Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

89.

PoV Tim

Nadszedł czas. Rozdzieliliśmy się, gnając z różnych stron na miejsce spotkania. Miałem bardzo złe przeczucia, ale oszczędziłem Brianowi dzielenia się nimi. Było stanowczo za cicho. W lesie zawsze, przynajmniej jedna, mała ptaszyna śpiewała. Teraz nie było słychać żadnej żywej duszy. Tylko ten świszczący wiatr i głuchy grzmot gdzieś w oddali.
Wzgórze powoli wyłoniło się zza drzew.  Zwolniłem i z biegu przeszedłem w marsz. Kryłem się oczywiście, ale skradaniem nie można było tego nazwać. Przez chwilę dostrzegłem żółtą bluzę Briana, skradającego się po drugiej stronie. Na wzgórzu była widoczna tylko jedna postać. Przyszedł.
Nie widziałem nikogo więcej, ale to mogła być zasadzka. Mimo wszystko trzeba było doprowadzić do konfrontacji, bo nie przyszliśmy się tylko skradać wokół wzgórza. Wyczułem moment, w którym Brian wyłonił się z krzaków i sam ruszyłem. Ojciec od razu nas zauważył. Wyglądał... Inaczej. Ogolił się, uczesał, ubrał nieco sensowniej. A przede wszystkim nie był goniony przez dzika. Kiedy nas zobaczył, od razu się rozpromienił. Stanęliśmy naprzeciw siebie. Rozłożył ramiona, zupełnie, jakby chciał nas przytulić. Nie postąpiłem ani kroku. Brian zawahał się, ale ostatecznie również nawet nie drgnął. Widziałem w jego oczach coś niepokojącego, nie mającego wiele z miłością

- Tim... Brian... Nawet się... Nie przywitacie..? - uśmiechnął się krzywo. Coś jest nie tak

- Chciałeś spotkania, oto jesteśmy. A teraz podaj nam motyw - uciąłem chłodno. Mężczyzna sam zaplątał się w swoich zeznaniach, już jakby zaczynając mówić, po czym od razu ucinając wątek. Widziałem jak rośnie w nim coś na kształt niepokoju: ręce mu się trzęsły, wzrok był rozbiegany, na czole wystąpiły kropelki potu. Wydawało się, jakby walczył ze sobą, a jeszcze wczoraj był taki ucieszony i pewny siebie. Moja ręka powędrowała do kieszeni, w której miałem schowany nóż. Nie wyjąłem go jednak, dając mężczyźnie czas na wysłowienie się. Wielka szkoda, że nie mogłem go teraz obezwładnić, przetransportować do nas i wyciągnąć wszystko swoimi sposobami. Niestety ten sposób był zbyt ryzykowny, a i Brian na pewno nie byłby nim zachwycony, a co jak co, jego zdanie szanuję. Mężczyzna wreszcie się przełamał. Stracił całą charyzmę, jakby kuląc się w sobie i co chwila patrzył na boki

- Mamy mało czasu... Najważniejsze informacje są wasze i uciekajcie - zacisnąłem rękę na ostrzu noża. Brian nieznacznie trącił mnie łokciem. Spokojnie, bracie, przecież go nie zabijam. Mężczyzna zebrał się w sobie i zaczął mówić

- Ja... Powinienem przeprosić... Przeze mnie stało się to wszystko... To ja doprowadziłem waszą matkę do takiego stanu... Najpierw... Za długo zwlekałem z odejściem, raniąc ją jeszcze bardziej... A wreszcie, zamiast choć pomóc... Odszedłem... Ale nie o tym, tego się już nie zmieni... Chłopaki... Ja... Ja tutaj miałem przyjść... Żeby sprzedać was w pułapkę... - spuścił głowę, siłując się z nadciągającą falą płaczu. Wiedziałem, po prostu wiedziałem. Sprzeda nas

- Ale... Ja nie mogę... Zniszczyłem swoją żonę... Nie mogę zniszczyć i dzieci... Są tu... Pracowałem z WS jako pomniejszy śledczy i... Nikt nie wiedział... Ale kiedy... Zadarliście z poszukiwaczami, zabijając im Rachel... Sprzymierzyli się... Wyciągnęli mnie... Miałem was... Z-zwabić... - słowa przechodziły przez jego gardło z coraz większym trudem. Zacisnął ręce w pięści, drżąc spazmatycznie. Trwał tak chwilę, po czym zdawał się powolnie uspokajać. Przez drzewa zaczął przebijać się deszcz

- Chłopaki... Jesteście w ogromnym niebezpieczeństwie... Nie wiedzą, gdzie jesteście dokładnie, ale przez tych poszukiwaczy wiedzą, że to ten las... Musicie się obronić... Musicie działać... Chłopaki... Wiem, że nie byłem dobrym człowiekiem... I wiem, że wy nie jesteście źli... - głuchą ciszę przerwał wybuch w oddali i czerwona łuna. Zaraz później strzał. Na jasnozielonej koszuli mężczyzny wymalowała się wielka, czerwona plama. Spojrzał na nas okrągłymi oczami zapełnionymi przez łzy. Po chwili nogi się pod nim ugięły i padł na kolana - Chłopaki... K... Kocham... Was... - padł na ziemię, brudząc się we własnej krwi i błocie - Z... Znaleźć... Z...Zielonooką... - krew gromadząca się w gardle uwięziła na wieki jego pozostałe słowa. Opadł bez sił, wykrwawiając się w ekspresowym tempie. Patrzyłem krótką chwilę na ten obraz nędzy i nie czułem nic.  Żadnego współczucia. Chciał nas wydać na pewną śmierć. Poniósł karę. W tym nie było nic złego, bo całe zło kryło się w krzakach na południe. Pora uciekać, przemyślenia będą później.

Złapałem Briana za rękaw i prędko zwlekłem go ze wzgórza. Był w ciężkim szoku, wykonywał wszystko mechanicznie. Moim obowiązkiem było bezpieczne dostarczenie go do domu. Po chwili wylądowała obok nas Patrice, która ze względu na coraz mocniejszą nawałnicę musiała zrezygnować z wysokiego lotu. Momentalnie pomogła mi prowadzić Briana. Słyszałem kolejne strzały, ale nie dotarły do nas. Ujawnił się Operator, otaczając nas zmętniałą, szarawą kopułą. W miarę, jak się oddalaliśmy, słyszałem jego przeszywający pisk. Ogłuszał ich, odstraszał, być może nawet niektórych zabił. Nie wiem. Myśli szalały. Plątały się jedna w drugą. Ale spośród nich wyłaniała się jedna, która cały czas nie dawała mi spokoju. Co miał na myśli, mówiąc 'Znaleźć zielonooką'?

PoV Carrie

Oszukał ich. Widziałam kilkuosobowy oddział ustawiający się dwieście metrów od wzgórza. W moim obowiązku było ostrzeżenie ich przed niebezpieczeństwem, więc dobyłam cicho racy sygnalizacyjnej. Już miałam ją podrzucić, kiedy okazało się, że nie mam jej już w ręce. Rozejrzałam się czujnie, kryjąc zdezorientowanie. Spodziewałam się wielu rzeczy, ale nie tej. Ryan. Pogrzebałam już częściowo wspomnienia związane z poprzednią misją, ale widok jego sparszywiałej twarzy skutecznie otworzył je na nowo. W ręce trzymał moją racę, jakimś nieznanym mi sposobem przyciągniętą na odległość. Wyciągnął z kieszeni broń palną niezdatną do rozpoznania z takiej odległości. Musiałam działać. Odciągnąć chociaż kilkoro przeciwników więcej, żeby tamci mieli łatwiejszy odwrót. Ryan od razu ruszył w moją stronę, więc kombinowanie w bezruchu nie wchodziło w grę. Ruszyłam biegiem, po chwili doznając olśnienia. Strzały, nawet jeśli nieprawdziwe, na pewno zwrócą ich uwagę. Wyciągnęłam z kieszeni małe, bibułowe zwitki wypełnione mieszanką specjalnych substancji, głównie siarki, i cisnęłam garść na ziemię. Miały działanie podobne do "diabełków" z tym, że one prócz głośnego dźwięku wybuchu generowały jeszcze nieprzyjemnie pachnący dym. Po chwili słyszałam stukot jeszcze kilku podbitych butów, zmuszający mnie do zmodyfikowania kierunku ucieczki. Czyli chcą wyłapać nas wszystkich, bez znaczenia na tożsamość, jeśli aż tylu pobiegło za mną. Poprowadziłam ich w zupełnie przeciwną stronę od wzgórza i rezydencji, co chwilę manewrując między drzewami. Z kieszeni dobyłam zapasową racę i tym razem ekspresowo ją wyrzuciłam najwyżej, jak się dało. Wybuch był bardzo głośny, a niebo przez kilkanaście sekund jaśniało na czerwono, mimo, że raca po chwili spadła już gdzieś w zarośla. Wówczas usłyszałam strzał z lasu. Następne padały za mną, więc zmuszona byłam poprowadzić ich jeszcze zawilszą drogą. Zmniejszali dystans, więc znacznie przyspieszyłam. Biegliśmy niedaleko nieubłaganie zbliżającego klifu. Kończyły mi się perspektywy. Nie mogłam odbić w stronę rezydencji, aby nie dać im najmniejszej wskazówki. Zawrócenie też nie wchodziło w grę. Byłam świadoma, że przede mną za chwilę wyłoni się przepaść. Została ostatnia możliwość. Wyskoczyłam z lasu na ścieżkę bardzo blisko krawędzi i chwilę nią biegłam. Musi się udać, albo wszystko stracone. Kiedy byłam pewna, że nie zgubili mojego tropu, dokonałam desperackiego aktu. Wskoczyłam w przepaść.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro