rozdział 38
Całą Północ pokrywała warstwa śniegu, który trzeszczał pod kopytami koni, kiedy Brienne i Podrick jechali do Winterfell. Wciąż unikali głównego traktu, zamiast tego klucząc między drzewami i spędzając noce pod nagimi, oprószonymi śniegiem gałęziami krzewów. Wszystkie dni mijały im tak samo. Zapasy zabrane z Cichej Wyspy wkrótce wyczerpały się zupełnie i jedli to, co udało im się upolować, zazwyczaj zające albo kuropatwy opieczone nad ogniem. Codziennie rano i wieczorem ćwiczyli szermierkę, tak jak kobieta obiecała Podrickowi jeszcze w drodze przez dorzecze. Sama coraz częściej przerzucała miecz do lewej ręki, która wkrótce stała się silniejsza i bardziej zręczna. Po tym co spotkało Jaime'a, Brienne nauczyła się, że dobry rycerz powinien umieć walczyć obiema. Resztę dnia, nie licząc dwóch albo trzech krótkich popasów, spędzali w siodle.
W nocy spali posłanie przy posłaniu, każde pod dwiema warstwami koców i grubym futrem, tuż przy rozpalanym na noc ognisku i nawet jeśli mimo mrozu było jej ciepło, Brienne niejednokrotnie przyłapywała się na myśleniu o tym, że szkoda, że nie leży przy niej Jaime, do którego mogła się przytulić. Chociaż co wieczór kładli się obok siebie w pełni ubrani i zbyt zmęczeni po całym dniu konnej jazdy, by zrobić coś innego niż tylko zamknąć oczy i zasnąć, aż do ich rozstania za każdym razem budziła się w objęciach mężczyzny, z jego policzkiem wspartym na jej ramieniu, czując jego ciepły oddech na szyi i z jego ramieniem owiniętym wokół talii, jakby sam jego dotyk mógł ją ochronić przed powracającymi koszmarami.
Jej stara septa uderzyłaby ją pewnie, gdyby choć pomyślała o leżeniu obok mężczyzny, który nie był jej mężem, ale to był Jaime. Darzyli się wzajemnie większym zaufaniem i szacunkiem niż Brienne byłaby w stanie czuć do jakiegokolwiek innego mężczyzny. Wiedziała, że nie usprawiedliwiało to niestosowności tego gestu, kiedy jeszcze nie do końca rozbudzona na wpół drzemała w jego ramionach, a mimo to kolejnej nocy znowu zwijała się na posłaniu w kłębek tuż przy nim, pozwalając się obejmować i opierając głowę o jego pierś.
Chociaż podróżowali teraz z dala od drogi, klucząc między drzewami, a w Wilczym Lesie raczej nie musieli się obawiać rabusiów i gwałcicieli, przyzwyczajenie, a nie konieczność, sprawiło, że Brienne wciąż miała problemy z zaśnięciem, nawet jeśli ufała, że jej instynkt ostrzeże ją w razie zagrożenia. Odkąd dołączyła do obozu Renly'ego miała bardzo płytki sen i naprawdę nie potrzeba jej było dużo czasu, żeby na dobre się rozbudzić.
Mimo to dręczyło ją nieustannie przeczucie, że w ciemności wciąż ktoś czeka i obserwuje. I bez względu na to, ile razy powtarzała sobie, że Bractwo bez Chorągwi, rozproszone i osłabione, nie będzie ich ścigać, że Catelyn Stark była martwa, a oni bezpieczni, sny Brienne wciąż były pełne krwi, bólu i śmierci, aż budziła się z żołądkiem zaciśniętym w supeł. Wiedziała, że Jaime wybaczył jej podstęp i wszystkie kłamstwa, jakie mu powiedziała, ale sama nie mogła sobie darować, że prawie zabiła ich wszystkich. Brzydka blizna na policzku przypominała jej o wszystkim co się wydarzyło, za każdym razem gdy Brienne widziała swoje odbicie.
Nie była już tą samą dziewczyną, która opuściła Tarth, by służyć królestwu lata, ale i Jaime nie był tym samym aroganckim, złotym rycerzem jakim go pamiętała z ich pierwszej podróży. Wtedy jeszcze wierzyła, że dębina i żelazo są jej wystarczającą ochroną przed złem tego świata.
Coś też zmieniło się w relacji jej i Poda po wydarzeniach w obozie Bractwa bez Chorągwi. Wciąż byli przede wszystkim panią i giermkiem, Podrick ją uwielbiał, rzetelnie i dokładnie wykonywał wszystkie jej polecenia bez słowa skargi czy niepotrzebnych pytań, ale i częściej zagadywał, próbując z nią rozmawiać, a czasem, gdy nie miała nic przeciwko temu, nawet nucił coś cicho podczas jazdy. Brienne szybko musiała przyznać, że polubiła ich codzienne pogawędki w siodle. Sama też traktowała chłopaka z większą wyrozumiałością i łagodnością niż wcześniej. Oboje troszczyli się teraz o siebie nawzajem. Czasem tylko przyłapywała Podricka na bezwiednym wpatrywaniu się w jej policzek, przez który biegła zaróżowiona pręga, ślad po ugryzieniu Kąsacza. Opuszczała wtedy głowę, a chłopak natychmiast odwracał wzrok. Ta blizna miała się już nigdy na dobre nie zagoić.
W mijanych wsiach i miasteczkach zbierali też wieści. To źródło informacji było niezawodne, a informacje i plotki szybko rozchodziły się wśród prostych ludzi. Stąd Brienne wiedziała, że Stannis Baratheon, który nie zamierzał rezygnować z walki o Żelazny Tron, jest na Murze i szuka sobie sojuszników na Północy. Stąd wiedziała, że sprzymierzył się z dzikimi i że wspiera go nowy lord dowódca Nocnej Straży – bękarci syn Neda Starka. Że po rezygnacji z oblężenia Dreadfort, planował wycieczkę na opanowane przez Żelaznych Ludzi Deepwood Motte. Podejrzewała też, że kwestią czasu było aż Stannis dowie się o tym, że córka lorda Starka wróciła do Winterfell i domyślała się co mężczyzna wtedy zrobi. Żywa Sansa Stark mogła być wspaniałą kartą przetargową i szansą na jeszcze większe umocnienie władzy na Północy.
Póki co, chociaż wspomnienie z czasem zaczęło blaknąć, a wyraz łagodnej, szlachetnej twarz jej króla zamazywać się w pamięci, wciąż jak żywy miała przed oczami obraz cienia, który widziała w namiocie w chwili śmierci Renly'ego. Cienia o obliczu Stannisa. I tak samo jak gnała wciąż dalej na północ, przerażona tym co ostatni z braci Baratheonów zrobi, usłyszawszy, że Sansa Stark żyje i wróciła do domu, tak samo mocno nie mogła się doczekać by go spotkać, by wymierzyć sprawiedliwość i pomścić Renly'ego. Tak jak obiecała.
Brienne westchnęła, szczelniej otulając się płaszczem i zdjęła rękawiczki, powoli wyciągając dłonie do niewielkiego ogniska, które jakiś czas wcześniej rozpalił Podrick. Poprzedniego popołudnia zaczął prószyć śnieg i nie przestał aż do tej pory. Póki co nic nie wskazywało na pogorszenie pogody, ale mimo to kobieta z lękiem patrzyła w niebo. Jazda konna była wystarczająco trudna, gdy wiał w oczy ostry północny wiatr, a śnieżyca tym bardziej by ich spowolniła. Po drodze mijali wieś i po rozsiodłaniu i oporządzeniu koni wysłała chłopaka żeby rozpatrzył się za suchym prowiantem i zasięgnął języka. Wiedziała, że to prawdopodobnie ostatnie miejsce w którym mogli liczyć na jakieś informacje aż do Zimowego Miasta, oddalonego jeszcze o kilka dni drogi.
Brienne odwróciła głowę, słysząc odgłos kroków. Rozpoznała chód Podricka, ale mimo to wypracowanych przez lata odruch był silniejszy i palce jej prawej dłoni zacisnęły się na rękojeści Wiernego Przysiędze. Rozluźniła uchwyt dopiero gdy zobaczyła zbliżającego się do ich obozowiska chłopaka. Patrzyła jak dzieli kupione suchary, paski wołowiny i suszone owoce na porcje i jak podchodzi do niej.
– Pani – odezwał się Podrick, podając jej gruby podpłomyk z rodzynkami, ale zamiast wziąć go od niego, wbrew sobie wyciągnęła rękę do włosów chłopaka, które przez ostatnie miesiące urosły i opadały mu teraz na czoło, a które rozczochrała lekko.
– Przydałby ci się balwierz – stwierdziła, uśmiechając się lekko, samym kącikiem ust. Sama powinna podciąć włosy, które nie dawały się już utrzymać w ryzach przez sczesywanie do tyłu i co i rusz wymykały się jej zza uszu, opadały na twarz albo wchodziły do oczu. Ciągłe ich odgarnianie do tyłu doprowadzało ją niemal do szewskiej pasji, a wciąż były jeszcze za krótkie, żeby je wiązać.
– Na pewno mają jakiegoś w Zimowym Mieście – stwierdził Podrick, odpowiadając uśmiechem i podał kobiecie jeszcze bukłak z wodą. Przynajmniej o to nie musieli się martwić. Nietrudno było tutaj trafić na spływające z gór strumienie krystalicznie czystej, chociaż lodowatej wody.
– Co mówią we wsi? – spytała Brienne, biorąc kęs podpłomyka. Nie uszło jej uwadze, że chłopak ucieka wzrokiem i wyraźnie odwleka moment, kiedy będzie musiał przekazać jej nowe wieści. W piersi kobiety natychmiast wezbrał niepokój, kiedy patrzyła jak Pod ociąga się z udzieleniem odpowiedzi. – Podricku... – ponagliła go.
W jej głosie zabrzmiała nuta stanowczości i chłopak wreszcie spojrzał wprost na nią, przycupnąwszy przy ognisku.
– Ser... Pani... Stannis zwyciężył pod Deepwood Motte – odpowiedział odrobinę niepewnie. – Scementował sojusz z Ludźmi z Północy, przyłączyło się do niego kilka pomniejszych rodów. Wie już, że upadła fosa Cailin i na Północ wróciła córka lorda Eddarda Starka. Razem z pięcioma tysiącami ludzi maszeruje na Winterfell.
Brienne zaklęła, przygryzając lekko opuszkę kciuka. Jej myśli galopowały z zawrotną prędkością, kiedy zastanawiała się co powinna teraz zrobić. Czy tego chciała, czy nie, związała swój los z Sansą i nawet jeśli przysięga złożona matce dziewczyny już nie obowiązywała, kobieta wciąż czuła że jest coś winna im obu. A nie mogła przecież chronić jej, jeśli Sansa znajdzie się w rękach Stannisa.
– Pani... to nie wszystko – odezwał się znowu Podrick, przerywając jej gonitwę myśli. – Winterfell zajęli Boltonowie, o czym już wiesz, ser... pani... Nie tylko Stannis chce umocnić pozycję na Północy, Roose Bolton także. Ludzie mówią, że szykuje się uroczystość weselna. Jego syn i spadkobierca, Ramsay...
– Myślisz, że... – przerwała mu Brienne, ale przez ściśnięte gardło nie zdołała wykrztusić nic więcej.
– Tak, pani. – Podrick skinął głową. – Jest daleko od Lannisterów, w domu – powiedział powoli po dłuższej chwili. – Może tu będzie bezpieczniejsza?
Brienne poczuła narastającą irytację.
– Wśród Boltonów? Którzy zamordowali jej matkę i brata? – prychnęła, czując nagle jak gdzieś w piersi wzbiera jej panika, a oddech przyspiesza i całą siłę woli włożyła w to, żeby nie pozwolić się opanować uczuciu nagłego strachu.
Odetchnęła głębiej, przeczesując włosy palcami. Jeśli dojdzie do zaślubin... Jaką wtedy miała szansę żeby ratować młodziutką lady Stark? Wszystkie jej plany kończyły się na dotarciu do Winterfell opanowanego przez Boltonów. Nie wiedziała jak wejść się do środka, ani jak wydostać stamtąd Sansę. A teraz na zamek zmierzał także Stannis.
Brienne z największym trudem wyprostowała się na swoim miejscu, przywołując na twarz maskę spokoju, choć w środku trzęsła się cała z nagłego strachu i niepokoju, i spojrzała na Podricka, przyglądającego się jej bez słowa, czekającego na polecenia, może na ciche fuknięcie i zapewnienie, że jego domysły są absurdalne, a może na zbycie ich słowami, że nie ma się o co martwić. W końcu Brienne zawsze wiedziała co robić. Ale jego pani powiedziała tylko:
– Zjedz coś. Jeśli możesz, odpocznij. I przygotuj konie. Zaraz potem ruszamy. Musimy być w Winterfell przed Stannisem.
Z reszty ich podróży Brienne najbardziej zapadł w pamięć wiatr. Gdy tego dnia słońce skłaniało się ku zachodowi, z nieba spadły pierwsze płatki. O północy śnieg sypał już tak gęsto, że księżyc zniknął za białą zasłoną. Brienne widziała najwyżej na trzy stopy, a choć nosiła podszyte futrem rękawiczki, wkrótce i dłonie zupełnie jej przemarzły. Mróz nie był duży, ale po wrzosowiskach szalał wicher, przed którym nie dało się schronić. Okryta grubym płaszczem garbiła się w siodle i drżała z zimna, ale milczeniem zbywała każdą sugestię Podricka, że powinni się zatrzymać i poszukać schronienia przed śniegiem i wiatrem. Nie zamierzała stawać aż do samego Winterfell.
~ • ~
Śnieg sypał dniem i nocą, nieprzerwanie, nieustannie i nieubłaganie. Trakt był oblodzony i łatwo można było się poślizgnąć na skrytym pod warstwą śniegu lodzie. Ostatni odcinek drogi Brienne z Podrickiem przebyli więc na piechotę, prowadząc za sobą konie. W Zimowym Mieście była tylko jedna gospoda, karczma i piwiarnia w jednym, i kiedy tam dotarli, kobieta obawiała się, że przez pogodę nie znajdzie się tam dla nich ani jedno wolne miejsce, na szczęście bezzasadnie. W wielkiej sali na dole pełno było ludzi, na zatłoczonych ławach nie można było znaleźć wygodnego miejsca, ale większość z nich przychodziła tu przede wszystkim żeby się napić, zjeść coś i ogrzać przy palenisku. Bez trudu dostali więc wolny pokój.
To była prosta izba, z jednym łóżkiem, na którym rozłożono siennik, wypchane pierzem poduszki i tkane pledy, niskim stołem, dwoma krzesłami i paleniskiem. Wypełniały ją tylko podstawowe sprzęty, ale było w niej cudownie ciepło, okna gospody wychodziły na Winterfell, a Brienne była przyzwyczajona do braku wygód. W środku unosił się osobliwy zapach, jak gdyby świeżo wypranych płócien i szałwii, i czegoś jeszcze, czegoś obcego, co przyjemnie kręciło w nosie.
Kobieta wyjrzała przez okno. Na dworze nadal padał śnieg; wilgotny, ciężki i cichy sypał z bezwietrznego nieba.
Winterfell było pełne duchów.
To nie był zamek o którym Brienne słuchała w obozie Renly'ego i później, zostając na służbie u lady Catelyn w obozie jej syna. Tamta twierdza przerodziła się w ruiny, pełne wron i trupów. Potężny podwójny mur kurtynowy nadal stał, jako że granit niełatwo poddaje się ogniowi, ale większość wież i donżonów wewnątrz nie miała dachów. Kilka nawet się zawaliło. Strzechy i drewno pochłonął pożar, częściowo albo w całości. Z odbudowanych na rozkaz Roose'a Boltona kuchni i nakrytej nowym dachem wieży koszar buchały kłęby szarego dymu. Z ukoronowanych śniegiem blanków zwisały sople. Z Winterfell odpłynęły wszelkie barwy, pozostawiając tylko szarość i biel. Kolory Starków. Nawet niebo było szare.
Zaspy gromadziły się pod murami i wypełniały luki w blankach, wszystkie dachy pokrył biały całun, a namioty uginały się pod ciężarem śniegu. Wartownicy tłoczyli się w wieżyczkach, grzejąc przemarznięte dłonie nad piecykami, szczyt muru zostawiając śnieżnym żołnierzom ulepionym przez giermków. Bałwany rosły z każdym dniem, przybierając coraz dziwniejsze kształty, poddane woli wiatru i śniegu. Pod zaciśniętymi w śnieżnych dłoniach włóczniami utworzyły się nierówne brody z lodu. Na dmącym z północy wichrem łopotały chorągwie z obdartym ze skóry człowiekiem Dreadfort.
Wewnętrzny mur Winterfell był wyższy i starszy od zewnętrznego. Jego starożytne szare blanki sięgały sto stóp nad ziemię, a w każdym rogu ulokowano kwadratową basztę. Zewnętrzny mur, zbudowany wiele stuleci później, był dwadzieścia stóp niższy, ale za to grubszy. Był też w lepszym stanie i miał ośmiokątne baszty zamiast kwadratowych. Między dwoma murami znajdowała się fosa, szeroka, głęboka i zamarznięta. Na powierzchni lodu tworzyły się śnieżne zaspy. Śnieg gromadził się również na murach, wypełniając luki między blankami i nakrywając baszty białymi czapami.
Wielką główną bramę Winterfell zamknięto i zaryglowano. Śnieg i lód pokrywały ją tak grubą warstwą, że trzeba było je obtłukiwać z kraty, nim zdołano ją podnieść. Brama Myśliwego wyglądała podobnie, choć tam przynajmniej lód nie był problemem, jako że niedawno jej używano. Z Bramy Królewskiego Traktu nie korzystano w ogóle i łańcuchy mostu zwodzonego pokryła twarda skorupa lodu. Została tylko Brama Szańców, mała łukowata furta w wewnętrznym murze. Prawdę mówiąc, była to tylko połowa bramy. Most zwodzony prowadził nad zamarzniętą fosą, ale w zewnętrznym murze nie było furty. Można było tamtędy dotrzeć na międzymurze, ale nie na świat zewnętrzny.
Za murami, tak daleko, jak okiem sięgnąć, świat stawał się biały. Lasy, pola, królewski trakt – śnieg pokrywał to wszystko puchowym płaszczem, przeradzając w bezkresny biały przestwór. Dalej zaczynał się zryty koleinami królewski trakt, niknący pośród pól i falistych wzgórz. Gdzieś tam zamarza Stannis Baratheon. Czy lord Stannis spróbuje zdobyć Winterfell szturmem? Jeśli tak, jego sprawa jest zgubiona. Zamek był zbyt potężny. Choć fosa zamarzła, umocnienia Winterfell nadal były imponujące.
– Myślisz, że ona tam jest, pani? – zagadnął Podrick, zajęty porządkowaniem ich rzeczy i rozkładaniem dla siebie posłania na drewnianej podłodze pokoju.
– Nie wiem na pewno – odpowiedziała Brienne po chwili, nie odwracając wzroku od widoku za oknem. – Ale Winterfell, nawet leżące w gruzach, pozostaje domem lady Sansy. Jakie miejsce mogłoby być lepsze na jej ślub, pokładziny i potwierdzenie praw do Północy syna Boltona?
Kobieta drgnęła i odwróciła się gwałtownie, gdy drzwi pokoju otworzyły się ze skrzypnięciem, ale zaraz zganiła się w myślach za własną reakcję, gdy do środka weszła, posyłając jej uśmiech, nieco zgarbiona, starsza kobiecina, w obu dłoniach niosąca miskę i dzban z wodą, które zostawiła na niskiej komódce przy kominku.
– Dziękuję – powiedziała powoli Brienne, lekko pochylając głowę, ale na uśmiech nie mogła się zdobyć. Zamiast tego przyjrzała się dokładniej kobiecie. – Długo tu mieszkasz, pani? – zapytała, zanim tamta zdążyła wyjść. – Znałaś lorda Eddarda?
– Znałam – przytaknęła kobieta, zatrzymując się wpół drogi do drzwi. – Tak jak jego ojca. Za młodych lat byłam w Winterfell służącą jego matki, a później żony. Ale Starków już nie ma.
– Nie wszystkich. Wiem, kto jest w zamku.
Starowinka uśmiechnęła się szerzej, posyłając Brienne spojrzenie.
– Wszyscy wiedzą, dziecko.
– Nie mówię o Boltonach. Muszę przesłać wiadomość Sansie Stark.
Kobieta milczała przez długi czas, z wahaniem, jedynie lustrując Brienne wzrokiem szarych oczu.
– Kiedy zjawiłaś się na dole, myślałam, że mam do czynienia z rycerzem – powiedziała wreszcie. – Widziałam już w życiu wiele dziwów, ale pierwszy raz spotykam kobietę, która nosiłaby męską kolczugę i przypasywała miecz. Kim jesteś?
– Przysięgałam jej matce bronić Sansy. Ona nie żyje, ale przysięga pozostała. Służyłam lady Catelyn. Nadal służę. Tylko w ten sposób mogę spłacić dług, który mam wobec niej. – Brienne w niespokojnym odruchu przygryzła dolną wargę. – Służyłaś na zamku... Czy jest jakiś sposób, żeby dotrzeć do lady Sansy?
– Zawsze jest sposób. – Staruszka uśmiechnęła się ponownie.
– Każ jej powiedzieć... powiedzieć... – Brienne powiodła wzrokiem po pokoju, jeszcze raz spoglądając za okno. – Każ jej przekazać, że wciąż ma na Północy przyjaciół. Że jeśli wpadnie w kłopoty, albo będzie potrzebowała pomocy, ma zapalić świecę w górnym oknie wieży. Że nie jest sama.
Brienne po tej rozmowie nie mogła sobie znaleźć miejsca i przez chwilę jeszcze krążyła niespokojnie po pokoju. Stara służąca zapewniła ją, że zrobi co w jej mocy i chociaż kobieta była wystarczająco pewna, że może jej ufać, jeszcze przez jakiś czas nie mogła pozbyć się niespokojnego ucisku w piersi. Dopiero kiedy zaproponowano jej kąpiel, a w izbie, przy palenisku stanęła drewniana balia, wypełniona do połowy gorącą wodą, udało jej się odrobinę rozluźnić i skupić myśli na czymś innym. Podrick pomógł jej zdjąć zbroję i natychmiast gdzieś się ulotnił, żeby zapewnić jej trochę spokoju i prywatności. Akurat o te dwie rzeczy nie musiała się martwić. Była niemal pewna, że chłopak byłby zachwycony mogąc zobaczyć kobietę podczas kąpieli, ale jeśli chodziło o nią, na samą myśl o oglądaniu swojej pani w takiej sytuacji płonął rumieńcem i uciekał przed nią wzrokiem, a w końcu zupełnie gdzieś znikał.
Brienne z rozkoszą zanurzyła się w gorącej wodzie. Co prawda w drodze starała się nie przepuścić żadnej, najmniejszej nawet okazji, żeby się umyć, ale tutaj, na północy było to szczególnie trudne i z utęsknieniem wyczekiwała porządnej kąpieli. Musiała podkurczyć nogi, żeby zmieścić się w balii na leżąco i móc zanurzyć głowę, ale udało jej się to i chwilę potem sięgnęła po mydło, żeby umyć sobie włosy. Potem zajęła się resztą, co jakiś czas odkrywając na skórze nowy siniak w miejscach gdzie uciskała ją zbroja, albo kolczy kaftan.
Kiedy zeszła na dół, przebrana już w świeże spodnie i sznurowaną z przodu, haftowaną koszulę, czysta i pachnąca, okazało się, że znajdzie się również ktoś, kto znał się na balwierskiej robocie i za trzy miedziaki ostrzygł Podricka, a potem i jej skrócił włosy. Sala jadalna wciąż pozostawała pełna. Ludzie wchodzili do środka, tupali głośno, by strząsnąć śnieg z butów i spodni. W środku unosił się zapach mokrych psów, mokrej wełny i przemoczonych końskich derek, ale było pod dostatkiem jedzenia. Kucharze podawali wielkie kawały świeżej koniny, zwęglone na zewnątrz i krwiste w środku, a do tego pieczoną cebulę i brukiew.
Brienne zapłaciła za talerz owsianki, do której dostała mleka i miodu, a nawet odrobinę masła i przeszła z miską do tylnej części komnaty, gdzie znalazła sobie miejsce na pustej ławie. Mówiono o Stannisie, w sali rozmawiano właściwie prawie wyłącznie o tym i tych rozmów słuchała uważnie, powoli grzebiąc łyżką w talerzu.
– Bogowie północy zesłali swój gniew na lorda Stannisa – oznajmił ktoś. – Jest tu obcy i starzy bogowie nie pozwolą mu żyć.
Ludzie zebrani w izbie wyrazili rykiem zgodę, waląc pięściami w długie stoły z desek. Winterfell mogło być ruiną, ale jego granitowe mury nadal zapewniały niezłą ochronę przed wiatrem i chłodem. Nawet prostaczkowie mieli spore zapasy jadła, ogień przy którym mogli się ogrzać, gdy nie pełnili służby i suche ubrania. Mieli też wygodne, ciepłe kąty, w których mogli spać. Stannis nie dysponował żadną z tych rzeczy.
Brienne nie przyłączyła się do tych krzyków. Nie umknęło jej uwadze, że ci z rodu Freyów, którzy poparli Rosse'a Boltona postąpili tak samo. Oni również są tu obcy – pomyślała. Urodzeni i wychowani w dorzeczu Freyowie pewnie nigdy w życiu nie widzieli takiego śniegu.
– Podczas pierwszej zimy, jaką pamiętam, śnieg sięgał mi powyżej głowy – oznajmił człowiek Hornwoodów stojący przy barze.
– Jasne, ale miałeś wtedy tylko trzy stopy wzrostu – odparł inny, którego godła Brienne nie rozpoznawała.
Mimo miodu i mleka owsianka była szara i wodnista. Odsunęła ją już po trzeciej łyżce, pozwalając by zastygła w misce. Przy sąsiednim stole ludzie kłócili się o śnieżycę, spierając się głośno, jak długo może potrwać.
– Cały dzień i całą noc, a może nawet dłużej – zapewniał masywny, czarnobrody łucznik z toporem Cerwynów wyszytym na piersi. Kilku starszych mężczyzn wspominało dawne zamiecie, zapewniając, że to tylko lekki śnieżek w porównaniu z zimami ich młodości. Ludzie z dorzecza byli przerażeni. Południowcy nie kochają śniegu i zimna. Ludzie wchodzący do izby kulili się przy ogniu. Ociekające wodą płaszcze wieszali na kołkach przy drzwiach.
W powietrzu unosiło się pełno dymu, a powierzchnia owsianki zdążyła się już zestalić.
– Stannis? – zawołał ze śmiechem jeden z ludzi popijających przy barze piwo i Brienne podniosła głowę. – On już umarł pod śniegiem. Albo uciekł na Mur z podkulonym, oblodzonym ogonem.
– Mógłby obozować pięć stóp od naszych murów i mieć sto tysięcy ludzi, a w tej śnieżycy i tak byśmy go nie zauważyli – zauważył jakiś łucznik noszący barwy Cerwynów.
– Bogowie zwrócili się przeciwko nam – stwierdził ktoś, kogo Brienne nie zdołała dojrzeć w tłumie wypełniającym salę. – To jest ich gniew. Wiatr zimny jak piekło i śnieg, który nigdy nie przestaje padać. Przeklęli nas.
– To Stannisa przeklęli – zapewnił jakiś człowiek z Dreadfort. – To on siedzi na zewnątrz w tym śniegu.
– Lordowi Stannisowi może być cieplej, niż nam się zdaje – sprzeciwił się inny. – Jego czarodziejka potrafi przywoływać ogień. Może jej czerwony bóg stopi śniegi.
– Jak długo będziemy musieli tu czekać na króla, który nigdy nie nadejdzie? – irytował się jeden z Freyów. – Powinniśmy ruszyć Stannisowi na spotkanie i skończyć z nim raz na zawsze.
– Chcesz, żebyśmy pognali na oślep w śnieg? – wychrypiał jednoręki mężczyzna siedzący przy tym samym stole. Jego ton sugerował, że prędzej dałby sobie odrąbać drugą rękę.
– Żeby z nim walczyć musielibyście go najpierw znaleźć. Lord Stannis zabłądził w śnieżycy – dodała twardo stojąca za barem kobieta, ucinając w ten sposób dyskusje. – Jest wiele mil stąd, martwy albo konający. Niech zima pokaże, co potrafi. Jeszcze kilka dni, a śnieg pochowa go razem z jego armią.
Jeśli to była prawda, Brienne niczego nie życzyłaby sobie tak bardzo jak tego, żeby śnieg nie przestawał padać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro