44
Dymitr, Chicago
Drzemałem w fotelu obok okna kiedy przyszedł lekarz z wynikami. Nie miał dobrych wiadomości. Lena pozwoliła mu mówić przy mnie. Zrozumiała, że jestem jej oporą. Wesprę. Pomogę. I nie będzie to z litości, tylko miłości.
-Ma pani powiększone węzły chłonne. Dolegliwości na które się pani skarżyła to początek anginy. Musimy działać-powiedział lekarz patrząc w kartę Leny. Jej wyniki nie zwiastowały niczego dobrego.
-Co to znaczy?- zapytała Lena a ja poderwałem się, żeby stanąć obok łóżka dziewczyny.
-A co z chemioterapia?- spojrzałem na niego wyczekująco. Przecież ludzie z tego wychodzili nie mogą jej skreślić. Muszą jej pomóc.
-Nie!- zaprzeczyła Lena- Nie zgadzam się.
-To by dało nam więcej czasu ale sam pan widzi...-lekarz był w tej sytuacji również bezradny, nie mógł zrobić nic wbrew jej woli. To ona decydowała. Trzeba było to uszanować. Ale jak?
Widać, że zależało mu na uzdrowieniu pacjentki. Jednak jak na profesjonalistę przystało zachował kamienną twarz.
-Lena?- spojrzałem na nią pytająco. Nie rozumiałem jej toku myślenia.
-Już postanowiłam. Nie zmienię zdania-zaciskała usta w wąską linię. Nie patrzyła na mnie. Co siedziało w jej głowie? Wyrwała swoją rękę z mojego uścisku, jakby brzydziła się mojego dotyku.
-Ale o co chodzi?- nie rozumiałem czemu nie chciała walczyć. Tak po prostu się poddawała.
-Zostawiam państwa samych. W razie pytań będę w na oddziale- wrzucił lekarz i wyszedł. Zostawiając mnie samego z tą uparta kobietą. Co począć?
-Czemu nie chcesz walczyć?- dopytywałem się, nie pozwolę jej tak odpuścić. Ma dla kogo żyć.
-Bo umieram- wrzasnęła patrząc na mnie z furią w oczach.
***
Maggie obiecała zostać przy Lenie. Skorzystałem z okazji, żeby się odświeżyć. Ostatni tydzień ciągle siedziałem w szpitalu. Zaczynałem wariować od tego wszystkiego. Nie miałem na nic wpływu. Byłem bezsilny. Musiałem z kimś porozmawiać. Wiedziałem, że jedyną osobą która mnie wysłucha i zrozumie będzie Maureen. Była sobota z tego co pamiętam dziś będzie pracować w mieszkaniu. Zjawiłem się bez zapowiedzi. Przeraziła się moim wyglądem. Miałem worki pod oczami, zarosłem i trochę schudłem.
Pozwoliła mi wejść i milczeć. Postawiła przede mną obiad i czekała, aż skończę jeść. Cały czas mi się badawczo przeglądała.
-Przyszedłem cię prosić o pomoc...-zacząłem cicho, patrzyłem na swoje dłonie które nieustannie się trzęsły.
-Zamieniam się w słuch. To dla mnie niecodzienna sytuacja- zapewniła dotykając mojego ramienia, siedziała blisko. Miała zmartwioną minę. Domyślam się, do tej pory to ja jej pomagałem chociaż i ona dawała mi złote rady oraz pomagała mi przetrwać rozstanie i nieistotne problemy.
-Chciałbym żebyś pomogła zorganizować mi ślub. Nie znam się na tym a Lena nie może się tym zająć.
-Dlaczego?- te pytanie było u mnie już codziennością. Zadawałem je sobie miliony razy. Nigdy nie dostałem odpowiedzi.
-Ona umiera- zakryłem ręką twarz. Dusiłem w sobie emocje a teraz wszystkie miały się wylać na światło dzienne-Ma białaczkę. Nie zostało jej dużo czasu. Odmawia chemii.
-Matko...- jęknęła chwytając mnie w ramiona- Tak mi przykro.
Mój szloch rozszedł się po całym pomieszczeniu. Chciałem być twardzielem ale już nie mogłem wytrzymać. To mnie przerastało. Ile można się powstrzymywać?
A przecież miałem być silny za naszą dwójkę.
Maureen gładziła mnie po głowie. Dawała mi bliskość drugiego człowieka, której brakowało mi przez większość mojego życia. Niosła mi ukojenie.
-Jak ona się czuje?- zapytała Maureen kiedy trochę się uspokoiłem. Patrzyła na mnie smutnym wzrokiem. Chociaż nie znała Leny było jej żal chorej dziewczyny.
-Lepiej ale nadal nie chcą wypuścić jej ze szpitala.
Długo rozmawialiśmy. Przyjaciółka wspierała mnie na duchu. Nigdy nie była w takiej sytuacji ale rozumiała mnie jak nikt inny. Dla niej i tak byłem bohaterem. Kiedy wychodziłem zatrzymała mnie w drzwiach.
-Dymitr?- wyciągnęła z szafy czarną sportową torbę i podobają ją w moje ręce- Zostawiłeś ją. Myślę, że może ci się teraz przydać.
Byłem tak ogłupiały, że zajęło mi kilka długich chwil kiedy jej słowa dotarły do mojego mózgu, że to moja torba treningowa. Otworzyłem ją na wierzchu były moje rękawice bokserskie. Już rozumiałem wszystko. Moim kolejnym celem na dziś była siłownia i worek treningowy.
***
Waliłem na oślep. Całą złość wyładowywałem na worku. Nie obchodziło mnie, że dookoła są ludzie. Walić to. Byłem obolały, bo nie zrobiłem rozgrzewki. Będę tego żałował. Miałem na głowie kaptur. Spociłem się od wysiłku i ciepłej bluzy.
Kolejny cios. Za chorobę, za jej ból, za jej cierpienie, za moją walkę, za moją bezsilność, za moją miłość do niej.
Ktoś wytrącił mnie z rytmu. Pociągnął mnie za kaptur bluzy. Nie myślałem racjonalnie. Zobaczyłem gościa, który mnie zaczepił.
-Może mały sparing?- ledwo wypowiedział te pytanie a już moja ręka wylądowała na jego twarzy. To był impuls. Nie planowałem tego.
Rzucił się na mnie, żeby mi oddać. Uchyliłem się przed dwoma ciosami. Przy trzecim zabrakło mi refleksu. Próbowali nas rozdzielić. Całe szczęście. Nie chciałem iść teraz siedzieć ani dokładać Lenie zmartwień.
Splunąłem mu pod nogi i zamroziłem spojrzeniem mojego przeciwnika. Krwawił z rozciętej wargi. Dobrze mu tak, następnym razem może użyje mózgu i trochę pomyśli zanim zawróci komuś dupę.
-Masz tu zakaz wstępu- wrzasnął na mnie starszy mężczyzna, prawdopodobnie właściciel klubu. Ale w tamtej chwili mi to wisiało.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro