{ 2 } rozdział 29
No one's P.O.V
Rdzawowłosa kobieta zasiadła po prawicy swego syna i ujęła jego dłoń w swoje, aby dodać mu otuchy, podczas gdy będzie opowiadał o swoim cierpieniu.
- Nie wiem, matko.-sapnął kręcąc głową.- Nie umiem tego powiedzieć, nie umiem po prostu.-spojrzał gdzieś w dal.
- Spokojnie.-powiedziała swoim melodyjnym, cichym głosem, którego mag uwielbiał słuchać.- Weź wdech i pomyśl.-pogłaskała jego ramię, co dodało mu odwagi.
Zrobił jak kazała i rzeczywiście w głowie ułożył mu się plan swojej wypowiedzi.
- No więc.-wychrypiał, a następnie chrząknął cicho dla poprawy swojej tonacji.- Ja...-zaczął, jednak słowa nagle mu uciekły z ust, a wzrok począł wędrować po wnętrzu kamiennej altany, w której się znajdowali.
Kobieta cierpliwie czekała aż jej syn będzie zdolny do wypowiedzi. W tym czasie, gdy on rozmyślał, ona gładziła kciukiem wierzch jego dłoni.
- Ja chyba sobie nie radzę.-powiedział w końcu, przez co rudowłosa spojrzała na niego zaskoczona.
Nie spodziewała się usłyszeć takich słów ze strony takiego wielkiego maga i krętacza, za jakiego uznają go poddani.
- Ty?-zapytała.
- Wiem jak to brzmi, ale tak jest.-wplątał palce w swoje włosy i zacisnął kosmyki w pięści.- Moja żona choruje, a ja nie mogę jej pomóc. Przyszłe dziecko umrze, jeżeli czegoś nie wymyślę, ale ja mam teraz kompletny huragan w umyśle. Do tego mój synek, Ranve, wychowuje go z dnia na dzień, ale co będzie dalej?-wyrzucił z siebie to, co od wielu lat w nim siedziało.
Frigga westchnęła przyswająjąc do siebie te informacje.
- Twoja żona...-mruknęła zamyślona.- Aether nią zawładnął?
- Jeszcze nie, ale to tylko kwestia czasu. A ja mam zdecydować czy Aether pochłonie ją czy dziecko.-wychrypiał.
- Czyli jeszcze jest czas.-stwierdziła.- Można jeszcze działać.
- Ale jak?-spojrzał w jej oczy.- Nie mam żadnego pomysłu, nie wiem, przecież nie...-urwał nagle zastygając w miejscu.- Wiem.-wstał.- To takie proste! Och, dlaczego ja o tym nie pomyślałem wcześniej?!
- Loki, co ty...
- Wybacz, mamo.-złapał ją za ramiona i przycisnął swoje usta do jej czoła.- Dziękuję, spotkamy się jeszcze, przysięgam!-krzyknął odbiegając w stronę zamku.
- No i masz tu matko syna.-westchnęła rozbawiona zachowaniem mężczyzny.
Książę biegł ile sił w nogach, żeby tylko szybko dotrzeć do zamku. Mijał zdziwionych poddanych, którzy przypatrywali się jego postaci jak zaczarowani. W końcu widok szlachty w sprincie nie zdarza się często. Wparował do zamku jak poparzony i jeszcze szybciej dopadł schody.
- Rozumiesz coś z tego?-zapytał jeden strażnik drugiego, patrząc jak książę pokonuje co drugi schodek skokiem.
- To szlachta, tego nie zrozumiesz.-odparł wzruszając obojętnie ramionami.
Tym czasem Loki podbiegł zasapany do komnaty swojej małżonki, z której właśnie wychodził uzdrowiciel.
- Wiem!-krzyknął hamując, co udało mu się, ale dopiero po startowaniu mężczyzny.
- No co też książę wymyśla?-mruknął z wyrzutem uzdrowiciel po tym, jak obił się plecami o ścianę.
- Wiem jak ją wyleczyć.-sapnął, po czym oparł dłonie na kolanach i zgiął się w pół.
- Jak to? Jak?-zapytał zaciekawiony słowami księcia.
- To już proszę zostawić mi, ale nic z nią nie róbcie, nie leczcie, bo pogorszycie sprawę.-polecił prostując swoją postawę.
- Jak to nie leczyć? Przecież...
- To rozkaz.-warknął.
- Ale...
- Moja żona, mój rozkaz, moje polecenie, a twoja w tym głowa, żeby go dotrzymać.-mruknął kierując się do wnętrza komnaty.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro