87.
PoV Toby
Po przeanalizowaniu planu przez Operatora i poznaniu się na ogólnym zarysie sytuacji, nikt nie mógł znaleźć sobie miejsca. Wszyscy chodzili zamyśleni, obijając się o siebie nawzajem. Sam miałbym mętlik w głowie, gdyby mój ojciec po tak długim czasie pojawił się i to jeszcze w takich okolicznościach. Śmierdziało i to na kilometr. Oczywiście tym razem to nie od tego majonezu, który kiedyś w ramach żartu wlałem Timowi do butów. Przed misją. W upał. A potem Rake dziwnie długo przymilał się do chłopaka... W każdym razie: Chłopaki z pewnością myśleli o ojcu, przeszłości, czy może raczej przyszłości. Patrice? Patrice pewnie coś knuła, znając ją. U nas wszystkich przejawiała się niejako tendencja do przeżywania spraw rodzinnych, z czego u niektórych (ja i Tim) już nieco zanikła, a u innych jeszcze była większa, lub mniejsza. Patrice pewnie wczuła się w ich sytuację i planowała przebieg akcji. Carrie? Nie wiem, o czym mogła myśleć. Dziwna jest jakaś ostatnio. Ja? Najpierw myślałem o ich ojcu, potem o swoim, potem o planie, potem o Operatorze, potem o... Czy ja właśnie myślę, o tym o czym myślałem? A jeszcze lepsze pytanie jest, czy ja naprawdę właśnie myślę? No dobra, to nie aż takie znowu rzadkie, jak niektórzy (Tim) pewnie myślą. Czasem po prostu lubię pośmieszkować, a że miewam nawały myśli...
W każdym razie sprowadzało się to do tego, że wszyscy non stop na siebie wpadaliśmy. I to wcale nie przy niewiadomo jak skomplikowanych czynnościach, a przy zwykłym przechodzeniu przez drzwi. W końcu zirytowałem się porządnie, po fakcie jak Brian niemal wylał całe opakowanie soku na świeżo wypastowaną przeze mnie podłogę. Powaga tej sytuacji była taka, że dyżur w kuchni miałem ja, a po prostu nienawidziłem pastować. Stanąłem po środku kuchni
- TIIIM, CAAARRIE - Patrice i magicznie rozbudzony Brian spojrzeli na mnie jak na wariata. Natomiast wołana przeze mnie para, zbiegła się z dwóch krańców domostwa
- Co się tak drzesz, mordują kogoś? - z tonu Tima dało się wyczytać zirytowanie, co już dawno przestało mnie dziwić
- Nie mogę tak na was patrzeć... - zacząłem, nim ktoś, wcale-nie-Tim, się wtrącił
- To nie patrz
- Nie mogę, od tego mam oczy - wzruszyłem rękami - Ale poczekajcie z osądem. Myślę, że wszystkim przydałoby się coś, żeby trochę odreagować, hm? Może przejdziemy się do rezydencji, bo już się zjeżdżają wszy... - powtórka z rozrywki
- Niesamowity relaks, zatruć się słodyczami klauna, dostać nożem po nogach od wiecznie uśmiechniętego i przy odrobinie szczęścia jakaś miniklątwa od Sally, bo uczyła się ożywiać lalki, co? - mruknął z wyraźną nutą frustracji. Faktycznie musiał być rozbity, bo zwykle chociaż pozwalał mi kończyć
- Chwiiila, stary. Dajże mi przedstawić ofertę. Podobno jest kilka nowych osób, może dałoby się z kimś porozmawiać. No... I jeszcze nie wszyscy się zebrali, więc znowu takiego tłoku nie ma - uśmiechnąłem się, trochę przesadnie szeroko. Usłyszałem zirytowane fuknięcie Tima. Przygotowałem się już na stu stronicowe kazanie, dlaczego to mój pomysł jest okropny pod każdym możliwym aspektem sytuacji
- Dobra - głos zabrała Patrice. Część niechęci Tima przeniosła się na nią
- No i po co? Głośno, tłoczno. Nie da się myśli pozbierać - mruknął
- Spójrz na siebie. Potem na brata. Kiedy wyście ostatnio byli tacy... Zgaszeni? Zamyśleni? Rozumiem waszą trudną sytuację, ale już nie mogę patrzeć, jak się zadręczacie. A nadmiar myśli nie jest niczym dobrym. Skoro są nowi, może nieco się z nimi zapoznamy, trochę się porozmawia, lub nie. Poza tym, zawsze jest możliwość, że jest Jason, Liu, Dina albo Helen. A z nimi chyba da się wytrzymać, nie? - wyjaśniła Patrice
- Mhmmm... Już skaczę z radości... - odpowiedział cicho
- Właśnie dlatego dobrze będzie tam pójść. Może chociaż trochę wasze głowy odpoczną od myślenia, bo jutro misję zwalicie. A na noc przecież zawsze można wrócić - spojrzałem w stronę Briana. Chyba się zastanawiał. Po chwili pokiwał głową. Carrie także zgodziła się cicho. Wszyscy patrzyli wyczekująco na Tima
- Nie możecie iść sami? - rzucił zrezygnowany
- Nie - odpowiedzieliśmy synchronicznie z Patrice. Tim westchnął ciężko
- Niech wam będzie. Ale jak dostanę narzędziem ostrym w nogę i będzie to przeszkadzać w jutrzejszej misji, to wasza wina... - mruknął. Uśmiechnąłem się. Wolę, jak wyzywa mnie, gdy ma lepszy humor
- To jak? Widzimy się tutaj, za jakieś piętnaście minut? Możliwe minimum przygotowań, jedynie najpotrzebniejsze rzeczy i idziemy? - spojrzałem po nich. Każdy potwierdził, skinieniem, słowem, czy nawet spojrzeniem. Pobiegłem do swojego pokoju w poszukiwaniu czystej bluzy, bo w obecnej sypiałem i była tak stłamszona, jakby Smile Dog nagle postanowił sobie zrobić zawody w połykaniu i wydalaniu. I wcale nie przesadzam w tym miejscu. Przebrałem się, zgarnąłem bandamkę i ruszyłem na miejsce, gdzie, jak się okazało byli z resztą wszyscy. Ruszyliśmy zgodnie w las. Znaczącym kompanem była cisza.
PoV Brian
Postanowiłem ulec propozycji Toby'ego i przestać roztrząsać sprawę ojca, co istotnie robiłem bite dwie godziny. Na razie brak informacji nie pozwolił mi wyciągać obiektywnych wniosków. Trzeba było czekać niemal cały jutrzejszy dzień. A jasno było jeszcze wtedy, kiedy dotarliśmy do rezydencji. Z bieżącą porą roku nie mogło być więc jeszcze dwudziestej. Na pierwszy rzut oka, po wejściu zdawało się być całkiem cicho. Dopiero po chwili usłyszałem cichutki śpiew Sally z piętra wyżej, charakterystyczne stukanie mocno podbitych butów Zero i jakiś obcy dźwięk. Jakby ciche pobrzdąkiwanie gitary. Czyli zapewne naprawdę mamy nową osobę. Zajrzałem niemal od razu do salonu, czyli tam, skąd dobiegały owe dźwięki. Nowe osoby były aż dwie. Blond włosa dziewczyna w białej, zwiewnej sukni i masą ran ciętych na nadgarstkach, oraz jakiś zakapturzony chłopak z gitarą. Siedział przy nich Puppeteer, doszywający swojej marionetce jakąś część stroju. Przywitałem się cicho. Chłopak odpowiedział mi jedynie bezgłośnym skinięciem, natomiast dziewczyna wywarła podobne wrażenie, bo jej głos był strasznie cichy. Dowiedziałem się za to, że nazywa się Sadie. Suicide Sadie. Coś kiedyś gdzieś o niej słyszałem, ale nie miałem dotąd okazji, aby ją poznać. O chłopaku dalszych informacji brak. Choć, jak mi się wydaje, nie na długo. Ekipa idąc w moje ślady, ruszyła bowiem do salonu, zajmując wolne miejsca. Sam także się dosiadłem, aby nieco porozmawiać z nowo przybyłymi. Może to faktycznie będzie dobry pomysł?
***
True story:
>Wchodzi na wattpada
>Wchodzi na książkę
>CODOJASNEJROZDZIAŁBYŁWSIERPNIU
>Nie wiem jak to się stało
>Przepraszam
>Nie obiecuję poprawy
>Obiecuję pisanie
A już na poważnie... Długo mnie nie było, powody pewnie znane przez każdego - kryzys twórczy, egzystencjalny i czasowy. Nie wiem, jak będzie z częstotliwością, ale na pewno nie porzucam książki.
Zostawcie po sobie jakiś komentarz, Ci nieliczni, którzy przetrwali rozłąkę. Ciekawi mnie, czy po powrocie jeszcze kogoś tu zastanę...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro