już nie wypuścił.
Żadna rebelia czy bitwa, której kiedykolwiek była świadkiem, nie przerażała jej bardziej niż ta, która właśnie nadchodziła. Każda z nich zmieniała człowieka, o ile tylko dane było mu przeżyć, wszyscy walczący w prawdziwych wojnach, nigdy potem nie byli już tymi samymi ludźmi, gdy opadała krwawa mgła i rzeź dobiegała końca. Jeśli przed tym całym piekłem nadal czujemy się dziećmi, to później okazuje się, że nagle musimy szybko dorosnąć – pomyślała Brienne. Przypomniała sobie, co odpowiedziała kiedyś lady Catelyn, gdy kobieta nazwała ich, wszystkich walczących pod chorągwią Renly'ego, rycerzami lata. Dla takich jak my zima nigdy nie nadchodzi. Jeśli padniemy w bitwie, z pewnością zaśpiewają o nas pieśni, a w pieśniach wiecznie trwa lato, wszyscy rycerze są dzielni, dziewczęta piękne, a słońce nigdy nie przestaje świecić.
Zima nadchodzi dla wszystkich – pomyślała teraz. Nadejdzie i dla ciebie, dziecko, prędzej, niż byś tego chciała – miała ochotę powiedzieć sobie sprzed lat, tamtej naiwniej dziewczynie, postrzegającej świat przez pryzmat wzniosłych legend i opowieści, historii wyczytanych w księgach, ballad nuconych przez minstreli przy kominku. Dziewczynie, która wierzyła, że tarcza i zbroja ochronią ją przed całym złem tego świata, która śmierć w bitwie postrzegała wyłącznie jako honorową i szlachetną.
Brienne rozejrzała się z trudem rozpoznając w ciemności sylwetki. W pierwszej linii, gotowi do ataku czekali Dothrakowie z mieczami i arakhami w dłoniach, wpatrzeni w padający śnieg. Wzdłuż ich szeregu jechał konno ser Jorah Mormont, szukając wzrokiem wroga, pierwszych upiorów, kierowanych wolą Nocnego Króla. Za nimi trzymali się Nieskalani ściskający włócznie, zbici w ciasną formację, zupełnie nieruchomi, pogrążeni w oczekiwaniu. Dalej, pod samymi murami Winterfell czekały balisty, trebusze i katapulty. Prawa flanka składała się z dzikich wojowników i rycerzy Północy. Dowodził nimi Tormund Zabójca Olbrzyma, a za nim poszli również Sandor Clegane i Beric Dondarrion, a także młody Gendry Baratheon. Dowództwu Brienne powierzono lewą flankę – rycerzy doliny i krain południowych. Na murach zamku czekał ser Davos sprawujący pieczę nad łucznikami.
W ciemności rozległo się nagle ciche parskanie konia i stuk kopyt na zmarzniętej, ubitej ziemi i wszyscy zamarli w pełnym napięcia oczekiwaniu. Jeśli muszę zginąć, to lepiej u boku przyjaciół – pomyślał wtedy Brienne, tym mocniej ściskając w dłoni rękę Jaimego, a wolną ręką szukając już rękojeści Wiernego Przysiędze, ale temu odgłosowi nie towarzyszył ani łoskot stóp pędzących do ataku upiorów, ani przeszywający skrzek, który z siebie wydawały, a po chwili z mroku wyłoniła się sylwetka pojedynczego jeźdźca. Brienne musiała dłużej się przyglądać, żeby dopiero rozpoznać w niej czerwoną kapłankę Melisandre. Kobieta sięgnęła po arakh jednego ze stojących najbliżej dothrackich jeźdźców i wypowiedziała kilka słów w obco brzmiącym języku, kierowanych do jej boga, Pana Światła. Ostrza wojowników z Essos, jedno po drugim zapłonęły wówczas ogniem, wreszcie choć trochę rozświetlając mrok.
Rogi zagrały ponownie, na znak, że Nocny Król już tu jest i gdzieś z ciemności dało się słyszeć kroki tysięcy nieumarłych, przemieszanych z wydawanymi przez nich skrzekami i piskami. Nadciągała armia upiorów. Pierwsza linia ataku złożona z dothraków ruszyła z wrzaskiem i łoskotem końskich kopyt na ubitej ziemi. Przez chwilę w ciemności toczyła się walka, później jednak linia ognia zachwiała się, załamała i zgasła. Słychać było jeszcze ludzkie krzyki, rżenie koni, zawodzenie konających, szybko jednak zapadła jeszcze bardziej przerażająca cisza. Brienne na próżno starała się coś wypatrzeć w nieprzeniknionej czerni nocy. Kilka spłoszonych koni umknęło z powrotem ku zabudowaniom Winterfell, nieliczni Dothrakowie, którzy uszli z życiem z tej szarży uciekali z szaleńczym przerażeniem w oczach.
Gdy zerwał się mroźny wiatr, a potępieńcze jęki wydawane przez upiory jeszcze się przybliżyły, Brienne poczuła jak Jaime unosi jej urękawiczoną dłoń do ust, żeby ucałować jej wierzch. Spróbowała się uśmiechnąć, a i mężczyzna spojrzał na nią kojąco zanim sięgnął po miecz. Zrobiła to samo, Wierny Przysiędze spoczął w jej dłoniach z cichym świstem, gdy wysuwała ostrze z pochwy. Potem rozpętało się piekło.
Brienne pamiętała nacierające na nich trupy. Z twarzy i gardeł sterczały im niezliczone strzały, niektóre płonące, których nie szczędzili stojący na murach łucznicy. Niektóre nosiły kolczugi, a inne były prawie zupełnie nagie...większość stanowili dzicy, ludzie północy, którzy dawno temu przepadli za Murem, była też garstka odzianych w wyblakłą czerń. Pamiętała, jak jeden z Nieskalanych przebił włócznią biały, miękki brzuch upiora. Choć grot wyszedł plecami, stwór zachwiał się tylko, wspiął ciężko po drzewcu, pochwycił głowę mężczyzny w czarne dłonie i kręcił nią tak mocno, aż z ust nieszczęśnika popłynęła krew. Brienne była prawie pewna, że wtedy właśnie jej pęcherz nie wytrzymał po raz pierwszy. W jednej chwili poczuła mokrą strugę, która poleciała jej po udzie i znienawidziła się za to. Miała być dzielna, miała doprowadzić to do końca, niezależnie od ceny, powierzono jej dowództwo, ale nie chciała patrzeć jak ci wszyscy ludzie, którym zgodziła się przewodzić teraz jedno po drugim giną.
– Zostać na miejscach! Trzymać teren! – wrzasnęła na przekór wszystkiemu co czuła, gdy jej oddział cofnął się w popłochu. Chwilę potem również oni starli się z nadciągającą armią Nocnego Króla. Umarli bezustannie parli do przodu, nieczuli na ciosy zadawane im przez stalowe miecze.
– Płonące strzały – rozkazał ser Davos, zajmujący miejsce na murze kurtynowym, wśród łuczników. – Podpalcie je! Ogień! Poczęstujcie ich ogniem!
– Włócznie! – zawołał ktoś i Nieskalani znów ruszyli do ataku, starając się odeprzeć rozlewającą się szeroko falą umarłych.
– Wypuść, wypuść, wypuść – rozlegał się w mroku czyjś głos. W ruch poszły też trebusze, wypuszczające z siebie płonące pociski.
Zakwiczał jakiś koń, a psy zaczęły ujadać. Słychać było tak wiele krzyków, że Brienne nie potrafiła już rozróżnić poszczególnych głosów. Słyszała odgłos stali uderzającej o drewno, o kości, przebijającej ciało. Upiory dopadły ich, niemal natychmiast rozdzielając ją z Jaimem. Kobieta na próżno machała mieczem, starając się utorować sobie do niego drogę pośród wyciągających się ku nim czarnych dłoni, płonących niebieskim ogniem oczu i sypiącego śniegu. Konie potykały się i przewracały na ziemię, ludzie spadali z siodeł, ci walczący na piechotę padali pod naporem setek upiorów, tratujących wszystko, co tylko spotkali na swojej drodze, pochodnie tańczyły w powietrzu, topory i miecze rąbały martwe ciała.
Upiory nie schodziły im z drogi. Nawet gdy padały stratowane, próbowały jeszcze łapać za miecze, strzemiona i końskie nogi. Brienne jeszcze nigdy nie czuła takiego przerażenia. Takiego, które paraliżowało, sprawiając, że niemal nie mogła się ruszyć, ani nawet wziąć głębszego oddechu. Wszystko co robiła robiła niemal nieświadomie, zupełnie mechanicznie, czym poskutkowały lata wyczerpujących treningów i pozorowanych walk. Głęboko w środku miała ochotę jedynie się rozpłakać i zacząć krzyczeć. Zupełnie zdążyła stracić z oczu Jaimego i Podricka, została całkowicie sama w samym środku napierającej na nią z coraz większej siłą hordy umarłych.
Wtedy właśnie, gdy była przekonana, że dłużej tego nie zniesie, że umrze tej nocy, nie zobaczywszy już wschodu słońca, na sztychu jej broni zapłonął blady wąski jak palec płomień, który popełzł wzdłuż klingi, zatrzymując się na dłoń przed rękojeścią. Następnie ogień przybrał kolor samej stali. Płonął srebrnobłękitnym blaskiem, który rozproszył czerń. Ciemność cofnęła się nieco dalej. Brienne poruszała mieczem w obie strony, śledząc migotanie srebrzystych płomieni. Dopóki ogień będzie się palił, będziesz żyła – przemknęło jej nagle przez myśl. Kiedy zgaśnie, będziesz musiała umrzeć. Odwróciła się w samą porę, by dostrzec identyczny błękitny odblask i wreszcie odnalazła wzrokiem Jaimego. Jego miecz również rozjarzył się srebrnobłękitnym ogniem.
Ze stosami zwłok rosnącymi u jego stóp, Jaime tak naprawdę wcale nie zdawał sobie sprawy, że się rozdzielili, dopóki nie znalazł błogosławionej sekundy wytchnienia. Jeszcze chwilę temu walczyli ramię w ramię, obecność Brienne była stanowcza i uspokajająca, a teraz nagle został sam w obliczu otaczającego go chaosu. Była to szaleńcza myśl nawet dla niego samego, ale upiory zdawały się być niemal celowo zorganizowane w sposób, w jaki mogły skutecznie odwracać uwagę, jakby odseparowanie walczących od siebie żywych było zamierzone.
Dopiero gdy kobieta przedarła się do niego, uświadomił sobie, że na dłuższą chwilę stracił ją z oczu i pod wpływem impulsu chwycił ją za ramię, przyciągając z powrotem do siebie, jak najbliżej. Brienne nie zaprotestowała, gdy jego usta znalazły się na jej wargach, wręcz przeciwnie, odwzajemniła pieszczotę, na krótki moment pozwalając sobie na to, zanim na powrót nie oderwali się od siebie, by kontynuować walkę.
Rozległ się głośny ryk, a niebo na ułamek sekundy rozświetlił płomień jaśniejszy od słońca. Przeleciała nad nimi masywna skrzydlata istota i Brienne zamknęła oczy, by ochronić je przed gorącem, gdy smok królowej Daenerys zionął ogniem. Dotknięte płomieniami upiory zawodziły, wrzeszczały i charczały, każdy wydawany przez nie piskliwy odgłos wwiercał się kobiecie w czaszkę, ale potem padały na ziemię bez ruchu, powoli się dopalając. Z każdą chwilą nadchodziło ich jednak coraz więcej, armie Nocnego Króla były niewyczerpane, nie męczyły się, nie potrzebowały snu, jedzenia ani wody, wciąż parły tylko naprzód, odbierając wciąż coraz więcej żyć tym, którzy ośmielili się stanąć im na drodze.
Ciągnęło się to całymi dniami. Tygodniami. Niekończąca się walka w ciemnościach, zimnie i padającym śniegu, rozpaczliwe starania by zwyciężyć wroga, którego nie dało się pokonać, z którym nie mieli najmniejszych szans. Nieustanne wysiłki o to, by przeżyć kolejne godziny, by nie pozwolić sobie na błąd, który mógłby kosztować życie, kolejne godziny napędzanego adrenaliną strachu i determinacji. Wszędzie wokół upiory wymachiwały wściekle kończynami, starając się uniknąć ciosów sztyletów ze smoczego szkła i ostrej stali mieczy. Ugodzone padały na ziemię wydając z siebie nieludzkie, potępieńcze wręcz wrzaski, ale kiedy już udało się je zabić, leżały na śniegu w niesamowitym milczeniu. Ich oczy jednak nawet potem lśniły jak jasnoniebieskie gwiazdy, a te, które był już martwe, zastępowały wciąż nowe.
Brienne widziała w tym chaosie cokolwiek wyłącznie dzięki jasnoniebieskiemu płomieniowi, którym płonął sztych Wiernego Przysiędze, gdy tylko znowu sięgała po miecz. Niemal czuła jak ostrze wibruje w jej dłoni, kiedy ruszała z powrotem do walki. Tym mocniej, im bliżej Jaimego akurat się znajdowała. Poza tym jednym razem, kiedy upiorom udało się ich rozdzielić, już więcej nie straciła go z oczu, nie pozwoliła sobie na to.
Kiedy była dziewczynką, marzyła o mężu, który by ją pokochał, nawet jeśli nie była ładna. Marzyła o mężu, który pokochałby ją nie za to jak wyglądała, ale za to jaka jest. Który by ją kochał i każdej nocy zasypiał obok niej, obejmując ją w talii, całując ją na dobranoc i z samego rana na powitanie. Leżąc samotnie w łóżku w swoich starych komnatach w Wieczornym Dworze i słuchając odległego szumu fal, próbowała udawać, że okrutne słowa septy Roelle nie są prawdą. Marzyła, że kiedyś znajdzie mężczyznę, który ją pokocha i z którym będzie szczęśliwa.
Jaime nie był jej mężem w oczach ludzi, z pewnością jednak był nim w oczach bogów. Nawet jeśli on sam nie wierzył w bogów. Ale jeśli nie wyłącznie dzięki bogom, to jakim cudem jeszcze żyli? Później mieli się o to pokłócić. Dużo później.
Nawet jeśli nie złożyli sobie przysiąg małżeńskich, nie wypowiedzieli słów w sepcie, w obecności septona, nie ulegało wątpliwości, że Jaime był jej mężem, tak samo jak ona była jego żoną. W ciągłym pośpiechu, w środku walki, która zdawała się nie mieć końca, mówili sobie inne rzeczy. "Weź ostatni kawałek chleba", albo "Dziś ja rozpalę w kominku, odpocznij", albo "Połóż się przy mnie, będzie ci cieplej", "Przytul mnie, Jaime", "Kocham cię, Brienne". W bitewnej gorączce, w której nie było czasu na sen, na zjedzenie porządnego posiłku, oni znajdowali czas na wszystkie te drobne gesty, każdy z nich traktując tak, jakby miał być ostatnim.
Jaime całował ją, gdy wykończeni kładli się spać, choć na chwilę, na kilka godzin, po długim dniu walki na mrozie i w stale sypiącym śniegu. Całował ją, gdy tylko się budzili, by wstać i z powrotem dołączyć do bitwy pod murami zamku. Pocałował ją teraz, gdy już na wpół spała, złożył czuły pocałunek na jej zaczerwienionym z zimna policzku, a Brienne z trudem otworzyła oczy, by na niego spojrzeć.
– Śpij. – Usłyszała tuż przy uchu jego łagodny głos. – Zrobimy obchód po zamku, zaraz wrócę.
– Ja też pójdę. – Ledwie znalazła siłę, by usiąść, jej dłoń wyciągnęła się w stronę Wiernego Przysiędze, to był odruch, ale ręka Jaimego niemal natychmiast opadła na jej ramię, powstrzymując ją przed tym.
– Śpij, potrzebujesz tego. Musisz odpocząć. Obiecuję, że wrócę. – Spróbowała się sprzeciwić, nie chciała pozwolić mu odejść, ale była na to zbyt zmęczona, powieki opadały jej z powrotem, zbyt ciężkie, by mogła choćby utrzymać oczy otwarte i wreszcie niechętnie skinęła głową.
Miał rację. Poza chłodem nic nie dokuczało jej tak bardzo jak zmęczenie. Była taka zmęczona. Powinna się wyspać, jeśli chciała mieć siłę dalej walczyć, ale gdy tylko zamknęła oczy, śnił jej się sypiący śnieg i umarli o czarnych dłoniach oraz jaskrawoniebieskich oczach, którzy wlekli się ku niej ociężale.
– Zaraz wrócę – powtórzył szeptem Jaime, gładząc ją lekko po włosach dłonią w rękawiczce, a potem zabrał swój miecz i wyszedł z pokoju.
Brienne spróbowała zasnąć, ale mimo zamkniętych oczu zbyt mocno bała się teraz o Jaimego. Martwiła się o niego za każdym razem, gdy tylko przebywali osobno, gdy nie mogła dojrzeć błękitnego blasku płomieni pełzających po klindze jego miecza, nawet jeśli było to tylko kilka chwil. Owinęła się ciaśniej futrem, starając się mimo wszystko zachować przytomność, by doczekać do jego powrotu.
Jedyną rzeczą, która przypominała jej, że wciąż żyje, była obecność Jaimego, jego dotyk. Czasami myślała, że już nigdy nie będzie jej ciepło, nawet jeśli wygrają. Zdawało się, że zimno Północy przenika jej wnętrze, aż do kości. Choć nie lubiła tej myśli, wiedziała, że pewnego dnia nie będą w stanie już podnieść mieczy, wykończeni nieustanną walką i strachem. Brienne miała tylko nadzieję, że będą wtedy razem. Nie chciała umierać bez niego.
Jaime skarciłby ją za takie myśli.
Przebudziła się nagle, zupełnie nie mogąc się ruszyć. Nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, kiedy zasnęła, a teraz ogarnęła ją nagła panika, nie pozwalająca nawet na złapanie oddechu. Rozpaczliwie spróbowała nabrać powietrza w płuca; aby poradzić sobie z lękiem, zwinęła się w kłębek na łóżku, starając się głęboko oddychać, ale nawet to nie pomogło jej się uspokoić. Nagły strach wywołany koszmarem wciąż ją paraliżował. W oczach wzbierały jej łzy, niepokój ściskał wnętrzności, zaciskając na niej swoje lodowate palce i gdyby tylko miała czym wymiotować, niechybnie by to zrobiła. Obraz pokoju rozmywał jej się przed oczami, w głowie szumiało, a Brienne nagle szarpnęła się konwulsyjnie, usiłując zrzucić z siebie futro, którym Jaime okrył ją przed wyjściem.
A potem ramiona mężczyzny oplotły ją w talii, poczuła dotyk jego zimnych ust na skórze policzka, a tuż przy jej uchu rozległ się łagodny szept:
– Jestem tutaj. – Jaime przygarnął ją do siebie jeszcze bliżej i żelazny ucisk, który czuła w swojej klatce piersiowej, wreszcie odpuścił. – Jestem. Wszystko w porządku? – Brienne pokiwała głową przez łzy, a mężczyzna wtulił twarz w jej szyję, z jej bliskości czerpiąc tak samo jak ona z niego. Gdy teraz trzymał ją w ramionach, był zupełnie zszokowany i przerażony tym jak bardzo zeszczuplała i zmarniała w ciągu ostatnich kilku dni. Jednocześnie zdawał sobie sprawę z tego, że sam nie może wyglądać lepiej. Zbyt wielki wysiłek, zbyt dużo walki, a zbyt mało odpoczynku i porządnego jedzenia sprawiły, że oboje byli słabi i wyczerpani do szpiku kości. Mimo to nie wypuścił jej z ramion, dopóki oddech Brienne nie stał się spokojniejszy. – Odpocznij – poprosił szeptem, gładząc ją lekko po ramieniu. – Już nie odejdę, zostanę z tobą. – Ucałował ją w policzek, a potem w czubek głowy, wtulając twarz w jej włosy. – A jutro... jutro ruszymy dalej, do walki.
Brienne z powrotem zamknęła oczy. Wciąż się bała, ale przy Jaimem nie był to już tamten paraliżujący, zwierzęcy strach. Nie wiedziała dokąd to wszystko zmierza i co się stanie, jeśli jakimś cudem przetrwają, ale tutaj, teraz, ten mężczyzna obok niej i niebieski płomień ich mieczy, dawał jej nadzieję.
Aż wreszcie któregoś dnia upiory przedarły się przez ich linię obrony, zmuszając do odwrotu, spychając walczących pod same mury Winterfell, a nielicznym, choć z całych sił starano się bronić bramy, udało się przedrzeć do środka. Umarłych nie zatrzymały ani podpalone z pomocą czerwonej kapłanki zasieki, ani mur tarcz Nieskalanych, ani nawet ziejące ogniem smoki. Dalsza szarża, choć oddalona na kilka chwil, podczas których walczący zdołali się przegrupować i nieco odetchnąć, była nieunikniona. Trupy przechodziły przez ogień, tratując się nawzajem, a te, którym udało się przedrzeć przez płomienie, natychmiast rzucały się z charkotem na żywych. Na murach zapanowało poruszenie, powietrze przeszywały płonące strzały, ale fala upiorów nie ustawała.
Byli tam zarówno ci, którzy zaatakowali Winterfell, jak i polegli w obronie zamku, którzy zaraz powstawali z martwych z oczami jarzącymi się błękitem, by zaatakować żywych. Serce Brienne na jedną chwilę ścisnęło się z rozpaczy na ten widok. Siekła mieczem na prawo i lewo, Wierny Przysiędze niemal tańczył w jej dłoniach, ale nie zabijała ich po to, by widzieć jak inni zajmują ich miejsce. A to byli ludzie, których znała, z którymi walczyła ramię w ramię. Mimo to ze łzami w oczach rzucała się do bitwy, ze wszystkich sił walcząc o życie i nie wiedząc, czy doczekają końca nocy, czy też może umrą bez nadziei na ujrzenie słońca. Jeśli istniała choćby najmniejsza nadzieja na wyjście z tego cało, chciała ją mieć. A jeśli nie było już dla nich żadnego ratunku, miała przynajmniej umrzeć jako rycerz. Umrzeć jako żona mężczyzny, którego kochała.
Walczyli teraz pod samymi murami Winterfell, przytłoczeni napływającą wciąż falą umarłych, którzy nie dawali im chwili wytchnienia. Z każdą mijającą minutą Brienne czuła się coraz bardziej zmęczona, a ból spowodowany licznymi ranami, zadrapaniami, ukąszeniami zadanymi przez wroga, coraz mocniej dawał jej o sobie znać. Po jej lewej stronie walczył Jaime, radząc sobie najlepiej jak potrafił i Brienne zerknęła na niego. Nie był w lepszym stanie niż ona i wyglądał przerażająco z twarzą pokrytą krwią. Szczęściem nie swoją. Brienne pamiętała, jak na nią patrzył, kiedy stanęła przed Daenerys w jego obronie. Jego wybory były w większości potępiane, a on sam nienawidzony, ale dokonał ich, ponieważ uważał, że są słuszne.
Zaskoczyło ja to, że broniąc go wtedy, zdała sobie sprawę, że naprawdę była gotowa powierzyć mu swoje życie. Całe jej życie. Brienne tym mocniej uświadomiła sobie nagle, że to, co czuje do tego mężczyzny, to nie tylko szacunek, przyjaźń czy podziw, ale także miłość. Wiedziała o tym oczywiście już wcześniej, nigdy jednak nie dotarło to do niej tak mocno i prawdziwie, a zaskoczona i przytłoczona tą nagłą świadomością, na ułamki sekund opuściła miecz. Tyle wystarczyło, by kolejny upiór, który ją zaskoczył, zdążył ją uderzyć. Jedną czarną dłonią złapał kobietę za twarz, a drugą za brzuch. Palce miał twarde jak żelazo. Wierny Przysiędze wysunął się z uścisku jej palców, uderzając o ziemię.
Jęk Brienne wypełnił czarne powietrze białą mgłą. Nim zdążyła wydobyć sztylet ze smoczego szkła, które w bitwie nosili wszyscy, czarne dłonie upiora zacisnęły się pod na jej szyi. Palce umarłego były tak zimne, że zdawały się ją parzyć. Wpiły się głęboko w miękkie gardło Brienne, sprawiając, że nie mogła nawet zaczerpnąć tchu.
Jej palce odnalazły wreszcie sztylet, lecz gdy uderzył nim w brzuch upiora, sztych odbił się od żelaznych ogniw podartej i postrzępionej kolczugi, a nóż omal nie wypadł Brienne z rąk. Palce upiora zaciskały się nieubłaganie, a po chwili zaczął nimi obracać. Chce mi urwać głowę – pomyślała zdesperowana Brienne. W gardle miała lód, a jej płuca płonęły. Tłukła i szarpała nadgarstki upiora, nic jednak to nie dało. Kopnęła go między nogi, również bez żadnego efektu. Jej świat skurczył się do dwóch niebieskich gwiazd, potwornego, miażdżącego bólu oraz zimna tak straszliwego, że łzy zamarzały jej w oczach. Jeszcze przez chwilę wiła się i szarpała rozpaczliwie... a potem pchnęła napastnika.
Nagłe poruszenie pozbawiło go równowagi. Zatoczył się do tyłu i runął na klepisko, a uczepiona go Brienne razem z nim. Jedna z rąk upiora straciła uchwyt pod wpływem wstrząsu i kobieta zdołała szybko pochwycić haust powietrza, nim lodowate, czarne palce wróciły. Usta wypełnił jej smak krwi. Wykręciła szyję, szukając noża, i ujrzała zamiast tego bladą, pomarańczową łunę. Ogień! Pod ręką miała tylko węgielek i popioły, ale... nie mogła oddychać ani myśleć... szarpnęła się w bok, pociągając upiora za sobą... miotała rękami po klepisku, wyciągała je, szukała, rozrzucała popioły, aż wreszcie wymacała coś gorącego... kawałek zwęglonego drewna, tlący się jeszcze pod czernią czerwonopomarańczowym blaskiem... zacisnęła na nim palce i wepchnęła go umarłemu w usta, tak silnie, że poczuła, jak łamią się zęby.
Upiór nawet wtedy nie zwolnił uścisku. Brienne zdążyła jeszcze pomyśleć o ojcu, który ją kochał, a którego ona zawiodła. Świat zawirował wokół niej i nagle ujrzała, że spomiędzy połamanych zębów upiora wydobywa się smużka dymu. Potem twarz umarłego eksplodowała ogniem, a jego uścisk zniknął. Brienne zobaczyła skórę rozdzierającą się jak tania tkanina, usłyszała trzask pękających kości. Ujrzała urwaną dłoń z nadgarstkiem. Sterczała z rękawa z wyblakłego czarnego samodziału, poruszając palcami. Czarnego – pomyślała kobieta. Nosi czerń. To był człowiek ze Straży. Kawałki bladego zgniłego mięsa posypały się na wszystkie strony. Oderwana ręka nie przestawała się poruszać.
Brienne wessała powietrze w płuca i odtoczyła się resztką sił na bok, dalej od niej. Upiór stanął w płomieniach. Szron na jego brodzie topniał, a ciało pod nią czerniało. Brienne usłyszała wrzask Jaimego, wołającego jej imię, lecz upiór nie wydał z siebie żadnego więcej dźwięku. Gdy otworzył usta, buchnęły z nich jedynie płomienie. A oczy... Zgasł. Niebieski blask zgasł. Przez chwilę jeszcze leżała na brzuchu, rozgrzebując palcami śnieg, pył i popiół. Za Murem żyją potwory, olbrzymy i ghule, skradające się cienie i umarli, którzy chodzą – tłukło jej się po głowie to, co słyszała w dzieciństwie, w opowieściach. Ale nie mogą przejść, dopóki Mur jest mocny i ludzie z Nocnej Straży dochowują wierności. Teraz Nocnej Straży już nie było, Mur został zburzony, a potwory były tutaj. Walczyli ze śmiercią, a z nią nie można było wygrać.
Brienne wreszcie dźwignęła się chwiejnie na nogi, z powrotem chwytając za rękojeść Wiernego Przysiędze, po sztychu którego wciąż pełzały niebieskie płomienie i nieco nieprzytomnie rozejrzała się wokół, szukając wzrokiem Jaimego. Nie chcę tu umrzeć – pomyślała nagle. Kątem oka dostrzegła, jak Jaime próbuje przedrzeć się do niej między upiorami i serce ścisnęło jej się z rozpaczy, kiedy zobaczyła jak potknął się o coś i na chwilę zniknął jej z oczu przytłoczony falą martwych ciał.
Z nową energią zamachnęła się mieczem, torując sobie drogę do mężczyzny. W ustach poczuła metaliczny smak krwi, jej ciało groziło poddaniem się w każdej chwili. Była sama, tylko ze swoim mieczem i otoczona upiorami, które raz za razem padały z jej ręki. Wszystko inne było nieważne, tylko Jaime, żeby jakoś się do niego dostać, słyszała tylko bicie swojego serca, wściekłe krzyki i świst stali, gdy Wierny Przysiędze ciął już wcześniej martwe ciała. Jaimemu wreszcie udało się przedrzeć przez falę umarłych, która niemal pozbawiła go życia i zdyszany odnalazł ją wzrokiem, posyłając uspokajające spojrzenie. Wtedy właśnie niebo rozświetlił kolejny rozbłysk ognia. W walce starły się tam dwa smoki, Drogon, którego dosiadała Daenerys Targaryen, i smok Nocnego Króla, zionący jaskrawoniebieskim płomieniem.
W świetle, które na chwilę rozjaśniło czerń, Brienne spostrzegła w oddali postać samego Nocnego Króla. Był szczupły jak miecz, a barwę miał mlecznobiałą, warstewka szronu pokrywała go niczym zamarznięty pot. Kiedy się ruszał, po jego zbroi przebiegały dziwne fale, a pokrywająca świeżo spadły śnieg skorupa nie pękała pod jego stopami. Upiory, choć szybkie, były niezgrabne, Inny jednak poruszał się lekko jak śnieg na wietrze. Uchylił się przed toporem jednego z walczących, który w akcie desperacji natarł na niego, a kryształowy miecz poruszył się, obrócił, prześliznął między żelaznymi pierścieniami kolczugi, przebił stroje ze skóry i wełny, a potem ciało i kość. Sztych wynurzył się z pleców z dźwiękiem ssssss.
W głębi gardła Brienne zrodził się jęk, kiedy patrzyła, jak Nocny Król unosi w górę obie dłonie, a w reakcji na ten gest, wszystkie martwe ciała, zarówno pokonanych upiorów, jak i poległych żywych powoli dźwigają się na nogi, powstając do dalszej walki. Było ich więcej niż do tej pory, o wiele więcej, armia Nocnego Króla była niewyczerpana, a on sam nie znał litości, nie znał żadnego z ludzkich uczuć. Atak na Innego przypuścił Jon Snow, ale teraz, gdy od Nocnego Króla oddzielały go setki umarłych, z utkwionym weź spojrzeniem martwych, jarzących się niebiesko oczu, nie miał szans nawet się do niego przedrzeć, kiedy Inny ruszył powoli w stronę bożego gaju. To tam czekał na niego Bran i tam wszystko miało się skończyć.
Brienne wymieniła z Jaimem spojrzenia, zanim umarli zdążyli zaatakować ponownie. Mężczyzna bez słowa chwycił jej rękę w swoją, podnosząc do ust i przez rękawiczkę ucałował wierzch jej dłoni. Spróbowała uśmiechnąć się w odpowiedzi przez łzy, które leciały jej po policzkach. Oboje zdawali sobie sprawę z tego, że to już koniec, że nie przetrwają długo, a to ostatni dzień, który spędzają na walce. Oboje wiedzieli, że umrą podczas Długiej Nocy, wiedzieli o tym od samego początku, a jednak gdy umarli ruszyli, z jednakową desperacją rzucili się znów naprzód.
Brienne ogarniało zmęczenie, kręciło jej się w głowie, chwiała się na nogach. Całe jej ciało było obolałe, miała trudności z oddychaniem. Ale właśnie wtedy, gdy przemknęło jej przez głowę, że to już najwyższy czas się poddać, pozwolić sobie na zamknięcie oczu, by upiory zrobiły swoje, umarli padli nagle na ziemię bez życia. Zupełnie jakby zniknęło to, co dawało im energię, co pozwalało im się poruszać. Legli na klepisku wszyscy, zarówno ci, którzy służyli Nocnemu Królowi, jak i polegli tej nocy. Brienne rozejrzała się, wodząc wzrokiem po dziedzińcu, który zaścielały ciała. Pośrodku tej rzezi zostało kilka osób wciąż z bronią w dłoniach, również wypatrujących ataku, ale tym razem to rzeczywiście był koniec.
Nocny Król nie żyje – przemknęło przez głowę Brienne. Nocny Król nie żyje. Wokół zapadła cisza, niesamowita i niemal zbawienna po tylu długich godzinach nieustającego hałasu, wrzasków i odgłosów walki. Gdzieś rozległ się śmiech, ale ona wciąż stała w bezruchu, oniemiała, pogrążona w szoku. Dopiero po chwili, gdy Jaime podszedł do niej i wyciągnął ku niej rękę, tę złotą, bo w drugiej cały czas ściskał miecz, i przygarnął ją do siebie, ona również przylgnęła do niego, przytulając się mocno, z całą swoją ulgą i niedowierzaniem w wygraną, a mężczyzna w odpowiedzi przyciągnął ją do siebie, biorąc w ramiona, pozwalając, by jego miecz ze szczękiem opadł na ziemię. Wierny Przysiędze dołączył do swojego bliźniaka na zasłanym trupami klepisku, powoli wysuwając się z dłoni Brienne, a ona mogła się już tylko śmiać, ze łzami spływającymi po twarzy i mieszającymi się z krwią.
Oboje byli pokryci zaschniętą krwią, potem i brudem, a Brienne koniecznie musiała się wysikać, ale była tak strasznie wdzięczna bogom, że oboje żyją, że przetrwali to wszystko. Ktoś z przechodzących obok podał Jaimemu bukłak wypełniony winem i mężczyzna pociągnął długi łyk, rozkoszując się smakiem trunku na języku. Brienne delikatnie wyjęła naczynie spomiędzy jego palców, by przełknąć resztę mocnego wina i oparła głowę na ramieniu mężczyzny, a potem cała wsparła się na nim bezsilnie, powoli osuwając się bezwładnie na ziemię.
– Brienne...? – odezwał się Jaime głosem przepełnionym niepokojem, a jego wolna ręka natychmiast wsunęła się pod ramię kobiety, gdy starał się utrzymać ją w pionie. Wzdłuż kręgosłupa przeszedł mu dreszcz przerażenia, a w piersi w jednej chwili narosła panika, gdy pod palcami lewej ręki poczuł, że spod napierśnika jej zbroi na lewym boku sączy się krew, ciepła i śliska, która teraz pokrywała również jego rękawiczkę.
Złapał ją mocno, zanim uderzyła o ziemię, ale nie był w stanie utrzymać ciężaru jej zbroi, jedyne co mógł zrobić to zapobiec upadkowi, ostrożnie układając kobietę na ziemi i opadając przy niej na kolana. Dłoń trzęsła mu się, gdy usiłował rozplątać rzemienie przytrzymujące jej napierśnik i naszyjnik na właściwym miejscu i gdy wreszcie mu się to udało, z przerażeniem dostrzegł rozlewającą się szeroko na jej boku plamę krwi, przesączającej się przez kolczugę, i barwiącej opończę na ciemny szkarłat.
– Brienne! – wrzasnął, w jednej chwili czując jak w oczach wzbierają mu łzy bezsilności. Mocniej przycisnął palce do rany, starając się zatamować krwawienie, widział, że kobieta ze wszystkich sił starała się pozostać przytomna, ale wreszcie desperacki uścisk jej palców na ramieniu Jaimego rozluźnił się, a dłoń opadła na klepisko. – Brienne! – Sięgnął do jej ramienia, żeby nią potrząsnąć, desperacko szukał pulsu na jej nadgarstku, ale jego dłoń była już zbyt mokra i śliska od krwi i ledwo widział przez łzy w oczach. Chwycił ją za ramiona i potrząsnął mocniej, nie przestając wykrzykiwać jej imienia, ale głowa Brienne jedynie odchyliła się bezwładnie na bok, bez żadnej reakcji.
Wołał o pomoc, dopóki jego płuca nie zaczęły płonąć, dopóki nie zdarł sobie gardła, aż w końcu ktoś podniósł Jaimego z ziemi, dźwigając na nogi i spróbował odciągnąć od niej, podczas gdy ktoś inny pochylił się nad ciałem Brienne. Spróbował się wyrwać, pobiec za nią, gdy ranną kobietę zabrano do zamku, ale nie potrafił zmusić nóg do działania, jego ramiona desperacko wyciągały się w kierunku Brienne, wciąż ją wołał już ochrypłym od krzyku głosem, aż ręce Podricka delikatnie opadły na jego ramiona, a do jego uszu dotarły stłumione rozpaczą słowa chłopaka. To wtedy wreszcie uległ, pozwalając sobie na rozpaczliwy szloch, który wyrwał mu się z piersi, gdy mężczyzna opadł na kolana na usłaną trupami ziemię.
Nawet kiedy nie mógł już dłużej krzyczeć, po głowie długo jeszcze tłukło mu się jak wyrzut sumienia jej imię.
Brienne.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro