Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

rozdział 46

Życie na Północy nie należało do łatwych, o czym Brienne zdążyła przekonać się wielokrotnie podczas dni spędzonych w Czarnym Zamku. Pod samym Murem rzadko kiedy było widać słońce, a kiedy już wyłaniało się zza szarych ciężkich chmur, stale wiszących nad tą częścią świata, było blade i prawie w ogóle nie dawało ciepła. To za dotykiem gorących promieni słonecznych kobieta tęskniła najbardziej za każdym razem, kiedy wychodziła na dziedziniec. Częściej niż kiedykolwiek myślała teraz o Tarthcie, z jego błękitnymi wodami, bardziej niebieskimi niż najczystszy szafir, jasnym piaskiem plaż, bujnymi łąkami i cienistymi lasami, za upalnym latem.

W Czarnym Zamku tak naprawdę nigdy nie było jej ciepło. W murach twierdzy było wilgotno i zimno, po korytarzach hulał lodowaty wiatr i Brienne całe dnie spędzała okutana w płaszcz, a mimo to szczękała zębami. Błogosławieństwem była dla niej każda chwila, kiedy mogła usiąść w swoim pokoju przy kominku. Samo podtrzymywanie ognia też było niezwykle trudne. Dorzucania do kominka, ilekroć wychodziła z komnaty, kobieta nauczyła się w pierwszej kolejności, ale o wiele więcej kłopotów było z tym w nocy. Chociaż co wieczór Brienne zasypiała w cieple, rano pokój był już zupełnie wyziębiony, a ona kuliła się pod dwiema warstwami okrycia, drżąc z zimna. Do ognia musiała wstawać w nocy co kilka godzin, często zupełnie zaspana, mechanicznie wykonując konieczne czynności.

O wiele lepiej od niej na Północy czuła się Sansa, od dziecka przyzwyczajona do chłodów i dość surowych warunków, w jakich się wychowywała. Czarny Zamek był dla niej prawie jak dom i chociaż Brienne wciąż martwiła się o dziewczynę, praktycznie pozostawioną samą sobie po wszystkim, co ją spotkało, nie mogła nie dostrzec, że młoda lady Stark szybko zaadaptowała się do nowych warunków. Dnie spędzała we własnej komnacie albo we wspólnej sali, na rozmowach z bratem i szyciu. W magazynach Czarnego Zamku było więcej spodni, kurtek i bluz, niż bracia z Nocnej Straży mogli potrzebować, znalazły się też zwoje surowego materiału i Jon chętnie oddał je Sansie do wykorzystania. W chwili przyjazdu na Północ nie miała przecież do ubrania nic poza tym co nosiła na sobie.

Wystarczyło jednak kilka dni, by spod igły Sansy wyszły dwie nowe sukienki na zmianę i lekka opończa. Na jednej z nich przy dekolcie dziewczyna wyhaftowała srebrną nicią wilkora w otoczeniu krwistoczerwonych liści czardrzewa. Jeden z płaszczy, który znalazła nieużywany, wkrótce skróciła i przerobiła tak, by na nią pasował, a kołnierz obszyła miękkim króliczym futerkiem, zdjętym ze sztuk, które bracia przynieśli z polowania. A widząc, że płaszcz Jona Snow jest już wyblakły i w kilku miejscach przetarty, również bratu sprawiła nowe okrycie. Wkrótce potem Brienne dostała od niej szal barwy ciemnego granatu, obszyty w południowe wzory z Krain Burzy. Po drodze do Czarnego Zamku nie rozmawiały zbyt wiele, ale kobieta opowiadała Sansie o Tarthcie i dziewczyna celowo wybrała taki haft, który miał przypominać Brienne morze.

Mimo zimna i większej niż zwykle ilości ludzi do wykarmienia, przynajmniej o jedzenie nie należało się na razie martwić. Zapasy zostały poważnie uszczuplone gdy na Murze stacjonowały armie Stannisa Baratheona, ale lato było długie, żniwa udane, a lordowie hojni. Zapasów wciąż mogło wystarczyć na półtora roku zimy, a nawet dwa lata przy odrobinie ostrożności.

W spichrzach Nocna Straż miała owies, pszenicę i jęczmień, a także beczki grubo mielonej mąki. W spiżarniach przeznaczonych do przechowywania jarzyn z krokwi zwisały sznury cebuli i czosnku, a na półkach leżały worki marchewki, pasternaku, rzodkiewki, rzepy i brukwi. W jednym magazynie mieli kręgi sera tak wielkie, że potrzeba było dwóch mężczyzn, by je przesunąć. W następnym beczułki z soloną wołowiną, wieprzowiną, baraniną i dorszem ustawiono w stosach wysokich na dziesięć stóp. Na belkach sufitowych pod wędzarnią zawieszono trzysta szynek oraz trzy tysiące długich czarnych kiełbas. W schowku z przyprawami znaleźli pieprz, goździki, cynamon, ziarna gorczycy, kolendrę, szałwię lekarską i muszkatołową, pietruszkę oraz bloki soli. W innym pomieszczeniu były beczki z jabłkami i gruszkami, suszonym grochem i suszonymi figami, worki orzechów i migdałów, płaty wędzonego łososia oraz gliniane dzbany wypełnione oliwkami w oliwie i zalakowane. W innym magazynie można było znaleźć słoje z mięsem zająca, udźce jelenie w miodzie, kiszoną kapustę i buraki, a do tego cebulę, jaja albo śledzie w occie.

Brienne stale myślała też o Jaimem. Odkąd rozstali się na trakcie po opuszczeniu Cichej Wyspy i zdała sobie sprawę z prawdziwej wagi swoich uczuć względem niego, myślała o nim właściwie codziennie. Gdzie był, co robił, nieśmiało zastanawiała się także, czy może też o niej myślał. I tęskniła za nim. Tak rozpaczliwie za nim tęskniła. Bywały też momenty, kiedy w gardle ściskał ją strach, że tym razem utraciła go na zawsze, że nigdy więcej go już nie zobaczy.

Któregoś razu, szykując się do spania, znalazła w swoim worku jego koszulę, tę samą, którą nosiła, gdy opiekował się nią w Riverrun. Zupełnie nie pamiętała, że wtedy zabrała ją ze sobą. On najwyraźniej też o tym zapomniał. Wahała się właściwie tylko chwilę zanim, rumieniąc się lekko, podniosła ubranie do twarzy i odetchnęła głęboko.

Na materiale wciąż wyczuwalny był zapach Jaime'a, przedziwna mieszanka woni jego potu, lekkiej nutki piżma i czegoś jeszcze, czego kobieta nie rozpoznawała. Czuła to wszystko za każdym razem, gdy zasypiała jeszcze tuż przy nim, przytulona do jego piersi. To ten zapach i obecność mężczyzny tuż przy niej ostatecznie sprawiały, że Brienne mogła bez strachu usnąć, a odkąd znalazła tę koszulę w swoich rzeczach, zaczęła co wieczór zabierać ją ze sobą do łóżka i kładąc się, wtulać w nią twarz. 

Od lady Sansy oprócz haftowanego szala, dostała też lusterko, które dziewczyna uważała za element podstawowego wyposażenia każdej kobiety. Sansa zabrała je ze sobą z Winterfell, lusterko było małe, nakrapiane brunatnymi plamkami starości, ale umieszczone w ozdobnej ramce z wijącym się dookoła szlaczkiem miedzianych gałązek i maleńkich kwiatów. Kiedyś dawno była to pewnie cenna rzecz. Może prezent z południa dla którejś lady Stark. A teraz leżało prawie zapomniane w komnatach Brienne z Tarthu. Siedząc tego dnia przy oknie w swoim pokoju i obracając lusterko w dłoni, po raz pierwszy od bardzo dawna kobieta zobaczyła w nim tak wyraźnie swoje odbicie. Niemal natychmiast przypomniała sobie, dlaczego nigdy nie lubiła na siebie patrzeć, tyle że teraz uczucie to potęgowała brzydka, pomarszczona blizna, wciąż jeszcze zaróżowiona, ciągnąca się przez pół policzka. Pamiątka po spotkaniu z Kąsaczem.

Jej twarz nigdy nie była ładna, miała tego świadomość, ale teraz, patrząc na to, co zrobił z nią tamten potwór, Brienne czuła narastający uścisk w piersi i dławienie w gardle. Nie potrafiła oderwać wzroku od swojego odbicia, nawet kiedy po policzkach poleciały jej łzy, a ciałem wstrząsnął szloch. Spróbowała otrzeć sobie oczy dłonią, odetchnąć głębiej, żeby się uspokoić, ale wzbierający w niej od dawna żal tym razem wziął górę i tamy runęły. Z piersi kobiety wyrwał się drżący płacz, kiedy pochyliła głowę, szlochając niepowstrzymanie. Drżącą dłoń przyłożyła do ust, starając się nie wydawać z siebie głośniejszych dźwięków, które ktoś mógłby usłyszeć z zewnątrz.

Rozpłakała się tak bardzo, że właściwie sama już nie wiedziała, czy chodzi tylko o bliznę, czy może o coś więcej. W głowie kłębiły jej się myśli i uczucia, zelżał jednak ucisk w piersi, który czuła od bardzo dawna. Dlatego właśnie pozwoliła sobie na szloch, drżąca i rozżalona, nie trwało to jednak długo. W jednej chwili rozległo się pukanie do drzwi, w drugiej otworzyły się i w progu stanęła Sansa, a Brienne wyprostowała się odruchowo i niedbałym ruchem otarła oczy, odwracając się, by spojrzeć na swoją panią. Nietrudno było dostrzec, że jeszcze chwilę temu kobieta płakała, oczy miała zaczerwienione, a na policzkach ślady łez, ale nawet jeśli lady Stark coś zauważyła, nie dała tego po sobie poznać.

– Lord dowódca Snow prosi mnie na naradę wojenną – powiedziała. – Chciałabym, byś mi towarzyszyła.

– Dobrze. – Brienne skinęła głową posłusznie. Głos zadrżał jej niebezpiecznie i skarciła się za to w myślach. – Zaraz zejdę.

Spodziewała się, że Sansa będzie chciała na nią zaczekać i razem pójść do sali jadalnej, gdzie ostatnio prowadzono wszystkie ważne rozmowy, ale dziewczyna wyszła, z powrotem zamykając za sobą drzwi i Brienne odetchnęła z ulgą. Lusterko, które wciąż trzymała w dłoni, odłożyła na niewielką komódkę przy łóżku, szkłem do dołu, wyrzucając sobie tę chwilę słabości ochlapała twarz lodowatą wodą z dzbanka i wciągnęła na siebie cieplejszy kaftan, zanim zeszła powoli na dół.

Do pomieszczenia weszła ostatnia i usiadła po prawej stronie lady Sansy, jak najdalej od dzikiego, który z drugiego końca stołu posłał jej przeciągłe spojrzenie i zmysłowy uśmiech, od razu przybierając też nonszalancką pozę. Jego oczy lśniły, kiedy wlepiał w nią głodny wzrok, usiłując zmusić do odwzajemnienia się tym samym, ale Brienne tylko spuściła głowę, wpatrując się w rozwiniętą na stole mapę z zaznaczonymi na niej pozycjami Nocnej Straży, armii Boltonów i kilku innych, pomniejszych północnych rodów.

Tormunda starała się unikać jak tylko mogła od tamtej ich rozmowy u podnóży Muru. Schodziła mu z drogi, gdy tylko pojawiał się w pobliżu, aż wreszcie prawie w ogóle przestała wychodzić na dziedziniec, żeby nie musieć ciągle przed nim uciekać. Dziki okazywał jej otwarte zainteresowanie, a ona nie była w stanie zrozumieć dlaczego. Nie podobało jej się też w jaki sposób na nią patrzył. Za każdym razem, gdy tylko podłapała jego wzrok, czuła się jakby była naga, nawet jeśli akurat miała na sobie zbroję, i ogarniało ją wrażenie, że to spojrzenie przewierca ją na wylot.

Po drugiej stronie stołu, naprzeciwko Brienne, przysiadł ser Davos Seaworth, niegdyś chorąży i prawa ręka Stannisa Baratheona, nazywany przez niego Cebulowym Rycerzem. Kobieta wiedziała, że stary rycerz jeszcze przed śmiercią Stannisa zmienił strony, nie potrafiąc wydrzeć swojego króla spod wpływu Czerwonej Kapłanki Melisandre, ale wciąż nie była pewna, czy można mu ufać. Nie znała go na tyle długo, by stwierdzić, czy ser Davos zasługuje, by obdarzyć go zaufaniem, skoro jednak został dopuszczony do narady, której celem były ustalenia niezbędne do odbicia Winterfell, jego lojalności musiał zawierzyć Jon Snow. Miejsce na uboczu zajęła kapłanka, Melisandre, również wierna poprzednio Stannisowi. Na nią też Brienne spoglądała nieufnie. Lord dowódca Nocnej straży krążył teraz po sali, pogrążony w głębokim zamyśleniu. Na lewo od lady Sansy siedział też jego przyjaciel i zastępca, Edd Cierpiętnik.

Była ich ledwie garstka, w tym dwie kobiety, dziki i stary rycerz, Nocna Straż liczyła bardzo niewielu członków w porównaniu z latami swojej świetności, a jeszcze mniej szkolonych było na prawdziwych wojowników, ale jeśli tylko mogli coś zdziałać, by Północ została odratowana, musieli to zrobić.

– Nie obronimy Północy przed Innymi i Południa przed Boltonami. – Brienne zacisnęła dłonie w pięści, gdy pierwszy odezwał się Jon Snow. – Żeby przetrwać, musimy zdobyć Winterfell, a do tego brak nam ludzi – wypowiedział na głos to, z czego zdawała sobie sprawę chyba każda osoba, znajdująca się w pomieszczeniu.

Opowieści o Innych Brienne słyszała od samego początku, gdy tylko przywiozła Sansę na Północ. Mówiło się tu o zgrozie zza Muru, o Białych Wędrowcach, nieumarłych, mających moc wskrzeszania nieżywych ludzi i zwierząt, którzy walczyli za pomocą lodowych ostrzy, a zginięcie z ich ręki, lub dotknięcie przez nich już nieżyjącego, oznaczało przemianę w jednego z nich. Kobieta wciąż nie wiedziała co prawda, czy powinna dawać tym historiom wiarę, ale Jon Snow za każdym razem, gdy mówił o Innych, albo o Nocnym Królu, ich przywódcy, był śmiertelnie poważny, a to o czymś świadczyło.

– Poza Starkami i Boltonami, największe siły na Północy to rody Umberów, Karstarków i Manderlych. – Ser Davos wstał, sunąc dłonią po mapie Północy. – Umberowie i Karstarkowie poparli Boltonów, czyli tam nic nie wskóramy.

– Umberowie oddali im Rickona, ale Karstarkowie poparli Ramsaya, bo nie wiedzieli, że mają wybór – zauważyła Sansa.

– Wiedzą, że Stark ściął ich ojca. Nie możemy na nich liczyć.

Sansa skinęła głową, starając się nie okazywać rozdrażnienia, które Brienne dostrzegała w niej za każdym razem, gdy padało imię Ramsaya. Nie było się czemu dziwić, dziewczyna została za niego wydana siłą, a potem była przetrzymywana we własnym domu i regularnie maltretowana przez swojego pana męża. Nie mogła znieść tego, że Boltonowie wciąż zajmują jej rodowy zamek.

– Dobrze znasz Północ, ser Davosie?

– Prawie wcale, moja pani. – Stary rycerz uniósł brwi, siadając ciężko na swoim miejscu.

– Ludzie Północy są inni. Wierniejsi. Bardziej podejrzliwi wobec obcych.

– Może. Lecz ilu z nich powstało, gdy Boltonowie was zdradzili? – Na to Sansa nie zdołała znaleźć odpowiedzi. – Nie znam Północy, lecz znam ludzi. Niewiele się różnią, zaś nawet najdzielniejsi nie chcą gubić żon i dzieci, bijąc się o przegraną sprawę. Jeśli mają walczyć u boku Jona, muszą wierzyć, że mogą wygrać.

– Są też inne rody – zaprotestował lord Snow, nachylając się nad mapą. – Gloverów, Mormontów, Cerwynów, Hornwoodów i wiele więcej. Razem dorównują pozostałym. To ludzie zaprawieni w walce, choć osobno nieliczni, mogą być naszą siłą.

– Północ pamięta – wyszeptała Sansa, przywołując stare zawołanie lojalności i miłości dla rodu jej ojca. Dla jej rodu. – Dla Starków zaryzykują wszyscy, od Białego Portu, po bramy Winterfell.

– Zapewne. Ale Jon nie jest Starkiem – zauważył ostrożnie ser Davos.

– Ja jestem.

Brienne powoli odwróciła głowę, spoglądając na młodą lady. Pozostali zrobili to samo, ale ser Davos po chwili skinął głową, jakby doskonale rozumiał, co nią powoduje, Melisandre z powrotem opuściła wzrok, a Jon wymienił długie spojrzenie z Eddem, wracając do niespokojnego krążenia po sali. Tylko Brienne wciąż wpatrywała się w Sansę, nie wierząc w to co usłyszała. Za tymi słowami kryła się niewypowiedziana jednak na głos deklaracja. Sama była świadkiem tego, co dziewczyna przeszła, opiekowała się nią w drodze do Czarnego Zamku i wysłuchała opowieści o Ramsayu Boltonie. Teraz, po tym wszystkim, Sansa dobrowolnie wystawiała się na kolejne niebezpieczeństwo, a nawet jeśli ratowanie domu rodzinnego było słuszną sprawą, Brienne nie była w stanie powiedzieć, że i tym razem zdoła ją ochronić. W gardle ponownie poczuła zdradliwy ucisk i lekko rozchyliła wargi, już mając się odezwać, ale dziewczyna kontynuowała:

– Jestem Starkiem, a Jon takim samym synem Neda, jak Ramsay Roose'a. Ród Tullych nie pochodzi z Północy, ale nas poprze.

– Nadal mają armię? – spytał sceptycznie ser Davos.

– Blackfish nie żyje i straciliśmy Riverrun, to prawda. Ale ci, którzy wycofali się z Dorzecza, choć rozproszeni, wciąż pozostają lojalni. Odpowiedzą na wezwanie, jeśli po nich poślę.

– A więc rody Starków, Tullych i kilka mniejszych. – Cebulowy Rycerz uśmiechnął się lekko, w zamyśleniu gładząc urękawiczoną dłonią posiwiałą brodę. – Zaczynamy mieć szansę.

Narada trwała jeszcze blisko godzinę, wciąż dyskutowano przez ten czas o pełnej liczebności wojsk, jaką byli w stanie pozyskać, o wybiegach, na jakie mogli sobie pozwolić w otwartym polu, a także o Ramsayu, o jego słabościach, strategii, rycerze bękarta Boltonów w końcu starły na proch armię Stannisa, a także o tym do czego jest zdolny się posunąć, by odzyskać Sansę i utrzymać Winterfell, ale Brienne nie potrafiła już skupić się na rozmowie, choć wiedziała, że powinna. Odpowiadała, gdy pytano ją o coś wprost, śledziła markowane posunięcia, które Jon Snow wykonywał przy pomocy pionków na mapie, ale sama z siebie nie brała czynnego udziału w dyskusji, w żaden sposób nie zareagowała też, gdy Sansa zadeklarowała, że właśnie ją wyśle z posłaniem do podległych Starkom rodów. Gdy narada wreszcie dobiegła końca, zerwała się z miejsca w ślad za swoją panią i zaraz za nią opuściła salę.

– Przysięgałam cię chronić – wyrzuciła z siebie, kiedy tylko za nimi obiema zamknęły się drzwi i zostały same na korytarzu, a Sansa ruszyła w stronę swojej komnaty.

– I nadal będziesz to robić. Nie odprawiam cię, a jedynie powierzam zadanie. – Dziewczyna nawet na nią nie spojrzała. – Potrzebujemy więcej ludzi, a Mormontowie, Hornwoodowie, wszyscy mają armie. Pojedziesz do nich w moim imieniu z listami podpisanymi przeze mnie. Żaden z lordów nie odmówi lady Stark.

Sansa pchnęła drzwi pokoju i weszła do środka, od razu sięgając po suknię, którą kończyła obszywać przy szyi haftem. Brienne przystanęła niezdecydowana w progu, palce lewej ręki zaciskając mocno na rękojeści Wiernego Przysiędze, jak zwykle, gdy ogarniał ją niepokój.

– O co chodzi? – W tonie dziewczyny pobrzmiała łagodniejsza nuta.

– Miałaś być bezpieczna. Nie chcę zostawiać cię samej. – Brienne poczuła złość na siebie, kiedy głos zadrżał jej zdradziecko, a w oczach wezbrały łzy, ale Sansa zdawała się tego nie zauważyć.

– Z Jonem?

– Jemu można ufać. Jest odrobinę ponury, lecz w jego przypadku to zrozumiałe... Ale inni... Davos i Melisandre pomogli bratu zamordować brata. Magią krwi. Gdzie byli, gdy Stannis płacił za zbrodnie? Szukali nowego pana. A ten rudy dzikus...

Sansa uśmiechnęła się lekko, na moment opuszczając wzrok, by kobieta nie dostrzegła jej rozbawienia.

– Jon to nie Tormund, ani Davos, Melisanre czy Stannis. Jon to Jon. Mój brat, który mnie obroni. Ufam mu. – Brienne otworzyła usta, jakby chcąc jeszcze protestować, ale ostatecznie westchnęła tylko cicho i skinęła głową w odpowiedzi. – Dobrze. – Lady Stark odpowiedziała podobnym gestem. – Doprowadź się do porządku. Zanim jutro wyjedziesz, z samego rana będziesz mi towarzyszyć do Mole's Town. I jeszcze jedno, lady Brienne... Jeśli musisz, płacz, ale łzy nie przyniosą ci rozwiązania problemu, ulgi czy pocieszenia. Sprawią ci tylko jeszcze więcej bólu. To jedyna dobra rzecz, której nauczyłam się u boku Ramsaya.

~ • ~

Mole's Town było niewielką osadą, miasteczkiem położonym pół ligi na południe od Muru, przy Królewskim Trakcie. Kiedy Brienne przejeżdżała przez nie z Sansą, osadę spowijała cisza, raz tylko zaszczekał pies i zarżał muł w stajni. Przez zamknięte okiennice tu i ówdzie sączył się blask żaru palenisk, a przy drodze iskrzyły się jaśniejsze smugi światła odbitego w wodzie strumieni, które spływały z gór i płynęły dalej przez równiny. Reszta świata przypominała ponure pustkowie, smagane wiatrem wzgórza i kamieniste pola, upstrzone łachami śniegu. Brienne pytała, ale dziewczyna nie chciała jej wyjaśnić po co właściwie tam jadą.

Mole's Town było większe, niż się wydawało, lecz trzy czwarte osady znajdowało, się pod ziemią, w głębokich, ciepłych piwnicach połączonych labiryntem tuneli. Nawet burdel był pod ziemią, na powierzchni znajdowała się tylko drewniana szopa nie większa od ustępu z czerwoną lampą nad drzwiami. Tam właśnie kierowała się Sansa, a Brienne, chcąc nie chcąc, musiała podążyć za nią. W tej chwili jednak jego czerwona, poskrzypująca na wietrze latarnia przypominała kobiecie przekrwione oko wpatrujące się w mrok.

Wszystko stało się jasne, gdy tylko Brienne zsiadła z konia i za dziewczyną weszła do środka, gdzie czekał już na nie Littlefinger. Petyr Baelish. Dłoń kobiety bezwiednie zacisnęła się na rękojeści Wiernego Przysiędze, gdy tylko go zobaczyła, ostatnio spotkali się w końcu w niezbyt przyjaznych okolicznościach, a i teraz nie miała żadnego powodu, by mu ufać. Jedynym, co stanowiło pocieszenie, było to, że mężczyzna zdawał się zupełnie zaskoczony jej widokiem, a więc spodziewał się rozmawiać tylko z lady Stark.

– Sanso... Lady Brienne... – Lord Baelish zreflektował się dopiero po chwili. – Gdy usłyszałem o twojej ucieczce, obawiałem się najgorszego – powiedział, zwracając się już tylko do dziewczyny. – Nie wiesz, jak bardzo się cieszę, że cię nie skrzywdził.

– Nie skrzywdził? – powtórzyła zimno Sansa, jej głos zabrzmiał lodowato. Odsunęła się, gdy mężczyzna podszedł bliżej, wyciągając dłoń, by jej dotknąć. – O tym mamy rozmawiać? Może mam opowiedzieć o tym, co Ramsay robił mi każdego dnia? Jeśli nie po to przyjechałeś, co tu robisz?

– Zebrałem rycerzy Doliny i tak szybko jak mogłem ruszyłem ci na pomoc. Obozują przy Fosie Cailin.

– Mogłeś mi pomóc, ale zamiast tego zostawiłeś mnie w Winterfell z bękartem Boltona. Wiedziałeś o Ramsayu? Jeśli nie, jesteś głupcem, a jeśli tak, moim wrogiem. Opowiedzieć ci o nocy poślubnej? Twarzy nigdy nie tykał, potrzebował jej, bo jestem córką Starka. Z resztą robił co chciał. Musiałam jedynie dać mu dziedzica. Wiesz, co mi robił?

Littlefinger lekko pokręcił głową.

– Nie chcę zgadywać – odpowiedział, a Brienne nie umknęło to, że w jego głosie zabrzmiał szczery żal, którego przed chwilą tam nie było. Jeśli grał, a kobieta wiedziała, że Petyr Baelish potrafi być wspaniałym aktorem, była to gra bardzo wiarygodna.

– A jak myślisz? – zapytała ponownie Sansa, nie spuszczając wzroku z mężczyzny.

Littlefinger milczał. Tak długo, że zniecierpliwiona Brienne postąpiła o krok do przodu, luzując ostrze w pochwie.

– Lady Stark zadała ci pytanie. 

Mężczyzna odchrząknął.

– Bił cię?

– Tak, bardzo to lubił.

– Kaleczył cię?

– Może jednak wiedziałeś. Myślałam, że wiesz wszystko. O całej reszcie nie wypada mi mówić, lecz w swoim burdelu na pewno to widziałeś. Nadal czuję ten ból. Nie w biednym, zranionym serduszku, lecz w ciele.

– Popełniłem okropny błąd, zostawiając cię tam. Tak bardzo mi przykro, Sanso... – Lord Baelish wyciągnął do niej obie dłonie, chcąc jej dotknąć, objąć, zamknąć w uścisku i zapewnić o prawdziwości swoich słów, ale cofnął się trwożnie o krok, gdy Brienne w ostrzegawczym geście obnażyła ostrze, wysuwając Wiernego Przysiędze z pochwy.

– Miałeś mnie chronić. – Głos Sansy pozostawał jednakowo lodowaty. – Uwolniłeś mnie od potworów, które wymordowały mi rodzinę, a potem oddałeś innym, które robiły to samo. Ale teraz już ci nie wierzę, już cię nie potrzebuję, a ty nie potrafisz mnie obronić. Nie obronisz nawet siebie, jeśli każę Brienne cię zabić. Co mnie przed tym powstrzymuje?

– Mam błagać o życie? Jeśli tego chcesz, zrobię to. Uczynię dla ciebie wszystko, co w mojej mocy, o co tylko mnie poprosisz.

– Więc wracaj do Fosy Cailin. Mój brat i ja sami odzyskamy Północ. Nie chcę cię więcej widzieć, lordzie Baelish.

– Potrzebujesz wiernej ci armii, a ja mam rycerzy...

– Mam armię.

– To armia twojego brata. Przyrodniego.

Sansa odprowadziła mężczyznę wzrokiem, gdy ten wychodził z szopy i przy wtórze huku kopyt o ubitą ziemię traktu, odjeżdżał. Brienne widziała, że ostatnie słowa Littlefingera ją rozzłościły, dlatego sama się teraz nie odezwała, jedynie chowając miecz z powrotem do pochwy. Minęła chwila, nim lady Stark odetchnęła głębiej i zebrała spódnice, prostując się.

– Wracamy, Brienne. Na nas też już pora.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro