Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

rozdział 36

Znowu śnił.

Znowu tam był, w zalanej wodą jaskini, sam w ciemności, ale za to z ręką, dwiema rękami, zaciśniętymi mocno na rękojeści miecza. Dopóki tylko miał miecz, nie musiał się bać niczego. Znowu stał po kostki w wodzie, rozglądając się i nasłuchując uważnie, gotowy na spotkanie ze zgubą czającą się w mroku.

Po kamiennym wnętrzu jaskini poniósł się echem plusk i Jaime odwrócił się w tamtą stronę, tym razem szybciej niż poprzednio dostrzegając w mroku kobiecą sylwetkę. Kobieta ze snu miała na sobie ciemnoszary płaszcz z kapturem, który osłaniał jej twarz, ale nie oczy, nie oczy, które żarzyły się w ciemnościach niby dwa węgle w kolorze zimnego błękitu. Jaime przypomniał sobie opowieści o Innych i zrobiło mu się sucho w ustach, ale nadal nie wypuścił miecza z ręki. 

Jaime czuł, jak wraz z bronią wracała mu pewność siebie. W tym momencie w blasku odbijającym się od falującej tafli wody, jedynym źródle światła, dostrzegł wykrzywione w przerażającym uśmiechu usta kobiety. Jej skóra była blada i poznaczona siatką białych blizn, oczy nadal lśniły nienaturalnym błękitem, a palce były pokryte szramami, pozostałościami ran, które musiały niegdyś sięgnąć kości.

– Wróciłeś, Królobójco – odezwała się kobieta głosem, który przeraził Jaime'a bardziej niż wszystko, z czym się do tej pory zetknął. Niski, skrzeczący charkot przypominał bardziej trzask łamanych kości niż dźwięk wydobywający się z ludzkiego gardła. – Czy przyprowadziłeś ze sobą moje córki? Czy przyszedłeś zwrócić mi Aryę i Sansę? – syczała, a Jaime prawie wypuścił miecz z ręki.

– Lady Stark? To niemożliwe, ty przecież nie żyjesz... Poderżnęli ci gardło w Bliźniakach, przysięgło to nie mniej jak dwudziestu Freyów! – Oblał go zimny pot, a wnętrze dłoni miał tak śliskie, że naprawdę musiał uważać, by nie stracić miecza.

– Jesteś tego pewien? – kontynuował trup i wtedy Jaime dostrzegł, że kaptur kryje nie tylko przerażające oczy tego stworzenia, ale także straszne rany na wpół zgniłych policzkach i pod oczodołami. – Czy przysiągłbyś, że twoi sojusznicy zrobili to, co do nich należało? Czy przysiągłbyś tak samo, jak przysiągłeś, że sprowadzisz do mnie moje córki?

Freyowie nigdy nie byli moimi sojusznikami – pragnął powiedzieć Jaime, ale zorientował się, że zaschło mu w ustach. A twoich córek nie było w Królewskiej Przystani, gdy tam dotarłem. Mógłby błagać, ale wiedział, że potwór, którego ma przed sobą, i tak go nie wysłucha. Poza tym jeżeli miał zaraz zginąć, to nie na kolanach, tylko dumnie wyprostowany i z mieczem w ręce.

Stwór, który był niegdyś Catelyn Stark, wyciągnął przed siebie długie jak szpony paznokcie i –

Jaime obudził się, łapiąc oddech gwałtownie jak człowiek, którego uratowano właśnie przed utonięciem.

Brienne była przy nim i próbowała go uspokoić. Dotykała jego ręki i coś mówiła, ale jej głos był dziwnie zniekształcony i Jaime wrócił do rzeczywistości dopiero, gdy zatrzymał wzrok na szpecącej jej twarz pozostałości po walce z Kąsaczem.

– Jaime? – odezwała się ponownie Brienne, a on spoglądał w jej niebieskie, naturalnie niebieskie oczy, wyczuwając, jak serce wali mu pod kolczugą i złościł się na siebie za to, że pozwolił, żeby zwykły koszmar tak na niego wpłynął. – Jaime, słyszysz mnie?

– Słyszę – stwierdził krótko, podnosząc się.

Brienne odsunęła się i ukucnęła obok niego, wciąż spoglądając z niepokojem. Nie był w stanie spojrzeć jej w oczy, więc jedynie odwrócił wzrok i stwierdził sucho:

– Miałem koszmarny sen, ale już się skończył. Przykro mi, że cię wystraszyłem.

– Jak bardzo koszmarny był ten sen? – spytała Brienne, a Jaime wreszcie spojrzał na nią i kiedy zamiast kpiny dostrzegł zrozumienie, pozwolił sobie na chwilę szczerości.

– Śniłem o kimś, kto powinien od dawna nie żyć – wyznał, a gdy Brienne w dalszym ciągu patrzyła na niego z oczekiwaniem, ciągnął: – To tylko zły sen, jeden z tych, w których ożywają zmarli. Ale wiem, że ona naprawdę nie żyje, to niemożliwe, żeby powstała z martwych – powiedział, choć jeśli do tej pory miał jeszcze jakieś wątpliwości, po tym śnie nie mógł się już dłużej łudzić. – W przeciwnym wypadku...

– W przeciwnym wypadku co?

– Rozliczyłaby mnie z tego, co zrobiłem, i czego zrobić nie zdołałem.

Brienne wyglądała na zaniepokojoną, jakby doskonale wiedziała o kim mówi. Może ona też miewała podobne sny. Jaime przypomniał sobie nagle, jak każdej nocy po Harrenhal płakała przez sen, ilekroć zostawała na noc sama przeciwko swoim lękom i demonom. Wyciągnął ku niej rękę nie, nie rękę, kikut, o którym przez sen znowu zapomniał, a następnie zrobił coś, co zaskoczyło nawet jego i pocałował ją.

W pierwszej chwili Brienne zamarła w bezruchu, ale gdy Jaime w uspokajającym geście dotknął jej włosów, stopniowo oddała pocałunek, a kiedy on się odsunął, nie spuściła wzroku, tylko wpatrywała się w niego ze zmarszczonymi brwiami i trudnym do ukrycia rumieńcem.

– Przepraszam, to... – powiedział jakby nagle dotarło do niego to, co właśnie zrobił. Był na siebie trochę zły, ale zarazem nie żałował, bo przecież Lannisterowie nigdy niczego nie żałują. A nie, to szło chyba jakoś inaczej. Ale zanim zdążył naprawić swój błąd, Brienne zdecydowanym ruchem odsunęła się od niego.

– Pójdę przygotować konie. Skoro żadne z nas nie może spać, to równie dobrze możemy wyruszyć w dalszą drogę – powiedziała, żeby zaraz potem zniknąć mu z oczu.

Jaime pomyślał, że trochę szkoda.

Wkrótce potem, gdy ruszyli, ponure niebo zasnute chmurami ciężkimi od deszczu i marznąca mżawka, które nękały ich od kilku dni, ustąpiły miejsca lodowatym podmuchom wiatru. Od Północy ciągnął chłód, jakiego Jaime właściwie nie pamiętał. Nadchodzi zima – przypomniał sobie słowa Neda Starka. Nie. Zima już tu jest. Ostatnie rdzawe liście opadały z drzew na ziemię, odsłaniając nagie brązowe gałęzie, które drżały podczas wichury. Nawet niewrażliwe na mróz sosny pod wpływem wiatru kołysały się i trzeszczały złowrogo, kiedy jechali przez las. Każdy dzień był próbą, a im dalej jechali, tym zimno stawało się coraz trudniejsze do zniesienia, jakby cały świat przeczuwał, jak zakończy się ich wyprawa.

Wieczorem, tego dnia, Brienne uparła się, że weźmie pierwszą wartę przy ognisku. Noc spędzona w karczmie, w suchym, ciepłym i miękkim łóżku, którą przespała mocnym, głębokim snem, naprawdę dobrze jej zrobiła, ale kobieta wciąż była słaba, ciągle szybko się męczyła i Jaime stanowczo protestował wobec zostawienia jej samej przy ogniu. Nie chciał pozwolić sobie na zaśnięcie, podczas gdy ona będzie czuwać, zwłaszcza, że od postoju w gospodzie, wciąż wyczuwał milczącą obecność podążających za nimi ludzi. Mógłby przysiąc, że czasem słyszał nawet szepty w zaroślach, albo między drzewami. Niechętnie spuszczał ją z oka, nawet gdy oddalała się tylko na chwilę, żeby opróżnić pęcherz, a co dopiero mówić o całej nocy spędzonej na czuwaniu.

Niczego jednak nie wskórał i wreszcie ustąpił z ciężkim westchnieniem, zakopując się pod kocami, podczas gdy Brienne otulona w futro siedziała przy ogniu pod bezkresem rozgwieżdżonego nieba i wsłuchiwała się w odgłosy lasu nocą, wciąż odtwarzając w głowie ostatnie wydarzenia. Im dłużej nie spała, tym bardziej czuła się głupia. Bezmyślna dziewka, która niczego się nie nauczyła przez lata pogardy i trudów. Jaime mógł mieć dla niej podziw i wdzięczność, ale nic więcej. W końcu żaden mężczyzna nigdy nie kochał kobiety za jej umiejętność posługiwania się ostrzem.

Więc dlaczego ją pocałował? I to nie pierwszy raz. Czy zrobiłby to ponownie, gdyby czuł do niej tylko szacunek?

Oczywiście była już wcześniej zakochana, ale Renly był inny. Miłość do niego przyszła od razu, zanim w ogóle go poznała. I, prawdę mówiąc, mimo oddania mu się na służbę, wcale nie poznała go lepiej. Wystarczyło jednak być blisko niego, by wiedzieć, że ją szanował i ufał, że zapewni mu bezpieczeństwo. Jej niepowodzenie, świadomość że zawiodła, że nie potrafiła go ochronić, uratować, to wciąż bolało, ale nie tak bardzo, jak była przekonana, że ​​powinno. Co gorsza, wkrótce wspomnienia o nim zaczęły rozpływać się, znikać.

Miłość do Jaime'a była zupełnie inna. Przede wszystkim zrodziła się z czasem, powoli i bez pośpiechu, tak jak morskie fale leniwie obmywają piaszczysty brzeg. Gdy pierwszy raz podróżowali razem, jedynym co do niego czuła, była nienawiść. Zmieniło się to niedługo później, po Harrenhal, ale dopiero gdy zajął się nią w Riverrun, ciężko ranną i majaczącą w gorączce, zdała sobie sprawę z prawdziwego rozmiaru swoich uczuć. Jedni bogowie wiedzieli naprawdę, jak było ono silne. Decydując się na podążenie za nią z własnej woli, mógł stracić wszystko: Gwardię Królewską, Casterly Rock i oczywiście swoją siostrę. Nikt nigdy wcześniej nie zrobił dla niej czegoś takiego. Miała nadzieję, że tego nie żałował.

Księżyc pełzł powoli po nieboskłonie ku wschodowi. Oczy Brienne były ciężkie, ale nie zrobiła żadnego, nawet najmniejszego ruchu, by obudzić Jaime'a. Zamiast tego obserwowała, jak niebo rozjaśnia się stopniowo, przechodząc z czerni w ponurą szarość, która zapowiadała kolejny dzień podróży w zimnym deszczu, i powtarzała sobie, że to, co dzielili z Jaimem teraz, powinno jej wystarczyć. Wkrótce miała go oddać Kamiennemu Sercu. Proszę – modliła się. Niech to wystarczy.

Trzy następne dni spędzili w prawie całkowitym milczeniu.

Im bardziej zbliżali się do miejsca, w którym czekała na oboje Pani Kamienne Serce, tym bardziej Brienne robiła się markotna, a kiepski nastrój jeszcze bardziej nie służył jej urodzie. Jaime odczuwał za to coraz większy niepokój. Wiedział, że lada dzień przyjdzie mu zmierzyć się z własną przeszłością i rozliczyć ze złamanych przysiąg i chociaż wiedział, że w bezpośrednim starciu z kimkolwiek z Bractwa bez Chorągwi nie ma szans, to miał wrażenie, że obok dzieje się coś jeszcze, jakaś druga historia, która biegła równolegle do jego własnej i przecinała się z nią w najgorszy z możliwych sposobów.

Chciał zapytać o to Brienne, ale z jakiegoś powodu pytanie za każdym razem więzło mu w gardle.

Od tamtej pierwszej nocy, którą spędzili w zimnie, tuląc się do siebie pod futrami, codziennie zasypiali posłanie przy posłaniu. Nawet jeśli Brienne niechętnie przychodziła do niego z początku i nie potrafiła rozluźnić się na tyle żeby zasnąć, kiedy obejmował ją w talii, albo przygarniał do siebie, Jaime jej nie poganiał. Najlepiej było pozwolić, by przyszła do niego na własnych warunkach i to właśnie zrobiła którejś nocy, tak zimnej, że drżała nawet skulona przy ogniu, pod płaszczem i grubym futrem. Nic też nie powiedział, kiedy zwinęła się przy jego boku, a jedynie niezgrabnie naciągnął na nią koce i futra, pod którymi zakopała się cała, i patrzył jak wkrótce potem powoli zaczęła się odprężać.

Jaime'owi zasypianie nie przychodziło łatwo już od pewnego czasu, a ostatnio sprawiało mu to coraz większą trudność, odkąd zaczęły się tamte sny, w których błądził w ciemnościach, nie widząc niczego przed sobą, a słysząc tylko chlupot wody przy stawianiu każdego kolejnego kroku. Każdy z tych snów kończył się tak samo. Długie jak szpony paznokcie... Wyzierające spod kaptura stalowobłękitne oczy... Jaime, ten z dwiema dłońmi, duszący się, gdy krew wypełnia mu przecięte gardło i pozbawia głosu w taki sam sposób w jaki pozbawiono go ręki...

Kątem oka spoglądał na zwiniętą przy nim Brienne, powoli wodząc wzrokiem od jej bladych, popękanych ust, przez jasnych rzęsy, po biegi na nosie i policzkach i żałując, że nie może teraz spojrzeć w jej śliczne niebieskie oczy. Coś jeszcze zmieniło się między nimi po tamtej nocy, którą spędzili przytuleni, ogrzewając się nawzajem. Jaime zdecydowanie częściej jej teraz dotykał, czy to odgarniając jej włosy, sprawdzając, czy nie ma gorączki, albo od niechcenia biorąc ją za rękę. Teraz też walczył z chęcią dotknięcia jej.

Był przekonany, że śpi, kiedy Brienne przekręciła się pod futrem i przytuliła się do jego piersi. Zastygł natychmiast, nie chcąc jej budzić, ale pokusa stała się wreszcie zbyt silna, by się jej oprzeć i w końcu sięgnął do jej policzka, by odgarnąć jej włosy z twarzy i założyć za ucho. Delikatnie pogładził ją po głowie, czując jak przyciska czoło do jego ciała.

– Dziękuję – wyszeptała tak cicho, że z trudem to dosłyszał. – Za wszystko.

– To zaszczyt, moja pani – szepnął w odpowiedzi.

Ułożył się z powrotem na swoim posłaniu, tuż przy niej, ale udało mu się zasnąć dopiero po godzinie.

Był pewien, że Brienne miała dokładnie ten sam problem.

– Pamiętasz Harrenhal? – spytała Brienne w środku nocy, kiedy okazało się, że żadne z nich nie może spać.

Oczywiście, że tak.

– Pamiętam – odpowiedział.

– Wczoraj śniły mi się tamte łaźnie. – Brienne poruszyła się niespokojnie. – I przypomniała mi się twoja opowieść. Niczego z tego nie zapomniałam, ale ten sen... Miałam wrażenie, że znowu się tam znajdujemy, ty i ja – ciągnęła, wyraźnie zakłopotana, a okrutna pozostałość po tamtym Jaimem od razu wymyśliła odpowiednio złośliwy komentarz, ten Jaime zatrzymał go jednak dla siebie.

Ty i ja – pomyślał. A ja w dalszym ciągu bez ręki.

– Wróciłem tam później – odpowiedział spokojnie.

– Wróciłeś?

– Tak. Moja słodka siostra kazała mi zaprowadzić tam porządek, więc uczyniłem zadość jej życzeniu. Widziałem też łaźnie i dół ze szczątkami niedźwiedzia... – Miejsce, w którym narodziłem się na nowo i miejsce, w którym odpłaciłem ci za to, że nie pozwoliłaś mi umrzeć, gdy majaczyłem w gorączce.

Brienne uśmiechnęła się lekko.

– Wciąż tam były?

– Tak, niektóre kości wciąż pokrywało futro – odpowiedział i przypomniał sobie jak podczas ostatniej wizyty w Harrenhal zastał tam ser Ronneta, który przyszedł pogapić się na dół z nieco innego powodu niż on. Obraził cię, więc zdzieliłem go swoją złotą ręką – pomyślał, nabierając znowu ochoty, by ją pocałować. Powstrzymał się jednak i zamiast tego spojrzał na swoją rękę, jedyną, jaką posiadał (po tym poznawał, że to wszystko dzieje się na jawie).

– Czego tam szukałeś? – spytała Brienne.

Jaime podniósł na nią wzrok.

– Sam nie wiem – odparł szczerze. Ciebie. – Może czegoś, co kiedyś straciłem – wyznał z niezamierzoną powagą. – Nie zasługiwał na ciebie. Ser Ronnet Connington.

Brienne odwzajemniła spojrzenie.

– Ser Ronnet?

– Z Gniazda Gryfów. Miałem nieszczęście spotkać go niedawno w Harrenhal. Wspomniał, że jego ojciec próbował zaaranżować zaręczyny pomiędzy tobą a nim.

Brienne przygryzła wargę.

– Nie wyszło to najlepiej. Pamiętam co się stało, kiedy przyjechał z ojcem do Wieczornego Dworu.

– Wiem, opowiedział mi o tym. Miał czelność mówić o tobie nieuprzejmie, ale niestety trudno mówić z połamanymi zębami i ustami pełnymi krwi – odparł Jaime.

Brienne wpatrywała się w niego, nie rozumiejąc. Powoli rozluźniała się kiedy rozmawiali, ale teraz momentalnie znowu się spięła.

– Co masz na myśli?

– Obraził cię. Nazwał...

– Mogę sobie wyobrazić, jak mnie nazwał – przerwała mu Brienne. – Wielu mężczyzn nazywało mnie różnie przez te wszystkie lata i wielu jeszcze będzie to robić. Dlaczego ty miałbyś się tym przejmować?

Jaime poczuł nagle wstyd, przypominając sobie wszystkie okrutne słowa, które to on wypowiedział wobec niej. Wydawało się to teraz tak odległe, zupełnie jakby zrobił to kiedyś ktoś zupełnie inny, nie on. Co on sobie wtedy myślał?

– A ty dlaczego chcesz bronić przed banitami i Panią Kamienne Serce? – odpowiedział pytaniem. – Naprawdę powiesz im, że wysłałem cię, żebyś zabrała lady Sansę w bezpieczne miejsce, że nie brałem udziału w Czerwonym Weselu i że...

– Tak, bo wszystko to prawda – odpowiedziała Brienne. – Nie jesteś człowiekiem, którym byłeś, kiedy cię poznałem.

Przez chwilę leżeli obok siebie w milczeniu, oboje zastanawiając się nad swoimi myślami.

– Brienne – zaczął wreszcie Jaime, nie mając pojęcia jak ująć w słowa to, co chciałby jej powiedzieć. Spróbował jakoś uporządkować swoje pogmatwane myśli, ale ostatecznie westchnął tylko ciężko. – Nic, nieważne. Powinnaś spróbować zasnąć. Mamy przed sobą jeszcze trzy dni drogi, musisz być wypoczęta.

Następny dzień wstał naprawdę zimny, ale wicher i deszcz ustały, tylko ziemię pokrywała warstwa sypkiego śniegu, skrzypiącego pod butami, spod którego gdzieniegdzie przebijał się jeszcze mech albo kępki leśnego poszycia. Wszystko ucichło i gdy jechali przez las, ciszę mąciło jedynie skrzypienie drzew, stukot kopyt na ubitej ziemi i parskanie koni. Do późnego popołudnia jechali przez ten pogrążony w ciszy świat z rzadka tylko odzywając się do siebie, dopiero gdy niebo zaczęło szarzeć, rozbili obóz, żeby odpocząć i zjeść coś przed dalszą drogą.

Na prowizorycznym palenisku płonął niewielki ogień, skwierczał topiący się tłuszcz z pieczonej nad płomieniami reszty mięsa, a Jaime okutany w płaszcz, siedział na kawałku mokrego drewna, w zamyśleniu spoglądając na sylwetkę śpiącej Brienne. Już w siodle zaczynała przysypiać i po jedzeniu mężczyzna zaproponował jej, żeby się położyła, tylko na chwilę, a teraz kiedy spała tak głęboko i spokojnie, nie miał serca jej obudzić. Powoli, delikatnie wziął ją za rękę, lekko gładząc kciukiem jej stwardniałe, pokryte odciskami opuszki palców. Przesunął dłoń na jej policzek, na ranę po ugryzieniu i na szyję, wodząc palcem wzdłuż znikającego z wolna śladu po sznurze.

– Tak bardzo chciałem cię znienawidzić, dziewko – odezwał się cicho. – Kpiłem z ciebie, wyśmiewałem... i myślałem, że takie zachowanie zbliży mnie do tego, co chciałem do ciebie czuć. – Jaime uśmiechnął się lekko, chociaż poczucie winy ścisnęło go w piersi na samo wspomnienie.

Przełknął ślinę, czując w gardle przeszkodę, która nie pozwalała mówić mu dalej.

Powoli zsunął dłoń na jej obojczyk, na jasny ślad po niedźwiedzich pazurach, pamiątkę po Harrenhal. Brienne poruszyła się lekko, a on natychmiast cofnął rękę, czując chwilową, narastającą mu w gardle panikę, ale gdy wciąż spała, niczym nieporuszona, odetchnął.

– Pytałaś mnie, dlaczego skłamałem na temat Tarthu. Pytałaś, dlaczego wróciłem. Nigdy nie odpowiedziałem. Nie potrafiłem. – Znowu ujął jej dłoń w swoją, powoli splatając z nią palce. – A ja nie mogłem przestać o tobie myśleć. Nie mogłem cię już nienawidzić, nieważne jak bardzo tego chciałem – powiedział ochrypłym z emocji głosem. – Przepraszam, że zabrałem cię wtedy ze sobą, że zostawiłem cię samą z tymi ludźmi. Przepraszam, że cię odesłałem, że tyle przeze mnie wycierpiałaś. Żadnej z tych rzeczy nie powinienem był robić.

Brienne poruszyła się znowu, jej dłoń zacisnęła się lekko na jego palcach, a Jaime'owi serce niemal podeszło do gardła w nagłym strachu. Obawiając się, że naprawdę ją obudzi, wysunął rękę z jej uścisku, wstając powoli i wtedy właśnie Brienne otworzyła oczy. Potężna fala czegoś niewytłumaczalnego, niemożliwego do sformułowania objęła go, gdy odkrył, że jego własne uczucia znalazły odbicie w jej niezwykłym, niebieskim spojrzeniu.

– Powiedziałeś mi kiedyś "nie możemy wybrać, kogo pokochamy". – Brienne usiadła, naciągając na siebie futro, pod które wsunęła zmarznięte dłonie. – Nie wybrałam cię, Jaime – wyszeptała – ale nawet gdybym miała ten przywilej, nie mogłabym znaleźć szlachetniejszego człowieka.

– Udawanie, że śpisz, żeby podsłuchiwać czyjeś tajne rozmyślania, nie jest w porządku, wiesz? – spróbował się z nią podrażnić i opadł ma posłanie kobiety, siadając obok niej. – Jak rozumiem słyszałaś wszystko, co mówiłem?

– Każde słowo. Odkąd tylko zacząłeś – przyznała, spoglądając na niego z lekkim rumieńcem wstydu na policzkach. – Ja też nie mogłam cię nienawidzić. Nie mogłam też o tobie zapomnieć, kiedy byliśmy zmuszani do rozstania. Gdyby... Gdybyśmy tylko mogli znaleźć sposób...

– Znajdziemy sposób, Brienne – obiecał.

Przypomniał sobie, jak noc wcześniej ją pocałował i odkrył, że chętnie zrobiłby to ponownie, ale właśnie wtedy to ona ujęła jego twarz w dłonie i przycisnęła usta do jego warg, mocno, czule, ostatecznie wiążąc jego los ze swoim.

Zareagował, gdy tylko zdołał otrząsnąć się z pierwszego szoku i odwzajemnił gest, a Brienne tylko rozchyliła wargi w odpowiedzi, pozwalając mu na więcej. Nigdy jeszcze się nie całowała, nie w ten sposób, a Jaime w każdym geście wyczuwał jej brak doświadczenia i niepewność i wcale mu one nie przeszkadzały. Był to najpiękniejszy, najsłodszy pocałunek, jaki kiedykolwiek przeżył.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro