Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

rozdział 19

Droga wzdłuż zatoki zajęłam im kolejne dni wypełnione jazdą w deszczu i błocie. W Solankach wypytywali o Clegane'a, ale Brienne usłyszała tam tyle różnych wersji tej samej historii, że w końcu dała sobie spokój. Musiała jednak zdecydować co robić dalej, a dość miała spania w zaroślach, budzenia się co rano zmarznięta, z doszczętnie przemoczonym płaszczem i omijania bagien, które potrafiły pojawiać się przed nimi zupełnie znikąd. Wrócili więc z powrotem na trakt, którym jechali niemal do samego Orlego Gniazda, wypytując o drogę przed nimi kogo tylko się dało. Potem skręcili w góry.

Gdy płaski, zielony teren ustąpił miejsca wzniesieniom, dolinom i skałom, nie dało się już dłużej jechać konno. Oboje kontynuowali więc podróż pieszo, prowadząc wierzchowce za sobą, za uzdy. Taka wędrówka była podwójnie uciążliwa i o połowę bardziej powolna, co tylko doprowadzało Brienne do szewskiej pasji. Dopiero czwartego dnia przedzierania się przez góry kobieta dostrzegła ze skały rozczochraną, brudną jak nieboskie stworzenie dziewczynkę, wymachującą krótkim, cienkim mieczem. Ona też ją zobaczyła, chwilę później, i znieruchomiała natychmiast, patrząc na nią nieufnie, ze strachem, gdy podchodziła bliżej.

– Dzień dobry – odezwała się kobieta z uśmiechem, przystając na tyle daleko, żeby nie przyszło jej rzucić się do ucieczki. Dziewczynka wciąż taksowała ją nieufnym spojrzeniem.

– Dzień dobry...? – Jej odpowiedź zabrzmiała raczej jak pytanie. – Jesteś rycerzem?

– Nie. – Brienne pokręciła głową.

– Ale potrafisz używać miecza? – Odpowiedziała skinięciem. – Ma jakieś imię?

– Wierny Przysiędze.

– Mój nazywa się Igła – odparła dziewczynka, powoli podchodzą bliżej. Miecz wsunęła sobie za pasek znoszonego i podartego chłopięcego kaftana. – Kto nauczył cię walczyć?

– Ojciec. – Brienne uśmiechnęła się lekko.

– Mój nie chciał. Mówił, że walka jest dla chłopców.

– Mój też. Ale i tak walczyłam. I przegrywałam. W końcu powiedział: "Skoro i tak to robisz, rób to dobrze". – Dziewczynka uśmiechnęła się lekko, z cieniem sympatii, a Brienne przeniosła wzrok na towarzyszącego jej mężczyznę, który dołączył właśnie do dziecka i obrzucił ją podejrzliwym spojrzeniem.

– Dzień dobry – powtórzyła kobieta, zanim zdążyła pomyśleć.

Dopiero, gdy przyjrzała mu się uważniej, a Podrick szepnął jej, że to Sandor Clegane, Ogar, uśmiech powoli zszedł jej z twarzy. Jeszcze raz przeniosła wzrok na dziewczynkę, wpatrującą się w nią z zaciekawieniem i dopiero wtedy dojrzała podobieństwo do Catelyn, na pierwszy rzut oka prawie niedostrzegalne pod warstwą brudu i pyłu.

– Ty jesteś Arya Stark – odezwała się. – Twoja matka kazała mi cię odnaleźć. Przysięgałam jej...

– Ona nie żyje.

– Tak, wiem. Żałuję, że nie mogłam temu zapobiec.

– Nie jesteś z północy.

– Nie, ale ślubowałam strzec lady Stark.

– To dlaczego nie strzegłaś?

– Płacą ci Lannisterowie? – Ogar w ostrzegawczym geście położył dłoń na rękojeści miecza. – Czego chcesz? Liczysz na nagrodę za dziewczynę? Całe życie patrzyłem na złoto Lannisterów. Więc spróbuj wmówić mi, że to nie jest ich złoto. – Spojrzenie mężczyzny spoczęło na rękojeści wiernego Przysiędze, połyskującej rubinami. – Ona z tobą nie pójdzie – warknął, obnażając stal. Brienne zrobiła to samo.

– Chodź ze mną, Arya – poprosiła, przenosząc znów wzrok na dziewczynkę. – Zabiorę cię w bezpieczne miejsce.

– Czyli gdzie? Jej matka, ciotka, ojciec i brat nie żyją, a Winterfell to kupa gruzu. Nigdzie nie będzie bezpieczna. Jeśli jeszcze tego nie wiesz, nie będziesz się nią opiekować.

Kącik ust Brienne drgnął.

– To właśnie robisz? Opiekujesz się nią? – rzuciła sarkastycznie.

Brienne nie ustępowała siłą większości rycerzy. Bogowie obdarzyli ją również wytrzymałością i stary dowódca zbrojnych jej ojca uważał, że to szlachetny dar. Walka z mieczem i tarczą była męcząca, a zwycięstwo często przypadało w udziale temu, kto wytrzymał dłużej. Ser Goodwin nauczył ją walczyć ostrożnie, oszczędzać siły i pozwalać, by przeciwnicy wyczerpywali się wściekłymi atakami. Gdy Brienne ruszyła w świat, przekonała się, że wszystko to było prawdą. Nawet Jaime Lannister zaatakował ją w ten sposób, w lesie pod Stawem Dziewic. Jeśli bogowie będą łaskawi, Sandor Clegane popełni ten sam błąd.

Zaatakował pierwszy. Stal uderzyła o stal z głośnym, przenikającym aż do kości szczękiem. Brienne w jakiś sposób zdążyła wydobyć broń na czas. Runęła do ataku. Oręż ożył w dłoniach Clegane'a. Brienne odskoczyła do tyłu, parując jego cios, lecz podążył za nią. Gdy odbijała jedno uderzenie, natychmiast wyprowadzał następne. Miecze całowały się, oddalały od siebie i znowu całowały.

Od góry, z dołu, z wyrzutem rąk znad głowy, zasypywał ją deszczem stali. Z lewej, z prawej, na odlew, uderzał tak mocno, że skry tryskały ze spotykających się mieczy, z dołu, z boku, znad głowy, ani na chwilę nie przestawał atakować, podchodził do niej i przesuwał się w bok, uderzał i podchodził, podchodził i uderzał, ciął i rąbał, coraz szybciej, szybciej i szybciej... aż wreszcie potknęła się o kamień i poleciała w dół, przewracając się znowu, jeszcze zanim zdążyła wstać. Kiedy wstawała, obie dłonie jej krwawiły.

Clegane zamachnął się mieczem nad jej głową i ponownie rzucił do ataku.

Taniec trwał, aż wreszcie to Ogar stracił równowagę i uderzeniem wyszarpnęła mu miecz z dłoni. W pewnej chwili potknął się na korzeniu, którego nie zauważył, lecz zamiast się przewrócić, opadł na jedno kolano, ani na moment nie wypadając z rytmu.

– Nie chcę twojej śmierci – wydyszała, trzymając go na odległość ostrza.

Wtedy rzucił się na nią i zdzielił pięścią po twarzy, aż klinga wypadła jej z dłoni, a kobieta poleciała na kamienie ze zduszonym krzykiem. Ogar chwycił ją za włosy i walnął jej głową o ziemię. Raz i drugi. Krzyczała i szarpała się w jego uścisku. W głowie jej huczało, przed oczami tańczyły kolorowe plamy. Wszędzie była krew, nie wiedziała czyja. Nie miało to zresztą znaczenia.

Wreszcie przetoczyła się razem z nim po ziemi i odepchnęła go od siebie, dźwigając się na nogi. Mimo zawrotów głowy i bólu, tylko wypluła zbierającą jej się w ustach krew i zanim Clegane zdążył się na dobre podnieść, zgarnęła z ziemi kamień i ściskając go w garści, walnęła go w skroń. Pozwoliła sobie stracić nad sobą panowanie i z wrzaskiem rzuciła się do ataku. Darła się, przy każdym uderzeniu, nie patrząc gdzie celuje.

Tak samo nagle, jak się zaczęło, tak nagle było po wszystkim. Przy kolejnym uderzeniu ziemia osunęła się Ogarowi spod nóg i spadł z klifu, jeszcze kilka razy przetaczając się po zboczu. Brienne pomknęła ona na spotkanie. Przez chwilę leżała bezwładnie, nie potrafiąc się podnieść. Znalazła gdzieś jednak siłę, nie wiedziała gdzie i wreszcie jednak udało jej się pozbierać.

– Arya?! – krzyknęła, drżącym z wysiłku i z bólu głosem, a kiedy odpowiedziała jej cisza, powtórzyła wołanie. Gdy wróciła do Podricka, okazało się, że jej ostatnie nadzieje również okazały się płonne. Dziewczynka zniknęła. A oni znowu zostali z niczym.

~ • ~

Pierwszego trupa znaleźli dwa dni potem, na rozstajach dróg. Wisiał na gałęzi uschniętego drzewa, na którego poczerniałym pniu widać jeszcze było ślady pioruna, który je zabił. Wrony dobrały się do jego twarzy, a wilki pożywiły się dolnymi partiami zwisających nisko nad ziemią nóg. Poniżej kolan zostały tylko kości i szmaty... a także porządnie przeżuty but, do połowy pokryty błotem i pleśnią. Brienne musiała wziąć się mocno w garść, żeby choćby na niego spojrzeć.

Po pięćdziesięciu jardach zauważyli drugie ciało.  Potem znajdowali trupy niemal co milę. Wisiały na jesionach i olchach, bukach i brzozach, modrzewiach i wiązach. Starych, sękatych wierzbach i majestatycznych kasztanowcach. Każdy miał na szyi pętlę i wisiał na konopnym sznurze, każdemu wepchnięto między zęby biały kamień o ostrych krawędziach. Kamień, albo... sól, co Brienne stwierdziła, gdy przyjrzała się dokładniej. Niektórzy nosili opończe, szare, niebieskie bądź karmazynowe, choć wszystkie wyblakły od słońca lub deszczu tak bardzo, że trudno było odróżnić kolory. Inni mieli wyszyte na piersiach godła. Kobieta wypatrzyła topory, strzały, kilka łososi, sosnę, dębowy liść, chrząszcze, głowę dzika.

To złamani – uświadomiła sobie. Z wielu armii, resztki pozostawione przez lordów. Rozdęci od rozkładu, z gnijącymi, napoczętymi przez padlinożerców twarzami, wszyscy jednak wyglądali talk samo. "Na szubienicy wszyscy są braćmi". Brienne wyczytała to w jakiejś książce, choć nie pamiętała już jej tytułu.

Podrick pierwszy powiedział głośno to, czego oboje już się domyślali.

– To ludzie, którzy napadli na Solanki.

To, kim byli, obchodziło jednak Brienne znacznie mniej niż to, kto ich powiesił. Pętla była ponoć ulubioną metoda egzekucji Berica Dondarriona i jego bandy wyjętych spod prawa ludzi. Znaczyło to, że tak zwany lord błyskawica mógł być blisko. Popędziła konia piętami i oboje przyspieszyli nieco.

Drzewa wkrótce zaczęły rzednąć, las przechodził w błotniste pole. Trupów też ubywało, aż w końcu zwykły zupełnie i trakt znowu był tylko traktem. Brienne zmuszała się do przyglądania się wszystkim po kolei. Szukała znajomych twarzy. Wydawało jej się, że pamięta kilku z Harrenhal, ale w tym stanie trudno było mieć pewność.

Gospoda, na którą trafili na rozstajach przy lesie była większa niż te, w których zazwyczaj zatrzymywali się po drodze. Dwupiętrowy budynek królował nad błotnistym traktem, jej mury i kominy wzniesiono z pięknego, białego kamienia, który migotał bladym, widmowym blaskiem na tle szarego nieba. Południowe skrzydło zbudowano na masywnych, drewnianych palach wbitych w zapadlisko porośnięte zielskiem oraz martwą, zbrązowiałą trawą. Z północnym skrzydłem łączyły się kryte strzechą stajnia oraz dzwonnica. Całość otaczał niski, omszały mur z popękanych, białych kamieni.

Przynajmniej nikt jej nie spalił. W Solankach znaleźli jedynie śmierć i zniszczenie. Gdy Brienne i Podrick przejeżdżali tamtędy, ci, którzy przeżyli, już uciekli, zabitych pochowano, ale trup miasteczka pozostał na miejscu, spopielony i niepogrzebany. W powietrzu nadal unosiła się woń dymu, a krzyki krążących w górze mew wydawały się niemal ludzkie, jak lament zagubionych dzieci. Nawet zamek robił wrażenie opuszczonego i pogrążonego w rozpaczy. Zbudowano go tu, by strzegł portu, ale dumna budowla była tak samo szara, jak popioły miasteczka. Bramy były zamknięte na głucho.

W gospodzie na rozstajach dróg było jednak życie. Nim jeszcze dotarli do furty, Brienne usłyszała odgłos kucia, słaby, ale miarowy. To był z pewnością brzęk stali, a gdy już się zbliżyli, Brienne wypatrzyła daleko za stajniami, za wozem z połamanym kołem, czerwony blask kuźni. Podwórko gospody było morzem brązowego błota, które wsysało końskie kopyta. Brienne pomogła Podrickowi zdjąć juki z wierzchowców i weszła do środka, gdy chłopak skierował się z jej klaczą i swoim koniem do stajni, by poszukać dla nich miejsca.

– Dokąd pojedziemy, ser? To znaczy, pani? – zapytał Podrick, gdy oboje siedzieli już na ławie, przy jednym ze stołów.

Brienne nie potrafiła mu odpowiedzieć. Znaleźli się na rozstajach dróg, w dosłownym sensie; tu przecinały się trzy trakty: królewski, rzeczny i górski. Ten ostatni mógł ich zaprowadzić na wschód, przez góry, do Doliny Arrynów, gdzie ongiś władała ciotka lady Sansy i stamtąd właśnie przyjechali. Na zachód wiódł przybrzeżny trakt, który biegł wzdłuż Czerwonych Wideł, prowadząc do Riverrun i stryja Sansy, który był oblężony w zamku, ale jeszcze żył. Mogli też pojechać królewskim traktem na północ, minąć Bliźniaki. Gdyby udało się im przedostać przez Fosę Cailin i ominąć tych, którzy obecnie nad nią panowali, kimkolwiek mogli być, królewski trakt zaprowadziłby ich do Winterfell.

Albo mogłabym pojechać nim na południe – pomyślała Brienne. Mogłabym wrócić z podwiniętym ogonem do Królewskiej Przystani, wyznać ser Jaimemu, że mi się nie powiodło, oddać mu miecz i wsiąść na statek płynący na Tarth. To była gorzka myśl, ale jakąś częścią jaźni tęskniła za Wieczornym Dworem i za ojcem, inną zastanawiała się zaś, czy Jaime pocieszyłby ją, gdyby wypłakała mu się na ramieniu.

– Ser? Pani? Pytałem, dokąd się teraz udamy?

Brienne powoli wzruszyła ramionami, nie podnosząc wzroku znad miski stygnącego powoli gulaszu, który ledwie ruszyła.

– Przysięgałaś je odnaleźć i chronić.

– Arya nie chciała mojej pomocy – odparła gorzko.

Podrick nie odezwał się już, w końcu dając za wygraną, a tylko upił łyk cydru z kubka i skubnął odrobinę ze swojego talerza. Na dworze znowu zaczęło padać, ale w gospodzie wesoło buzował ogień, a wspólną salę wypełniały odgłosy żucia oraz rozmów. Jego uwagę przykuwała szczególnie ta prowadzona przez lorda siedzącego po drugiej stronie sali, ale dopiero gdy osoba, z którą rozmawiał odwróciła się tak, by mógł zobaczyć jej twarz, prychnął, omal się przy tym nie krztusząc.

– Pani – odezwał się znowu. – Sansa...

– Co? – Brienne podniosła wzrok, zatrzymując na nim zmęczone, pełne rozdrażnienia spojrzenie.

– To Sansa Stark. Nie odwracaj się.

– Na pewno? – Kobieta wyprostowała się. W jej oku znów błysnęła iskierka, która zwykła jej towarzyszyć na co dzień.

– Ufarbowała włosy. Siedzi z nią Petyr Baelish. Littlefinger. – Podrick znów zerknął ponad jej ramieniem. – I zgraja rycerzy. Dziesięciu. To nie jest dobry pomysł – dodał, gdy ręka Brienne w odruchu powędrowała na rękojeść Wiernego Przysiędze, ale kobieta zdążyła już wstać. Dwóch zbrojnych zastąpiło jej drogę, gdy podeszła do stołu przy którym dojrzała Littlefingera.

– Lordzie Baelish – odezwała się mimo to, niczym nieskrępowana. – Lady Sanso. Nazywam się Brienne z Tarthu...

– Spotkaliśmy się u Renly'ego – przypomniał jej Petyr, przywołując na twarz lekki uśmiech i gestem nakazał rycerzom przepuścić kobietę. Jego towarzyszka przyglądała się jej tylko z obawą, gdy Brienne przyklękła obok ławy, wpatrzona w łagodną twarz dziewczyny. Zdawała się dojrzalsza, niż gdy kobieta widziała ją kilka miesięcy temu na królewskim ślubie Joffreya, rzeczywiście przyciemniła też włosy, ale to z całą pewnością była Sansa.

– Lady Sanso... Byłam zaprzysiężonym mieczem twej pani matki. Dałam słowo, że odnajdę jej córki i zapewnię im bezpieczeństwo. Pragnę cię chronić i służyć ci radą, a w potrzebie oddać za ciebie życie – powiedziała. – Klnę się na starych i nowych bogów.

– Formalności nie są konieczne, lady Brienne. – Zamiast Sansy odezwał się znów Littlefinger. – Byłaś zaprzysiężonym mieczem Catelyn? Znałem ją od małego, nie wspominała o tobie.

– Służyłam jej od śmierci Renly'ego – odpowiedziała Brienne, wstając.

– O którą cię oskarżono.

– Niesłusznie. Nie widzieli, co się stało. Renly'ego zamordował cień, o obliczu Stannisa Baratheona.

– Przysięgałaś bronić Renly'ego i zawiodłaś. Przysięgałaś bronić Catelyn i znów zawiodłaś. Mam ci pozwolić bronić lady Sansy?

– Ty o tym decydujesz?

– Owszem, jako jej wuj. Poślubiłem Lysę, która niestety odeszła. Jesteśmy rodziną, a ty jesteś obca. Wybacz, lecz doświadczenie każe mi wystrzegać się obcych.

– Widziałam, jak klękałaś na ślubie Joffreya – odezwała się Sansa, spoglądając na Brienne podejrzliwie, nieufnie. Kobieta również przeniosła na nią wzrok.

– Żadna z nas nie chciała tam być, lecz czasem nie mamy wyboru. Lady Sanso, porozmawiaj ze mną, proszę. Wszystko wyjaśnię.

– A czasem mamy. Odejdź.

Brienne jeszcze przez chwilę patrzyła w łagodną twarz Sansy, która teraz skamieniała, w wyrazie nieufności i dumnej wyniosłości, aż wreszcie skłoniła głowę i oddaliła się bez słowa, kierując do wyjścia z gospody. Podrick czekał już na nią obok osiodłanych koni, ale nawet jeśli zamierzał coś powiedzieć, nie zrobił tego, bezbłędnie poznając, że rozmowa nie poszła po jej myśli.

– Odjedzie z Littlefingerem – odezwała się Brienne, biorąc od niego uzdę swojej klaczy. – Ruszymy za nimi. Wiem, dokąd pojadą.

– Pani... Jeśli odrzuciła twoje służby... to jesteś zwolniona z przysięgi – zauważył nieśmiało chłopak.

– Obiecałam ją chronić.

– A ona tego nie chce.

– Myślisz, że jest bezpieczna z Littlefingerem? – Brienne podniosła głos, ale zanim Podrick zdążył odpowiedzieć, na podwórze wpadli pierwsi jeźdźcy, rozpryskując wodę w kałużach. Dwóch, czterech, sześciu, siedmiu. Przez plusk wody przebił się cichy brzęk mieczy i kolczug, ukrytych pod wystrzępionymi płaszczami.

Banici patrzyli wprost na nią. Jeden z nich roześmiał się, a drugi powiedział coś w nieznanym Brienne języku. Potężny mężczyzna, dwukrotnie masywniejszy od pozostałych, o szerokiej białej twarzy wydał z siebie pełne złości ssss.

– Jesteś jeszcze brzydsza, niż cię zapamiętałem – stwierdził ze śmiechem jeden z nich. Brienne rozpoznała w nim jednego z członków kompanii Vargo Hoata. Jadący obok niego zsunął z głowy kaptur i Brienne zobaczyła ducha.

Renly. Nawet uderzenie młotem w samo serce nie mogłoby być w połowie tak bolesne.

– Wasza Miłość? – wyszeptała.

– Wasza Miłość? – Chłopak odgarnął opadający na oczy kosmyk. – Jestem tylko kowalem.

To nie Renly – uświadomiła sobie Brienne. Renly nie żyje. Skonał w moich ramionach. To tylko chłopak. Chłopak, który wyglądał zupełnie jak Renly, wtedy gdy po raz pierwszy przybył na Tarth. Nie, jest młodszy. Ma bardziej kwadratową żuchwę i gęstsze brwi. Renly był szczupły, natomiast ten chłopak miał potężne bary i muskularne ramiona. Policzki i podbródek porastała mu czarna szczecina, a gęste, czarne włosy sięgały poniżej uszu. Jego oczy miały za to taki sam ciemnoniebieski odcień, choć kipiały w nich gniew i podejrzliwość, zamiast ciepła i wesołości. Ma oczy i włosy Renly'ego, ale nie jego budowę. Lord Renly był raczej gibki niż muskularny... nie tak jak jego brat Robert.

Jeźdźcy zsunęli się z siodeł. Brienne wciągnęła powietrze przez zęby, wysuwając z pochwy Wiernego Przysiędze. Zbyt wielu – pomyślała z rodzącym się strachem. Jest ich zbyt wielu.

– Oskarżono cię o zdradę, Brienne z Tarthu. Oddasz nam broń i po dobroci pójdziesz z nami, a odjedziemy, nie krzywdząc nikogo.

– A jeśli nie?

– Wepchnę ci ten miecz w pizdę, a potem sam cię wyrucham.

Siedmiu – ponownie pomyślała zdesperowana Brienne. Wiedziała, że z siedmioma nie ma szans. Nie mam szans i nie mam wyboru.

– A czym? – zadrwiła z niego Brienne. – Podobno Kozioł obciął ci męskość.

Chciała go sprowokować i udało jej się to. Rzucił się do ataku, wykrzykując przekleństwa. Pozostali odsunęli się, by obejrzeć widowisko. Brienne modliła się, by tak właśnie zrobili. Stała nieruchomo jak kamień, czekając na niego. Jeśli bogowie będą łaskawi, poślizgnie się i przewróci.

Bogowie nie spełnili jej pragnień, ale miecz jej nie zawiódł. Wierny Przysiędze uniósł się na spotkanie szarżującego przeciwnika. Stal zgrzytnęła o stal, ostrze przebiło łachmany i przedziurawiło kolczugę w tej samej chwili, gdy napastnik zaatakował dwuręcznym mieczem. Uchyliła się w bok, a potem odsunęła, wyprowadzając cięcie na pierś.

Podążył za nią, chwiejąc się na nogach i krwawiąc. Brienne nie miała tarczy, by powstrzymywać jego ciosy. Mogła jedynie odsuwać się od niego, odskakując od niego to w tę, to w tamtą stronę, kiedy głownia przeszywała powietrze przed nią. W pewnym momencie jej noga omsknęła się na błocie i Brienne omal się nie przewróciła. Zdołała jakoś odzyskać równowagę, choć miecz otarł się o jej lewe ramię. Przeszył ją gorący ból.

– Zobaczymy, jak teraz zatańczysz – warknął gniewnie.

Rzeczywiście tańczyła, ciesząc się, że na nią patrzą. Lepsze to, niż gdyby mieli się wtrącić. Nie mogła walczyć w pojedynkę z siedmioma przeciwnikami. Stary ser Goodwin dawno już spoczywał w grobie, ale ona nadal słyszała jego szept. "Mężczyźni zawsze będą skłoni cię nie doceniać, a duma będzie im kazała zwyciężyć cię szybko, żeby nikt nie mógł powiedzieć, iż kobieta zmusiła ich do wielkiego wysiłku. Niech marnują siły na wściekłe ataki, a ty tymczasem oszczędzaj swoje. Czekaj i obserwuj uważnie, dziewczyno, czekaj i obserwuj". Czekała więc i obserwowała, przesuwała się w bok, potem do tyłu i znowu w bok, próbowała go ciąć w twarz, następnie w nogę, a później w ramię. Banita atakował coraz wolniej, miecz w jego ręku z każdą chwilą stawał się cięższy. Brienne zmusiła go do odwrotu, a potem cofnęła się szybko o dwa kroki. Znowu uniósł miecz, zaklął i popędził na nią. Jedna z jego stóp poślizgnęła się na błocie...

...i Brienne skoczyła mu na spotkanie, ściskając rękojeść w obu dłoniach. Pędzący na łeb na szyję banita nadział się na sztych. Wierny Przysiędze przebił tkaninę, kolczugę, skórzaną kurtkę, a potem wbił się w trzewia i wyszedł z tyłu, ocierając się ze zgrzytem o kręgosłup. Brienne ujrzała ból, strach i czyste niedowierzanie w oczach przeciwnika. Szarpnęła gwałtownie klingą, aż zadrżał. Osunął się na nią całym ciężarem i nagle poczuła, że trzyma w ramionach trupa. Odsunęła się, pozwalając, by padł na ziemię.

Wtedy Kąsacz rzucił się na nią z wrzaskiem.

Runął na Brienne niczym lawina i obalił na ziemię. Z pluskiem wylądowała w kałuży. Uderzenie wybiło jej powietrze z płuc, z trzaskiem walnęła głową w jakiś częściowo zagrzebany w ziemi kamień.

– Nie – zdążyła tylko powiedzieć, zanim zwalił się na nią. Jego ciężar wgniatał Brienne w błoto. Kąsacz jedną ręką złapał ją za włosy, odpychając jej głowę do tyłu, a drugą sięgnął do gardła. Wierny Przysiędze wypadł kobiecie z dłoni. Przesunęła dłoń, aż palcami namacała w mokrej ziemi kamień, ale gdy walnęła go nim w twarz, to było tak, jakby uderzyła w kulę mokrego, białego ciasta. Zasyczał na nią.

Tłukła go raz po raz, ale wydawało się, że w ogóle nie czuł jej ciosów. Orała paznokciami jego nadgarstki, lecz on wciąż zaciskał uchwyt, mimo że zadrapania spływały krwią. Miażdżył ją, wyciskał z niej życie. Popchnęła jego ramiona, próbując go z siebie zrzucić, ale okazał się za ciężki. Nie była w stanie go ruszyć. Spróbowała go kopnąć w krocze, ale skończyło się na uderzeniu kolanem w brzuch. Kąsacz syknął.

Sztylet. Zdesperowana Brienne uczepiła się tej myśli. Przesunęła dłoń w dół, aż wreszcie wymacała rękojeść. Kąsacz otoczył jej szyję dłonią, mimo to zdołała zacisnąć palce i wyciągnąć sztylet z pochwy. Znowu zasyczał, tym razem głośniej. Kiedy spróbowała go ciąć, wyszarpnął jej nóż i przycisnął przedramię kolanem, łamiąc je. Usłyszała trzask kości, ból oślepił ją na chwilę.

Słyszała krzyki ludzi i szczęk stali. Wszystko wydawało się jej jednak odległe  pozbawione znaczenia. Pierś Brienne wypełniał palący ból, w głowie szalała burza, a w ciele zgrzytały o siebie kości. Kąsacz niewiarygodnie szeroko rozdziawił usta. Przez moment zobaczyła jego zaostrzone zęby. Kiedy wbiły się w jej miękki policzek, ledwie to poczuła. Opadała po spirali w ciemność. Nie mogę umrzeć – powiedziała sobie. Zostało mi jeszcze coś do zrobienia.

Kąsacz odsunął od niej usta, wypełnione mięsem i krwią. Splunął i ponownie zatopił zęby w jej ciele, ale Brienne nie miała już siły się bronić. Odnosiła wrażenie, że unosi się nad swoim ciałem, obserwując tę grozę z zewnątrz, jakby spotkała jakąś inną kobietę, jakąś głupią dziewczynę, której wydawało się, że może być rycerzem. Kąsacz odrzucił głowę do tyłu i znowu otworzył usta, wysuwając język – ostro zakończony i ociekający krwią. Był dłuższy, niż ludzki język miał prawo być. Sterczał z jego ust, czerwony, mokry i lśniący. Obrzydliwy. Ma język długi na stopę – pomyślała Brienne, nim owładnęła ją ciemność. Wygląda prawie jak miecz.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro