Rozdział 2.
Byliśmy dosyć zdeterminowani, ale również niebywale zmęczeni. Miałem na Ziemi całkiem pracowity dzień, więc wszystko, o czym teraz marzyłem, sprowadzało się do czystej poduszki i miękkiego materaca. Głód również mi doskwierał, lecz to była sprawa drugorzędna. Jeśli chodzi o Markusa, to radził sobie zdecydowanie lepiej ode mnie, choć oczywiście i jemu powieki zamykały się same. Nasze kroki z minuty na minutę stawały się co raz bardziej nijakie, przez co łatwo było nam się potknąć. Miałem akurat to nieszczęście, że mi się to przytrafiło.
– Ile tak… idziemy? - zapytałem ospale, z ledwością podnosząc się z posadzki
– 3 godziny… może 6… Mój zegarek się czasem zatrzymuje - odparł Markus, po czym ziewnął
– Nigdzie w ten sposób nie znajdziemy… Zróbmy postój
– Ta, to z pewnością… Czekaj, widzisz to samo, co ja? - ożywił się nieco mężczyzna
Wstałem na równe nogi, podszedłem do Markusa, po czym zwróciłem wzrok w tą samą stronę, co on. Nic szczególnego nie zauważyłem, jedynie kolejne, nudne hektary trawy. Mój towarzysz kazał mi się jednak przyjrzeć polanie dokładniej, toteż tak zrobiłem. Wtedy dostrzegłem, że nie wszystko, co uważałem za zwykłą zieleń było polem pełnym zielska. Było to dosyć trudne do uchwycenia w ciemnościach, ale byłem niemal pewny, że gdzieś w tam w oddali znajdowało się pole uprawne. Jego obecność mogła oznaczać tylko jedno… W okolicy musiała się znajdować jakaś cywilizacja. Był to dla nas przełomowy moment.
– Co robimy? Możemy tak po prostu wejść komuś na pole? - rzekłem, mając z jakiegoś powodu pewne obawy
– Możemy jak najbardziej - stwierdził pewnie Markus, przyspieszając kroku
Nie przestawaliśmy być wyczerpani, lecz udało nam się wykrzesać z mięśni wystarczająco dużo sił, by dojść do upatrzonego przez nas poletka. Jak się okazało, rosły na nim szparagi, a przynajmniej coś, co na szparagi wyglądało. Szczęśliwie dla mnie i mojego towarzysza, łąkę od pola oddzielała szeroka ścieżka, która właściwie mogła być równie dobrze drogą. Szczerze, nie liczyło się dla mnie czym dokładnie był ten szlag, ważne było, gdzie mógł nas zaprowadzić. Obejrzałem się najpierw w jedną, a potem drugą stronę, by sprawdzić, czy jakaś osada nie jest przypadkiem na tyle blisko, by móc ją dojrzeć gołym okiem. W tym samym czasie Markus podszedł bliżej warzyw.
– Myślisz, że możemy sobie wziąć parę pędów? Lub kilkadziesiąt? - zapytał mój towarzysz
– Wolę nie kraść, zwłaszcza, że i tak zmierzamy do najbliższego miasta lub wsi… Mieszkańcy raczej nie przyjmą nas ciepło, jeśli zwędzimy im szparagi
– Istnieje duża szansa, że nie przyjmą nas ciepło tak czy siak, a jedzenie nie bierze się znikąd… - zasugerował Markus, wyciągając rękę w stronę plonów
– Kradzież naprawdę przychodzi ci tak… łatwo? - zapytałem mężczyznę zmieszany
– To nie tak, że robię to bez zastanowienia. Po przeanalizowaniu każdego „za” i „przeciw” doszedłem do wniosku, że nie jest to od razu taki zły pomysł. Kradzież kradzieżą, ale jak mówiłem, jedzenie nie rośnie na drzewach… Znaczy, rośnie, ale w okolicy nie ma żadnych drzew. Nie wiemy, kiedy znowu trafi nam się taka okazja
– Nie spodziewałem się tego po tobie… - oznajmiłem zaskoczony
– Nie przesadzaj. Mają tego całe tony, kilogram w te czy wewte nie powinien zrobić im różnicy. Schowamy szparagi do worka i nikt nic nie zauważy
– To nadal czyjaś własność, nie możesz tak po prostu tego wziąć, nawet jeśli jest tego cała masa! - kontynuowałem swój protest
– Słuchaj Maria, człowiek czasem musi kraść. Nie cieszy mnie to, ale tak już jest
– Takie rzeczy mogłoby powiedzieć głodne dziecko z indyjskich slumsów, nie rodowity mieszkaniec Niemiec…
– Życie bywa przewrotne… niestety… Później mi za to podziękujesz - westchnął ponuro, wiążąc worek
W tamtym momencie dotarło do mnie, że nie wiem czego tak naprawdę mogę się spodziewać po Markusie. Z początku wydawał mi się bardzo miły, co z pewnością pomogło nam obu zachować spokój w obliczu przeniesienia do innego świata, ale tak po prawdzie był to dla mnie obcy człowiek. Wcześniej mu ufałem, ale teraz pokazał mi, że nie problemu z przywłaszczeniem sobie cudzej własności. Czy ja podróżowałem z jakimś włamywaczem? Nie, z pewnością musiałem przesadzać.. Nawet jeśli Markus miał coś za uszami, nie musiało to od razu oznaczać, że jest kryminalistą. W kwestii szparagów miał trochę racji… Nawet jeśli mieliśmy jedzenie teraz, to mogliśmy go nie mieć później. Osobiście załatwiłbym sprawę bardziej po ludzku, pytając się o wsparcie lokalnych mieszkańców, ale Markus widocznie nie wierzył w ten plan. Tak przynajmniej sądziłem. Cóż, liczyły się chęci.
– Bierzesz całą odpowiedzialność na siebie, rozumiesz? - oznajmiłem towarzyszowi stanowczo, widząc, że nie mogę go zatrzymać
– Jasne mamo - odparł sarkastycznie Markus, wyraźnie nie biorąc mnie na poważnie
– Haha, bardzo śmie… O MÓJ BOŻE!
Miałem dla nas dwie wiadomości, dobrą i złą. Dobra była taka, że udało mi się ustalić, jaka moc przeszkadzała mi w czerpaniu wiedzy zawartej w Oczach Apostoła. Było to coś na wzór radaru wykrywającego wszystkie rozumne formy życia w moim otoczeniu. Poprawne użycie tej zdolności zostało najpewniej zainicjowane przez moje wątpliwości względem Markusa. Musiało mi przejść przez głowę, że mężczyzna mógł nawet nie być człowiekiem i podświadomie zapragnąłem sprawdzić, czy moje obawy miały pokrycie w rzeczywistości. Szczęśliwie, mój towarzysz był jednak przedstawicielem rasy ludzkiej. Przechodząc do złej wiadomości… Wcześniej nie odczuwałem działania tej umiejętności, gdyż w moim pobliżu był tylko Markus. Czułem jego obecność przy pomocy standardowych zmysłów, więc mój mózg pomijał impulsy przesyłane przez radar. Jednakowoż teraz, gdy postawiłem krok do przodu w stronę mojego towarzysza, w zasięgu mojego wykrycia znalazł się obszar zdominowany przez… minotaury.
W pierwszej chwili wykryłem ich zaledwie 6, lecz było to na samiutkiej granicy mojego radaru. Bałem się, że mogło być ich więcej, toteż wkroczyłem głębiej w pole, by to sprawdzić. Z kilku zrobiło się kilkanaście, z kilkunastu - kilkadziesiąt. Im dalej szedłem, tym więcej stworów wykrywałem. Ogarnęła mnie panika. Markus nie wiedział, dlaczego tak nerwowo maszeruje i dlaczego przy tym wrzeszczę, ale kroczył tuż za mną. Gdy liczba znalezionych przeze mnie minotaurów zaczęła być liczona w setkach, zatrzymałem się, cofałem parę kroków i z przerażeniem pobiegłem w przeciwnym kierunku. Nie miało dla mnie wtedy znaczenia, czy było ich jeszcze więcej, wiedziałem, że potworów było wystarczająco dużo, bym wybrał bezwzględny odwrót.
Mój oddech stał się ciężki, a serce kołatało mi w piersi jak oszalałe. Setki… setki minotaurów. Już jeden byłby dla nas śmiercionośnym wyzwaniem, a niespełna 3 kilometry przed nami stała ich cała armia. Byłem głupi myśląc, że pozytywne nastawienie pozwoli mi się dopasować do tego świata, że nie muszę się przejmować niczym na zapas… Okazało się, że jednak było czymś się przejmować. Skąd się wziął u mnie wcześniej taki optymizm? Co pozwoliło mi myśleć, że „jakoś to będzie”?! Przecież to była inna rzeczywistość, mogło się tu wydarzyć dosłownie wszystko! Czy to był efekt wpływu opiekunki ludzkości? A może moje błogosławieństwo dało mi błędne poczucie bezpieczeństwa, ze względu na to, że wyczuwałem w pobliżu tylko swojego pobratymca? Mogłem być też po prostu żałośnie naiwny i teraz mierzyłem się z konsekwencjami własnej niedojrzałości…
– Hej, Maria! Gdzie my biegniemy?! Co się dzieje?! - zapytał mnie zdezorientowany Markus
– Minotaury! Tam są setki minotaurów! - oznajmiłem przez łzy przerażenia
– Czekaj, zostawiliśmy nasz cały dobytek z tyłu, musimy zawrócić!
– Ale…
– Jak daleko są te minotaury? Kilometr stąd? Przecież się do nas nie przeteleportują, zdążymy na luzie
Stanąłem w miejscu roztrzęsiony. Czy to aby na pewno był dobry pomysł? Z jednej strony nie mogliśmy porzucić naszego jedynego ekwipunku w tym niepewnym miejscu… Z drugiej, ta sytuacja sama w sobie była na tyle niepewna, że wolałem nie ryzykować naszego życia dla dwóch plastikowych siatek i roweru. Nie wiedzieliśmy o lokalnych minotaurach absolutnie nic, równie dobrze mogły się do nas naprawdę przeteleportować i rozszarpać jak dziką zwierzynę. Markus miał to jednak totalnie gdzieś i ruszył spokojnym krokiem w kierunku naszych rzeczy. Być może moja reakcja była odrobinę przesadzona i jedynie niepotrzebnie histerowałem, ale nawet mimo tego mój towarzysz wykazał się niebywałą wręcz ignorancją. W sumie to nie powinno było mnie to dziwić, już zdążył udowodnić, że moje słowa mają dla niego wyjątkowo niską wartość… Może nie prezentowałem się jakoś nad wyraz charyzmatycznie, ale to nadal bolało.
– No i po co był ten płacz? Nie widzę żadnych minotaurów na horyzoncie. Jesteś pewny, że coś ci się tam w środku nie przestawiło? - drwił sobie ze mnie Markus, podnosząc swój rower z ziemi
– Markus, posłuchaj mnie chociaż ten jeden…
Stało się to, czego się w tamtej chwili najbardziej obawiałem. Może nie ruszyła na nas od razu cała armia, ale czułem to… W naszym kierunku zmierzała grupa co najmniej 10 minotaurów. Była prowadzona przez jednego, silniejszego minotaura, co wywnioskowałem po jego specyficznej aurze. Można było rzec, że na moim radarze świecił jaśniej od reszty swoich towarzyszy. O zgrozo, przemieszczał się także zdecydowanie szybciej. Od spotkania z nim dzieliły nas zaledwie minuty, nędzne minuty. Z jego prędkością nie było szans, że przed nim uciekniemy. Ujmując to najdelikatniej jak się tylko dało, byliśmy w kropce. Przez moment rozważałem udawanie trupa, ale po głębszym zastanowieniu doszedłem do wniosku, że nic by to nie zmieniło. To był koniec.
– Ten jeden co? - zapytał zmęczony moim gadaniem Markus
– T-to na nic… Już tu jest… - oznajmiłem zrezygnowany, padając na kolana
Stwór wylądował obok nas, ciągnąć za sobą podmuch wiatru o sile tajfunu. Miał długą kruczoczarną sierść, uwiązaną w warkocze przy brodzie, jasnopomarańczowe ślepia oraz grubo ponad 2 metry wysokości. Nie nosił żadnych ubrań, z wyjątkiem jedynej pary ciemnobrązowych spodni. W jego łapach spoczywała ogromna glewia o brudnym od ziemi żeleźcu. Wbił ją w grunt podczas swojego lądowania, by stracić na pędzie. Gdy skierował swój wzrok w naszą stronę, myślałem, że zwariuję. To nie działo, nie mogłem umrzeć… NIE TERAZ!
– Co wy tu robicie chłystki? - zapytał niskim głosem minotaur
Byłem zbyt przerażony, by odpowiedzieć na jego pytanie, podobnie zresztą jak Markus. Obaj staliśmy tam jak wryci, nie wiedząc jak wyjść z tej sytuacji. Czułem krople potu spływające po moim czole, a także wirującą wewnątrz mnie zawartość żołądka. Miałem do wyboru zemdleć albo zwymiotować.
– M-my tylko prze-przechodziliśmy… - wydukał niepewnie Markus
– Przechodziliście, he? Dziwne z was stworzenia… Czym jesteście i skąd znacie język mojego gatunku? - kontynuował minotaur, zbliżając się do nas niebezpiecznie
Rzeczywiście, Markus był w stanie porozumieć się ze stworem bez mojego pośrednictwa. Najwidoczniej zdolność łamania bariery językowej działa sferycznie, a nie tylko pomiędzy mną a moim rozmówcą. Nie żeby to miało jakieś większe znaczenie w naszej obecnej sytuacji.
– My… Ten tego… Maria? Maria, powiedz mu coś!
– C-co?! Co mam mu powiedzieć?!
– Nie wiem co, to ty tu jesteś tym całym Apostołem!
– Czym jest Apostoł? - zaciekawił się stwór
– Ja… j-ja…
Tego było za dużo jak na jeden dzień. Zmęczenie, brak snu, stres, zagubienie, strach… Moje ciało nie mogło tego wszystkiego dłużej wytrzymać. Straciłem siłę w nogach, po czym bez oporu oddałem się objęciom ramion Morfeusza. Po tym, co mnie dzisiaj spotkało nie zdziwiłbym się, gdyby bóg snów okazał się być prawdziwy…
***
Obudził mnie dźwięk klekotającego metalu i krzyki mojego towarzysza. Markus siedział na ławce ze skrępowanymi żelaznym łańcuchem rękami i nogami, uderzając co rusz krępującym go żelastwem o kraty celi, w której przyszło nam się znaleźć.
Spojrzałem na własne kończyny i moje przewidywania się potwierdziły… Również byłem związany. Wniosek nasuwał się sam, zostaliśmy pojmani.
– Dzięki niebiosom, obudziłeś się! Nic ci nie jest? - zapytał poruszony
– Nie… A tobie?
– Jestem cały, ale niestety zabrali nam wszystko, co mieliśmy. Jeszcze nam ubrania chytre byki na dokładkę chciały zwędzić, ale chyba odciągnąłem ich od tego pomysłu…
– Trochę ci się należało za tamte szparagi - zauważyłem, choć także nie byłem zadowolony z takiego obrotu spraw
– Serio będziesz mi teraz wytykał kradzież szparagów? Teraz, gdy uwięziło nas stado minotaurów?
– Jestem prawie pewny, że nasi gospodarze nie będą zadowoleni, gdy znajdą swoją własność w torbach obcych ludzi. Wiem, że chciałeś dobrze, ale to nas najpewniej pogrąży - rzekłem z możliwie jak najmniejszą krytyką
Nie byłem fanem oceniania innych ludzi. Przyczyna tego była stosunkowo prosta, sam nie byłem święty i czułem, że nie mam prawa wytykać cudzych błędów. Niemniej, sytuacja w której znaleźliśmy się razem z Markusem była poważna, a co za tym idzie, poważne były też konsekwencje czynów mężczyzny. Nie pogłębiało to niestety mojego zaufania do niego. Jeśli ten świat dokonywał osądów na miarę średniowiecza, to w najlepszym wypadku mogliśmy się spodziewać amputacji rąk. W najgorszym - nabicia naszych głów na pal albo innej, makabrycznej egzekucji. Minotaury raczej się nie cackały, co tylko wywoływało u mnie dodatkowe dreszcze. Musieliśmy się stamtąd wydostać i to natychmiast.
– Nie pogrąży mniej, niż kupiona przez ciebie wołowina… - skwitował moje słowa towarzysz, nie tyle szyderczo, co z obawami
– Dlatego musimy stąd uciekać. Jakieś pomysły? - zapytałem z nikłą nadzieją
– Liczyłem, że ty coś wymyślisz, z racji, że masz magiczne oczy…
– Niestety, nie możesz na mnie polegać. Ja… Ja nie wiem, co mamy teraz zrobić. Nie chcę umierać, ale to mnie zwyczajnie… przerasta. Oczy Apostoła mi w tym nie pomagają, to tylko kolejna odpowiedzialność, z którą sobie nie radzę. Jestem bezradny Markus, be-bezradny… - powiedziałem łamiącym się głosem, chyląc głowę ku podłodze
– Kurwa mać, masz rację! Co ze mnie za dorosły?! Wymagam rozwiązania tego absurdalnego problemu od dzieciaka, samemu nie kiwając nawet palcem! Te suki miały rację, jestem żałosny… - oznajmił z nie mniejszym bólem Markus
Nie żywiłem do mężczyzny urazy, sytuacja, w której się znaleźliśmy, mogła załamać każdego, nawet w pełni dojrzałego człowieka. W końcu mało kto potrafiłby zachować zimną krew w obliczu bycia porwanym przez grupę wielkich potworów i czekania, aż odbierze ona tej osobie życie? W obliczu naszej bezradności zacząłem cicho łkać, myśląc o swojej rodzinie. Myśl, że już nigdy więcej nie zobaczę własnej matki i moich sióstr rozdzierała mi serce. Nie byłem w stanie tego zaakceptować, po prostu nie mogłem…
– Nie, to się tak nie skończy! Nie pozwolę na to! - wrzeszczał w tym samym czasie Markus, waląc w kraty naszej celi
Mój towarzysz wyrażał swoją frustrację w bardziej destruktywny sposób. Wzbierało się w nim więcej gniewu, niż rozpaczy. Cóż, każdy miał prawo zareagować na tą beznadziejną sytuację inaczej, dlatego też postanowiłem się nie wtrącać i pozwoliłem mu dać upust swoim emocjom.
– Nie pozwolę! Nie pozwolę! NIE POZWOLĘ WAM!
To co stało się potem całkowicie odjęło mi mowę. Dłonie Markusa stanęły… w żywych płomieniach. Dodatkowo w nie byle jakich płomieniach, gdyż był to ogień o barwie zgniłej żółci i niepokojącym moje zmysły żarze. Nie była to bynajmniej kwestia jego temperatury, moc ta najzwyczajniej w świecie sprawiała wrażenie… złej. Czułem, że mam przed sobą piekielne płomienie lub fizyczną materializację nienawiści i zepsucia, czego nie przyjąłem do siebie zbyt spokojnie. Mój towarzysz jednak nie zawracał sobie głowy tym, czym były te płomienie i skąd się wzięły na jego rękach. Kierowany swoim wcześniejszym uniesieniem, po prostu stopił krępujący go węzeł, a następnie rozwalił z kopniaka zamek od naszej celi.
– DORWĘ WAS, SŁYSZYCIE?! ZROBIĘ Z WAS BURGERY BYDLAKI!
Markus bez reszty poddał się swojej nowej zdolności. Wyszedł pewnie poza kraty, zostawiając mnie związanego w środku celi, po czym rzucił wyzwanie strzegącym korytarza minotaurom. Ja już naprawdę nie wiedziałem, co o nim myśleć…
– Hej, zatrzymaj się natychmiast! - rozkazał jeden ze strażników
– WAL SIĘ! - odparł rozwścieczony Markus
Mężczyzna zaszarżował na stwora, będąc pewnym swojego zwycięstwa. Minotaur jednak bez problemu unikał jego ataków, zarówno tych ogniem, jak i pięścią. Lewo, prawo, góra, dół… Wojownik ruszał się wyjątkowo zgrabnie, jak na swój rozmiar i ciężar. Po niecałej minucie wodzenia za nos mojego towarzysza, minotaur w końcu uderzył go swoją stalową rękawicą w brzuch, posyłając go oszołomionego na podłogę. Z ust Markusa poleciała zarówno ślina, jak i krew.
– Twoje Boskie Tchnienie ma wielki potencjał, ale jeszcze długa droga przed tobą kolego… - odparł spokojnie minotaur, emitując ze swojego ciała płatki śniegu
Całe ciało Markusa od szyi w dół zostało zakute w solidnej, lodowej bryle, nim ten zdążył się podnieść z ziemi. Słysząc sformułowanie „Boskie Tchnienie” moje błogosławieństwo zareagowało niemal automatycznie, przedstawiając mi szczegółowy opis tego zjawiska.. Tym terminem określało się specjalne zdolności śmiertelników będące efektem ubocznym tchnięcia w nich życia przez bogów, a mówiąc dokładniej, przez Patronki. Stąd też wzięła się ich nazwa stosowana przez wszystkie inteligentne rasy tego świata. Każda rozumna istota posiadała w swoim ciele ułamek mocy swojego stworzyciela, który na skutek wielu różnych czynników przekształcał się w charakterystyczną dla posiadacza nadnaturalną zdolność. Właściwie nie byłoby ujmą nazywać Boskiego Tchnienia po prostu magią. Jak można było zaobserwować, przeniesieni do tego świata ludzie również dysponowali Tchnieniem, najpewniej, by nie odstawać za bardzo od reszty cywilizowanych stworzeń.
Jak zdążyłem już napomknąć, moc ta była kształtowana przez wiele różnych czynników. Największy wpływ na Tchnienie miała genetyka. Jeśli twoi rodzice dzierżyli moc ognia, to istniało wysokie prawdopodobieństwo, że również będziesz tworzyć płomienie, nawet jeśli pozostałe czynniki na to nie wskazywały. Do takowych można było zaliczyć osobowość, własne pragnienia, przeżycia oraz okoliczności, w jakich znalazłeś się w chwili przebudzenia swojej zdolności. Jako że ludzie nie odziedziczyli boskiej cząstki po rodzicach, a zostali nią obdarowani bezpośrednio, to manifestacja ich zdolności zależała tylko i wyłącznie od nich samych, tego jacy byli oraz co zdążyli doświadczyć. Zrodziło to w mojej głowie bardzo poważne pytania odnośnie tego, jak prezentowało Boskiego Tchnienie Markusa. Czego mężczyzna musiał pragnąć, że doprowadziło to do stworzenia spaczonego ognia nienawiści? To nie mógł być wynik jedynie jego chwilowej frustracji z powodu uwięzienia przez minotaury, musiał czuć się podobnie już wcześniej i to wiele razy, inaczej nie przekułby swoich emocji w moc. Czego tak bardzo nienawidził?
– To nie koniec… NIE KONIEC! - wykrzyknął mój towarzysz, wyrywając się z lodowej bryły
Markus zdołał już wcześniej stopić metal, toteż zwykły lód nie stanowił dla niego najmniejszego problemu. Minotaury jednak nie opuściły gardy i zaatakowały go tuż po tym, jak z ledwością wstał na równe nogi. Ktoś rzucił w niego naelektryzowaną tarczą, wbijając go w ścianę na końcu korytarza. Nie byłem do końca pewny, czy powinienem był kibicować minotaurom czy swojemu pobratymcowi, ale poczułem ulgę, gdy zgniłe płomienie zgasły, a Markus stracił przytomność.
– Co to za zamieszanie? - odezwał się znajomy, niski głos
Na miejscu zjawił się wielki czarny minotaur, który dorwał nas wcześniej na polu. Budził we mnie taki sam strach, co wcześniej, jednak nie na tyle silny, bym ponownie stracił przytomność. Stwór obejrzał korytarz wzdłuż i wszerz, po czym pokiwał głową z dezaprobatą na widok pokonanego Markusa. Następnie zwrócił swoją uwagę na mojej osobie, co wywołało u mnie gęsią skórkę. Nie było mowy, żeby za ten bałagan mi się nie oberwało, nawet jeśli siedziałem grzecznie w celi. Minotaury, a raczej Minotaur, którego znałem z mitologii żywił się podobno ludzkim mięsem… Czy to oznaczało, że skończę razem z Markusem jako obiad?!
– Cz-czekaj, proszę! Nie zjadajcie nas! Mam rodzinę, którą muszę wspierać! Markus pewnie też!
Minotaur zatrzymał się w połowie drogi do celi. Spojrzał poważnie na swoich towarzyszy, a potem znowu na mnie. Następnie wybuchnął… śmiechem.
– HAHAHAHA! Słyszeliście to chłopaki? Oni myśleli, że ich zjemy! Hahaha, jakie to durne! - rzekł czarny minotaur pogodnym tonem, zwijając się ze śmiechu
– HAHAHAHA! To żeście mi poprawili dzień, nie ma co! - stwierdził strażnik, który pokonał Markusa
– He?
Byłem skonfundowany, BARDZO skonfundowany. Stwory, które dotychczas uważałem za przyjaciół demonów, drapieżników o twarzach byków właśnie śmiały się i rozmawiały między sobą. Nie był to złowieszczy śmiech, ani pogadanki o metodach wyrywania ludziom jelit czy innych organów… Oni byli między sobą serdeczni. Mogły być to tylko moje urojenia, ale minotaury wydawały się w stosunku do mnie przyjaźnie nastawione, a przynajmniej nie zamierzały mnie torturować lub też zabijać. Czyżbym pospieszył się ze swoim osądem?
– Widzę, że nigdy wcześniej nie spotkałeś minotaura. My nie jemy mięsa, więc nie obawiaj się, że skończysz w naszej sałatce - powiedział czarny minotaur, nadal trochę podśmiechując
– Aha… - odpowiedziałem, mając w głowie mętlik
– Jestem Reinhurt, przywódca tej osady. Jak ciebie zwą dziwna istoto? - zapytał, poważniejąc
– J-ja? Ja jestem Maria, a ten tam to Markus. Jesteśmy… ludźmi
– Ludzie… Pierwszy raz o czym takim słyszę - stwierdził Reinhurt, łapiąc się za brodę
– Ja również - dodał strażnik
– Nie jesteśmy stąd, trafiliśmy tutaj dopiero wczoraj
– Hmmm… - zamyślił się wódz
– Co z nimi zrobić? - zapytał przełożonego jeden z mniejszych minotaurów
– Ten bardziej porywczy musi wrócić do celi. Widzę, że nie potrzebowaliście pomocy z jego obezwładnieniem, ale z czystej ostrożności dobierzcie sobie jeszcze 3 pary strażników. Jeśli można, nie młodzików
– A ja? - zapytałem nieśmiało
– Pójdziesz ze mną ludziu. Mamy wiele spraw do przedyskutowania - oznajmił Reinhurt, nakazując reszcie mnie uwolnić
Mimo że ciężkie, metalowe łańcuchy opadły na ziemię, ja nie czułem się jakbym odzyskał wolność. Byłem na łasce minotaurów, co do tego nie było żadnych wątpliwości. Gdybym chciał uciekać, złapaliby mnie. Gdybym chciał walczyć, rozłożyliby mnie na łopatki. Nawet gdyby istniała dla mnie jakaś niezawodna droga ewakuacji, nasi „gospodarze” nadal trzymali w zamknięciu Markusa, bez którego nie mógłbym się obejść. Miałem do niego teraz stosunkowo mieszany stosunek, ale nie mogłem go od tak porzucić. Bóg wie jakby się to dla niego skończyło, a ja nie zamierzałem pozwolić mu umrzeć. Nikomu nie zamierzałem pozwolić umrzeć. Jako Apostoł byłem odpowiedzialny za zesłanych do tej rzeczywistości ludzi, jak bardzo bym tego nie chciał i jak bardzo by mnie to nie przerastało. Musiałem coś zrobić z obecną sytuacją, pytanie tylko co…
Wyszliśmy na zewnątrz. Tak jak wcześniej przypuszczałem, był już dzień, a nawet środek dnia. Osada minotaurów prezentowała się dosyć zwyczajnie. Mijaliśmy na ulicy zakład bednarza, grupę krawców i wiele straganów z wszelką jadalną zielenią. Gdyby nie to, że wszędzie kręciły się krowy i byki chodzące na dwóch nogach, uznałbym to miejsce za dzieło ludzkich rąk. Mieszkańcy cały czas patrzyli się na mnie z zaciekawieniem, przez co czułem się dosyć nieswojo.
– Dzień dobry Panie Reinhurt - odezwała się losowa kobieta, machając przywódcy na powitanie
– Dzień dobry Lue. Wracasz z pola?
– Tak! Ktoś nam w nocy grzebał przy szparagach i… Zaraz, kto to? Czy to wróżka?!
– Uznam to za komplement… - powiedziałem po części do siebie, po części do nieznajomej
– O PATRONKO, ONA MÓWI PO NASZEMU!
To był pierwszy minotaur płci żeńskiej, jakiego dane było mi ujrzeć z bliska. Był ciut mniejszy od swojego męskiego odpowiednika i nie posiadał rogów. W oczy bardzo rzucały się też wymiona umiejscowione tam, gdzie u ludzkich kobiet znajdowały się piersi. Taka budowa ciała wydawała mi się stosunkowo logiczna, w końcu Minotaur był połączeniem człowieka z bykiem, jednak patrząc na kobietę poczułem pewien… dyskomfort. Nie przywykłem do takich nienaturalnych widoków. Cóż, na szczęście nie wisiały sobie one samopasem, tylko zasłaniał je prymitywny biustonosz…
– Muszę zamienić parę słów z naszym gościem Lue, więc gdybyś mogła…
– Oh, ależ oczywiście Panie Reinhurt! - rzekła kobieta, schodząc nam z drogi
Ruszyliśmy dalej. Atmosfera stała się mniej napięta, jednak nadal trudno było mi się rozluźnić w towarzystwie przywódcy minotaurów. Nie znałem zwyczajów tej rasy, czy właściwym z mojej strony było się wcześniej odezwać? Może to było niekulturalne? Nie, znowu przesadzałem i szukałem kłopotów tam, gdzie ich nie było… Taką przynajmniej miałem nadzieję. Szczerze, to mogłem się spodziewać wszystkiego.
– Jesteśmy - oznajmił Reinhurt
Staliśmy przed czymś, co najwyraźniej było głównym budynkiem osady. Ratusz prezentował się raczej skromnie, bo wyglądał mi na całkiem starą i małą konstrukcję, lecz dało się wyczuć, że to właśnie tutaj przesiadywał całymi dniami szef lokalnej społeczności. Wkroczyliśmy do środka, a następnie skierowaliśmy się w stronę drzwi stojących w linii prostej od wejścia. Reinhurt puścił mnie przodem. Nie wiem czy to był zwykły gest uprzejmości czy po prostu obawiał się, że wyczaruję w swojej kieszeni nóż i dźgnę go znienacka w plecy. Minotaur zasiadł za swoim wysokim biurkiem, a mnie kazał wziąć taboret stający gdzieś w rogu pokoju. Gdy oboje usiedliśmy, zmierzył mnie swoim zwierzęcym wzrokiem, po czym podpierając się łokciem o blat, zaczął naszą poważną rozmowę.
– No dobrze Panie Apostole… Zamieniam się w słuch
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro