Two: 9. "Może jeszcze kiedyś się spotkamy?"
Zawaliłem.
Zniszczyłem to.
Uważam siebie za potężnego, mądrego i niewiarygodnie sprytnego Boga, który sieje postrach we wszystkich dziewięciu światach, ale wiecie co? Nie potrafię nawet dobrze rozegrać jakiejś miłosnej gierki. Poważnie zaczynam w siebie wątpić. W swoją siłę oraz potęgę. Nie mogłem tak siedzieć bezczynnie, ponieważ dosłownie czułem rozszarpujące mnie demony umysłu. Postanowiłem, że się przejde. Nie chciałem jednak robić tego po pałacu, dlatego też wyszedłem na dworek i stamtąd do miasta. Dłonie miałem splecione za plecami, a wzrok w ziemi, żeby móc ignorować wszelkie zaczepki oraz powitania. Chciałem tylko się przejść. Przechodziłem akurat obok budynku starego archiwum, gdy uniosłem wzrok pod wpływem czyjegoś głosu. Szlag by to. To ona. Żegnała się z jakąś kobietą, ale zanim ruszyła w moją stronę, schowałem się za kolumną budynku. To śmieszne, że taki wielki władca musi się chować przed zwykłą mieszczanką. Hah, żeby ona była zwykła. Czułem jej energię, zbliżała się, a ja nie mogłem dopuścić do naszego spotkania. W panice, jaka mnie ogarniała zmieniłem swoją postać w zwykłego mężczyzne, a ognika w psa. Chwilowo nie wiedział co się dzieje, więc skomlał i patrzył na swoje łapy jak na coś nie normalnego. Wyszedłem zza kolumny i wpadłem na blondynke, która przez to upuściła koszyk z owocami Mandery*.
- Och, najmocniej Pana przepraszam - powiedziała i bez spojrzenia zaczęła zbierać owoce, które rozsypały się na metr od nas.
Rzecz jasna również ukucnołem i zacząłem je zbierać. Uśmiechnęła się do mnie, co odwzajemniłem.
- To ja przepraszam, Panienko -odparłem grzecznościowo tonem, który ledwo co trzymał się poziomu.
- Chyba lubi Pan tak wyskakiwać na ludzi, prawda? - zaśmiała się podnosząc z ziemi ostatni owoc, który tak jak reszta wylądował w koszyku.
- Tak, to moje ulubione zajęcie -zaśmiałem się prostując swoją postawę tak, jak niebieskooka.
- Ech, tylko żeby ktoś na zawał przez Pana nie padł - uśmiechnęła się rozbawiona.
Na zawał to ja zaraz padne, ale przez te twoje duże, niebieskie oczy.
- Jaki Pan? - zakpiłem. - Jestem Lo-Le-Leokadius - rzuciłem i zamknąłem oczy, bo gorszego imienia nie mogłem wymyślić.
- Ślicznie - skomplementowała, dzięki czemu otwarłem szeroko oczy. - Ja mam na imię Freya -przedstawiła się, wyciągając w moją stronę dłoń.
Uścisnąłem ją po kilku chwilach wypełnionych dezorientacją.
- Um, pomóc ci z tym? - wskazałem na koszyk w jej rękach, który nie wyglądał na lekki.
Co ja robię?! Loki, uciekaj czym prędzej! Ale ten koszyk, a ona pewnie mieszka daleko... Ugh.
- W sumie, to mógłbyś. Ale ostrzegam, mam trochę daleko do domu.
- Nie szkodzi - wziąłem od niej koszyk i rzeczywiście nie był taki lekki. - Prowadź - uśmiechnąłem się.
Ruszyliśmy we wskazanym przez blondynke kierunku i jak to ja miałem w zwyczaju - zacząłem wypytywać.
- Mieszkasz sama?
- Nie, z synkiem - odparła.
- Och, masz syna, ile ma lat?
- Roczek, a ty masz dzieci? -spojrzała na mnie z uśmiechem, przez który moje serce zabiło dwa razy szybciej.
- Bardzo możliwe - mruknąłem bez namysłu, za co szybko się skarciłem w myślach.
Niebieskooka przekrzywiła głowę do boku patrząc na mnie z rozbawieniem, ale szybko potrząsnęła głową i powróciła wzrokiem do dróżki.
- A masz żonę? - zapytała.
- Nie.
- Czyli kawaler do wzięcia, tak? -zaśmiała się, na co się uśmiechnąłem.
- Właściwie, to mam już jedną na oku - popatrzyłem w jej oczy.
- Tak? A jak ma na imię ta szczęściara? Może ją znam?
- Możliwe - zachichotałem. - Rosalia - wyznałem.
- Ou, a czy to nie Midgardzkie imię? - zapytała, gdy stanęliśmy przed wejściem do małego, srebrnego domku.
- Owszem.
- Hm, różne są historie -wzruszyła ramionami z uśmiechem na ustach.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo -zakpiłem.
- Cóż, dziękuję za pomoc - wzięła ode mnie koszyk. - Miło było cię spotkać, Leo - puściła mi oczko.
- Mi również - lekko się jej ukłoniłem, dzięki czemu usłyszałem ten uroczy chichot z różanych ust blondynki.
- Może jeszcze kiedyś się spotkamy? - zaproponowała.
- Byłoby miło.
- W takim razie... Pracuję na targu w środku królestwa. Mam stragan z owocami - uniosła delikatnie koszyk w górę. - Wpadnij czasem - poleciła. - I ten słodziak też niech wpadnie - pogłaskała ognika po głowie, a ten zamerdał ogonkiem.
- Z przyjemnością - kiwnąłem głową. - Do zobaczenia, Panienko - pożegnałem się i ruszyłem w drogę powrotną.
Przed wejściem do pałacu zmieniłem się z powrotem we mnie. Jednak nie zaznałem spokoju we własnej komnacie, ponieważ Kophia dopadła mnie tuż przy wejściu.
- Gdzie to się chodziło? - zaczepiła rozbawiona.
- Kophia, daj żesz spokój -przewróciłem oczami ściągając z ramion swoją zieloną peleryne.
- E-e mój drogi. Od tygodnia nie wychodzisz na krok ze swojej komnaty, a tu nagle spacerek? -założyła ręce na piersi stając tuż przede mną.
- Miałem ochotę się przejść, czy to takiego dziwne?
- Dla kogoś, kto ryczał cały tydzień? Tak - zakpiła, a za karę wziąłem małą poduszke z fotela obok i rzuciłem w twarz dziewczyny.
Zaśmiałem się widząc naburmuszoną minę dziewczyny.
- Bardzo to dojrzałe, doprawdy -przeczesała swoje rozczochrane włosy. - Coś za szczęśliwy jesteś -przymrużyła na mnie powieki.
Wzruszyłem jedynie ramieniem siadając na łóżku z książką w dłoni.
Owoc Mandery - wymyślony na potrzeby mojej książki. Czerwony, malutki i wyglądający podobnie do liczi.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro