Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Oddech

Wtorek był ostatnim dniem wizyty Becky w nowojorskim Instytucie. Dziewczyna każdą chwilę spędzała z bratem - razem płakali, śmiali się, wspominali dawne czasy, potem znowu płakali i tak w kółko... Starała się wspierać go jak tylko mogła. 

- Zanim wyjedziesz...- podjął Simon, widząc, że brunetka pakuje swoje rzeczy do wielkiej torby sportowej- Chciałbym, żebyśmy poszli w jedno miejsce.

- Tak? Gdzie?- uważnie mu się przyjrzała. Od pogrzebu nie opuszczali budynku, w którym mieszkali. Cały czas byli w malutkim pokoiku z łazienką, spali nawet w jednym łóżku. Zupełnie im to nie przeszkadzało.

Wampir spuścił wzrok na swoje stopy.

- Pomyślałem, że...- zawahał się- Że może chciałabyś ją zobaczyć.

- Izzy?

Skinął głową.

- Jeśli tylko jesteś na siłach- położyła mu dłoń na ramionach- To bardzo chcę ją zobaczyć.

- Od kilku dni jej nie odwiedzałem, jakiś tydzień... Może nawet więcej. Okropny ze mnie chłopak.

- Nie mów tak- pogroziła mu palcem- Byłeś w kiepskim stanie, to zrozumiałe. Zaraz to nadrobimy- uśmiechnęła się.

Ruszyła w kierunku szafy, potem otworzyła ją i zaczęła przesuwać wieszaki z ubraniami.

- Becky Lewis, co ty robisz, na Anioła!

- Szukam ci jakiejś ładnej koszuli, ta, którą masz na sobie, jest zupełnie pognieciona.

Simon doceniał to, że dziewczyna się starała. Isabelle była w śpiączce, więc mogli być ubrani w cokolwiek, a ona i tak ich nie zobaczy. Becky jednak stwierdziła, że i jemu, i jej przydadzą się odświętne ciuchy.

- Teraz możemy iść- oceniła dziewczyna, patrząc na ich odbicie w lustrze. 

Brunetowi na usta wpełzł mały uśmiech. Nadal ma dla kogo żyć.

~~

Alec leżał na łóżku i wpatrywał się w sufit. Oddychał powoli, a policzki bolały go od ciągłego uśmiechu.

Cholera, Jace się odnalazł.

Cholera, w końcu usłyszał głos mamy przez telefon.

Cholera, jeśli wszystko pójdzie dobrze, to w przyszłym tygodniu może wyruszyć do Idrysu.

- Witaj, misiaczku- w progu stanął uśmiechnięty Mag, trzymając w dłoniach dwa talerze.

- Misiaczku?- jęknął- Proszę , tylko nie to- zasłonił twarz dłońmi.

- Och, to może żabko?

Zirytowane prychnięcie.

- Rybko?

Zasłonił uszy, udając, że nie słyszy.

- Słoneczko?

Nakrył głowę poduszką.

- Jak dziecko- zaśmiał się starszy, odstawiając przyniesione naleśniki na szafkę nocną.

- Sam jesteś dziecko!- odpysknął, lecz jego głos stłumiła poduszka.

- Alexandrze- Mag zabrał mu poduszkę z twarzy- Może być?

- Hmmm...- Lightwood udawał, że się zastanawia.

- Alexandrze.

Ten ton głosu. Łowcy momentalnie zmiękły nogi.

- Och- starszy zauważył jego reakcję- A więc, Alexandrze- zadowolony ułożył się przy boku swojego partnera.

- Nawet gdybym chciał się na ciebie obrazić- niebieskooki zacisnął pięści- O te głupie ksywki i w ogóle... To nie mogę, no po prostu nie mogę- westchnął bezsilnie- Masz tak seksowny głos, że nie mogę wytrzymać.

- Och, Alexandrze- Bane uśmiechnął się chytrze- Niesamowicie mi pochlebiasz, ale nie jestem ani w jednym procencie tak seksowny jak ty.

- No nieeeeee- jęknął Łowca, czując, że się rumieni. Zasłonił twarz dłońmi.

Czarownik wykorzystał sytuację i rozsunął zamek jego bluzy. Z zadowoleniem zauważył, że młodszy nie ubrał pod nią koszulki. 

Położył dłoń na jego szerokiej piersi pokrytej krótkimi, czarnymi włoskami.

Nie mógł się oprzeć i powiedział najgłębszym, najseksowniejszym głosem, jaki na ten moment był w stanie z siebie wydobyć:

- Widzę, że zapuszczasz futerko na zimę, MISIACZKU.

~~

Jace ogrzewał się przy kominku, siedząc w mieszkaniu Luke'a i Maryse. Ubrany w granatową bluzę i jeansy mężczyzny wyglądał, jakby miał na sobie ciuchy starszego brata. Przez cały swój pobyt w zamknięciu bardzo wychudł i pobladł, był cieniem samego siebie.

- Zimno ci?- Maryse przykucnęła na podłodze obok niego. Miała zatroskaną minę.

- Jest w porządku- machnął ręką- W porównaniu do tego, gdzie trzymali mnie wcześniej, tutaj mam jak w niebie.

- Nie mogę uwierzyć, że cię tak skatowali- kobieta objęła go i pocałowała w czoło.

- Naprawdę, mam się dobrze. Nie musisz się martwić- zapewniał, ale ona wiedziała lepiej.

Widziała siniaki na jego plecach i brzuchu, ślady butów po mocnych kopniakach, wiele ran na piersiach i barkach. Wolała nie wyobrażać sobie, jaki czuł ból. Nie mówiąc już o podrapanych nadgarstkach, które szczypały przy najmniejszym ruchu palcem.

Jej oczy zaszły łzami.

- Nie płacz, proszę- chwycił dłonie starszej i pocałował je w wyrazie szacunku- Wychowałaś mnie na twardego faceta, nie byli w stanie mnie złamać- uśmiechnął się.

- Wiem, że Nocni Łowcy są szkoleni do walki. Całe życie przyjąłeś tyle ciosów... Po prostu- otarła łzę z policzka- To okropne uczucie, kiedy dziecko cierpi, a ty cały czas jesteś obok i nie możesz nic zrobić.

- Już dobrze...- przytulił ją do siebie- Już nic mi nie jest.

- Strach pomyśleć, co by się stało, gdyby Luke cię nie odnalazł...

- Nie myśl o tym, co by było "gdyby"- znów ucałował obydwie jej dłonie, a potem spojrzał w zapłakane oczy- Jest tu i teraz. Znalazł mnie, udało mi się uciec, siedzę tu teraz z tobą... Mam więcej szczęścia niż rozumu, ale to jakoś działa- spojrzał w niebo- Anioły nade mną czuwają.

~~

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro