90.
PoV Patrice
W trakcie ucieczki Operator poinstruował nas, dokąd mamy się udać, toteż zmodyfikowaliśmy nieco kierunek i udaliśmy się do ukrytego schronu. Dziwne było to wszystko. Zarówno sam wątek ojca, ich obława jak i fakt, że nie dołożyli bardzo wielu starań, żeby złapać braci. Choć gdyby nie Operator, być może i to im by się udało. Mimo wszystko wydaje mi się, że to wszystko jest znacznie głębsze i bardziej zagmatwane. Przynajmniej z taką ilością informacji, jaką posiadam ja.
Dotarliśmy do schronu niezauważeni. Jedynym haczykiem był fakt, że właz do niego znajdował się pod wodą, więc zmuszeni byliśmy nurkować, co mimo wszystko miało swoje zalety. Dostaliśmy się do środka bez przeszkód i już po chwili siedzieliśmy owinięci kocami w swego rodzaju salonie. Choć pomieszczenia salonem na pewno nie było można zwać, ze względu na drakońskie warunki - szare ściany i trzy kanciaste kanapy. Nie był to jednak czas na analizowanie wystroju, działo się coś naprawdę niepokojącego
- Masky, Hoodie... Co się tam wydarzyło? - obserwowałam ich, nieco więcej uwagi skupiając na jawnie przybitym Brianie. Przez chwilę jedyną odpowiedzią była cisza, po czym Tim ciężko westchnął
- Chciał nas wydać. Pracował w WS na jakimś pomniejszym stanowisku i jakoś go wykryli. Później wspaniałomyślnie kazał nam uciekać - mruknął chłopak - A ty? Widziałaś coś?
- Dosłownie obławę. Gdyby nie Carrie, Toby, który swoją drogą też się pojawił, i sam Operator, to mielibyśmy nikłe szanse. Było ich dużo. Przerażająco dużo. Co prawda w małych grupkach, ale obsadzili nas niemal z każdej strony w różnych odległościach. Toby musiał się ratować ucieczką do jaskiń, a Carrie pobiegła gdzieś w stronę wzgórz - przypominałam sobie kolejno. Chłopak przez chwilę jakby zdębiał. Posadził Briana na kanapie i zaczął krążyć po pokoju zamyślony
- Fallen Angel, czy ty wiesz, co się stało z tamtą dwójką? - odezwał się po chwili. Co przerażające, jego ton zmienił się niepokojąco
- Niestety musiałam lądować przez nawałnicę, bo byliby mnie zestrzelili... - spojrzałam na niego uważnie. Chłopak jeszcze chwilę myślał, po czym zastygł, tyłem do mnie
- Carrie ma zielone oczy, prawda? - rzucił po chwili. Potwierdziłam milcząco. Szatyn zaklął pod nosem i uderzył pięścią w ścianę. Po chwili odwrócił się, zdejmując maskę, i spojrzał mi prosto w oczy
- Ojciec kazał nam "znaleźć zielonooką" - rzucił, a ja zastygłam w bezruchu.
PoV Toby
Po odwróceniu uwagi tylu, ilu tylko zdołałem oraz zawiedzeniu ich w najróżniejsze, dawno pozostawione pułapki, musiałem ratować się ucieczką do jaskiń. Na karku siedział mi ponad tuzin rozwścieczonych agentów z najróżniejszymi broniami, z którymi niekoniecznie poradziłbym sobie jedynie moimi toporkami. Wbiegłem więc w ciemność, wodząc ich podziemnym labiryntem. Na moje nieszczęście byli uzbrojeni w noktowizory, więc ciemność nie była dla nich przeszkodą. Za to idę o zakład, że nie znali jaskiń tak jak ja. Korzystając z tego prowadziłem ich różnymi gorszymi fragmentami - czy to korytarzem naszpikowanym stalagmitami i stalaktytami, czy to przez osuwiska. Nie mogłem tego jednak robić w nieskończoność - już czułem w płucach palące zmęczenie a przewlekle ignorowany skurcz w nodze rozprzestrzenił się już niemal do biodra. Mimo tego kroki za mną nie cichły, nawet się nie oddalały, może jedynie nieco przerzedziły. Zdecydowałem się na dość ryzykowny manewr. Rozpocząłem wspinaczkę do półki skalnej z korytarzem prowadzącym do wodospadu, za nim bowiem znajdowało się wodne przejście do schronu. Wspiąwszy się już ponad połowę, poczułem ostry ból na plecach. Strzelali do mnie. Zacisnąłem zęby, wymuszając jeszcze możliwie najwięcej siły i desperacko wspinałem się wzwyż. Po chwili poczułem kolejny pocisk, tym razem w barku. Ciepło i spora część siły zaczęły ze mnie uciekać wraz z upływającą krwią, ale bywałem w gorszych tarapatach. Kolejna kula minęła mnie o włos, kiedy wspiąłem się już niemal na samą górę. Zniknąłem im z pola rażenia, więc rozpoczęli wspinaczkę. Przyjrzałem się sufitowi, dostrzegając na nim dosyć sporo stalaktytów. Po chwili szaleńczego zamyślenia rzuciłem w większe skupisko toporem, powodując małą lawinę kamiennych szczątków na WS-owców. Może ich to nie zatrzyma, ale spowolni. Tymczasem ja, mocno utykając, rzuciłem się w stronę wodospadu. Im bardziej się zbliżałem, tym mniej byłem w stanie rozpoznać, czy szumy pochodzą od spadającej wody, czy z mojej głowy. Zaczerpnąłem w płuca tyle powietrza ile się da i rzuciłem się do wody. Przynajmniej w niej nie pozostawię krwawych śladów. Gorszą wiadomością jest natomiast to, że krew upływała ze mnie dwa razy szybciej. Na szczęście prąd działał na moją korzyść i przy małym wysiłku zdołałem popłynąć z przyzwoitą prędkością. Z każdą chwilą czułem się słabiej, ciało ogarniał chłód. Oddaliwszy się nieznacznie usłyszałem jakieś eksplozje. Zapewne się wydostali, albo próbują mnie jakkolwiek dostać. Nie było czasu tego weryfikować, musiałem zanurkować. Płuca już nie miały siły napełnić się dostatecznie, więc swój manewr niemal przypłaciłem podtopieniem. Mimo wszystko do bazy udało mi się dotrzeć. Padłem przemoczony na podłogę, kompletnie bez sił. Cała adrenalina ode mnie odeszła, myśli zdawały się cichnąć, podobnie jak dźwięki wokół. Wszystko traciło kolory i tonęło w ciemności. Ostatnim, co udało mi się zarejestrować, były czyjeś dłonie obracające mnie na plecy i sprawdzające puls na mojej szyi. Później nie czułem już nic.
PoV Carrie
Mocno poobijana wylądowałam u podnóża klifu. Nie zajmując się jednak urazami ruszyłam do dalszej ucieczki. Wokół mnie ciągle latały pierzaste strzałki, których starałam się unikać. Nie goniło mnie wielu, ale wystarczyło, że był tam Ryan. Serce waliło mi jak oszalałe, nie miałam wielu perspektyw natomiast świadomość, że nie poddadzą się póki nie dostaną tego, czego chcą, dodatkowo niszczyła we mnie nadzieję na pomyślny finał. Właściwie to na swój sposób zabawne. Hope straciła nadzieję. Cyniczny chichot losu.
Dystans między mną a agentami się zwiększał, natomiast Ryan wcale nie pozostawał w tyle. Słyszałam za sobą jego niewyraźne pokrzykiwania, ale nie zamierzałam słuchać. Biegłam niezłomnie w stronę kolejnych wzgórz, jednak rosło we mnie przeczucie, że popełniam duży błąd. Nie mogłam go jednak logicznie rozważyć, bo przypłaciłabym tę chwilę zdrowiem lub życiem.
Kolejnym, co usłyszałam, był świst. Nie używali nic podobnego wcześniej, nie trafił mnie także żaden pocisk. A jednak pojęłam przeczucie błędu. Posiłki nadciągnęły ze wzgórz. A świstem była wystrzelona sieć, która oplotła mnie przerażająco silnie. Padłam na ziemię, wytracając prędkość przez kilkanaście przewrotów. Mimo ograniczeń nie poprzestałam na próbach ucieczki, jednak po chwili obok znalazł się Ryan. Chwycił mnie za szyję i podniósł, przyglądając się. Patrzyłam na niego w niemym przerażeniu, które starałam się ukryć jak najgłębiej Uśmiechnął się pod nosem, po czym rzucił mnie na ziemię i ogłuszył ciosem w kark. Zdążyłam jeszcze spojrzeć na chmurne niebo, a przez myśli przeszło tylko "zawiodłam".
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro