Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Zostań łowcą bądź padnij ofiarą


Szkarłatne krople spłynęły wzdłuż ostrza. Niektóre z nich spadły na drewnianą podłogę, a inne zatrzymały się na stali, niemrawo odbijając słaby, pomarańczowy blask świecy. Podziwiał ten widok w milczeniu, odczuwając nabożny zachwyt, ale też i pewną rezerwę.

Nie powinno go to cieszyć, a jednak widok krwi za każdym razem sprawiał, że tkwił jeszcze długo w miejscu i podziwiał. Trudno mu było orzec, czy bardziej zachwycały go rubinowe krople, czy też wzory, jakie tworzyły. Z pewnością i jedno, i drugie, ale jego dziwny, pokrętny umysł na raz mógł przeanalizować tylko jedno zjawisko.

Gdy zza drzwi, prowadzących prosto na ulicę, dobiegł go gromki śmiech, poderwał głowę i zamarł. Niczym wyrwany z objęć uroku, uświadomił sobie, że wciąż stoi pośród ogólnego rozgardiaszu – poprzewracanych mebli, rozbitych naczyń, rozrzuconych ksiąg. Przede wszystkim stał przy ciele. Nieruchomym i zwiniętym w kłębek z twarzą, na której zastygła cała gama emocji. Od zrozumienia poprzez nienawiść aż po strach.

Dlatego jeszcze długo stał niczym wrośnięty w podłogę nim wreszcie para strażników minęła lekko uchylone wejście. Najwyraźniej nie wzbudziło w nich żadnych podejrzeń. Uznali, że właściciel jednoosobowej izby gdzieś wyszedł i zaraz wróci, więc nie czuli potrzeby zajrzenia do środka. Tylko ich ignorancja pozwoliła mu na odetchnięcie z ulgą i podjęcie dalszych działań.

Chociaż ta konkretna para stróżów prawa mogła zignorować fakt otwartych drzwi, to ci, którzy przyjdą na ich miejsce za pół godziny nie musieli już tego robić. Musiał się pośpieszyć, jeśli wciąż chciał umknąć niezauważony.

Pochylił się i płynnym ruchem wytarł sztylet o szatę na piersi mężczyzny. Zamarł w tej pozycji i przez jakiś czas przyglądał się szkarłatnej plamie, która rozkwitła na brzuchu wokół miejsca, gdzie zadał cios. Uśmiechnął się.

Idealne proste pchnięcie. Nie pamiętał już, ile takich wykonywał. Liczyło się tylko to, że były skuteczne i że czerpał z tego satysfakcję oraz dumę. Mało kto w całym królestwie mógł się poszczycić równie zabójczą celnością co on. A to tylko dlatego, że szkolił go najlepszy z najlepszych.

Jakiś burek rozszczekał się przeraźliwie, gdy rozległo się echo kolejnych, tym razem pojedynczych kroków, jednakże umilkł pod wpływem łagodnego głosu.

– No już, Berim, już. Nie masz powodu na mnie szczekać za każdym razem, gdy odwiedzam ojca. Ty uparty staruszku. – Kobiecy głos wyraźnie zawibrował czułością, gdy zaczęła czochrać psa za uszami. – Gdzie twój pan? W środku?

Znieruchomiał z jedną stopą w oknie, wyglądającym na zamknięty dziedziniec. Pomimo upływu lat bez trudu poznał ten głos. Miękki i czuły nawet wtedy, gdy nie zwracała się do nikogo ze swoich bliskich, jednakże brzmiący stalą, gdy trzeba było. Nie powstrzymał się od cichego sapnięcia. Powiódł spojrzeniem do ciała, wpatrując się w twarz mężczyzny tak intensywnie jakby chciał w niej wypalić dziurę.

Dopiero po chwili dostrzegł to co chciał zobaczyć. Rysujące się powoli, niczym słońce na horyzoncie, powiązania. Ta sama delikatnie zarysowana szczęka, okrągły, ale szlachetny nos i wysokie czoło, dodające szlachetności, nad którym falami spływały rudo-kasztanowe włosy.

Miał przed sobą twarz człowieka, który według całego swego majestatu i jestestwa oraz panującego prawa mógł uznać się za króla.

Wstrząśnięty, a zarazem przerażony, pchnął mocniej okiennice, które zaskrzypiały przeraźliwie, ale już się tym nie przejmował.

Zabił króla. Zacisnął dłoń na rękojeści sztyletu, wciśniętego za pas i zadrżał. Zabił króla. Po raz pierwszy zabił kogoś, kto mógł go z powodzeniem ścigać nawet zza grobu. Może nie osobiście, ale był pewny, że zrobią te same ręce, które czochrały psa za uszami.

Drzwi otworzyły się z nagłym impetem, uderzając o ścianę w chwili, gdy zeskakiwał z parapetu.

– Zatrzymaj się! – Ostry głos przeszył powietrze niczym sztylet i przemknął w powietrzu z cichym świstem, ale nie trafił. Kobieta zaklęła. – Na wszystkie plemiona!

W chwili, gdy biegła do okna, przeskakując nad ciałem, on upadł na brudny dziedziniec. Wysokość sprawiła, że musiał się przeturlać, aby nie połamać nóg. Nie zatrzymało go nawet i to.

Z furkającą za plecami szatą pomknął ku otwartej bramie. Stłumione uderzenie oraz jęk uświadomiły mu, że kobieta ruszyła za nim w pogoń. Zacisnął gniewnie zęby.

– Zatrzymać go! – wrzasnęła do dwóch strażników, którzy mijali akurat bramę.

Zaskoczeni, drgnęli i jak na komendę obrócili się w jego stronę. W chwili, gdy przekrzywiali ostrza halabard w jego stronę, planując go nadziać, sztylety już pomknęły w powietrzu. Ledwo widoczny rozbryzg krwi i ciche bulgotanie, dochodzące z gardeł strażników, podpowiedziały mu, że trafił.

W biegu wyrwał ostrza z ich gardeł, licząc na to, że kobieta da się nabrać. Nim zdążyła pojąć co tak naprawdę planuje, przekrzywił ciało. Spojrzał w twarz tamtej i zdołał dostrzec jak jej źrenice rozszerzają się, gdy zrozumiała co ma zamiar zrobić. Nie zdążyła zareagować.

Wyćwiczonym i przetestowanym wielokrotnie wcześniej ruchem zadał klingą cios w jej skroń. Siła rozpędu sprawiła, że poleciała naprzód niczym bezwładna marionetka, ryjąc twarzą o uliczny bruk.

Gdy wszelkie odgłosy umilkły, rozejrzał się szybko wokół, ale nikt nie nadchodził ani główną ulicą ani jej odnogami. Odetchnął z ulgą. Schował sztylety, po czym oparł drżące dłonie o kolana. Trochę zajęło nim zdołał opanować targający nim strach oraz zmęczenie.

Mijały długie minuty, krew strażników brała w swe władanie coraz większą część ulicy, kobieta nawet nie drgnęła, a nadal nikt nie biegł, aby go schwytać, nie krzyczał ani nie wykazywał zamiarów, aby go ścigać. Panowała cisza tak głęboka i przejmująca, że nawet najcichszy szmer nocnego wiatru wydawał się niezwykle głośny.

Wiedział, że każda następna minuta zwiększa ryzyko, że ktoś w końcu tu wejdzie, ale nie potrafił oderwać wzroku od kasztanowych loków, rozsypanych w nieładzie. Wpatrywał się z namysłem w kobietę, zastanawiając się. Miał wiele powodów, aby ją zabić, jednak nie ona była celem ataku, podobnie jak strażnicy. Ta trójka była tylko efektem ubocznym, który nigdy nie powinien się wydarzyć.

Jednakże coś poszło nie tak. Czuł to wyraźnie w chłodzie, który zajmował jego kości i po drżeniu serca. Klątwa, która dotąd zmuszała go do niewyobrażalnych rzeczy, wciąż niezadowolona i łaknąca, nagle wydawała się być pełna aprobaty. Nakazywała mu, że ma uciekać, zmuszała członki do ruchu, ale on tkwił jak posąg, uparty i milczący wciąż wpatrując się w kobietę.

Uznał, że jeśli chce kiedykolwiek zyskać przewagę nad tym, co go dręczy, powinien choć raz się postawić. Oczywiście nie mógł tego zrobić otwarcie, bo rzucona klątwa tego zabraniała, ale przecież...

Wykrzywił wargi w pełnym ponurego triumfu uśmiechu, gdy wreszcie pojął co może uczynić. Klątwa nie zabraniała nieuwagi. Dotychczas ukrywał ślady tylko dlatego, że najzwyczajniej w świecie bał się złapania jak każdy przestępca. Ale teraz, jeśli nie myliły go przeczucia i echa dawnej znajomości, to powinni się spotkać sami w miejscu, które wybrał z rozwagą.

Z równie wielkim namysłem wyciągnął kawałek szaty, zanurzył palec w kałuży krwi i szybko namalował na niej symbol. Tkaninę wcisnął w dłoń dziewczyny, po czym wyprostował się. Palcami wskazującym i serdecznym dotknął czoła w geście odpowiadającym ukłonowi i odwrócił się napięcie z upiornym uśmiechem na twarzy.

Po chwili w tym opuszczonym przez bogów miejscu został tylko księżyc, którego promienie niewyraźnie odbijały się w plamach krwi, a inne srebrne drobiny otulały czule trzy ciała jakby chciały, chociaż na chwilę zastąpić zimne objęcia śmierci.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro